Adam Lizakowski – Kuzyn Józef

0
102

albo,
Emigracja loteryjna po roku 1989 do Ameryki,  czyli wyprawa po złote runo. 
Opowiadanie z życia wzięte, część 1.


Jesienny dzień cały w swojej krasie i okazałości, czyli w brzydocie i lenistwie, z twarzą przestraszonego, wiejskiego głupka zaglądał do mieszkania. Rozpoczął się mglisto i deszczowo, przez rozmazane krople wody na szybach, trudno było dostrzec to, co się dzieje na zewnątrz. (Wierzcie mi nic się nie działo). Mgła otuliła przebiegle i skrycie widok zamazując szybę okienna. (Wierzcie mi nie było żadnego widoku). Najbardziej widoczny był drewniany płot stary i krzywy, którego jedna cześć chyliła się ku drodze, a druga ku podwórzu. Za płotem był rów, pełnych starych liści i zgniłych traw, badyli i zielska, stojącej wody. Za nim była droga dziurawa prowadząca do powiatu, ale po części wyasfaltowana, bo tam gdzie były dziury nie było asfaltu, a tam gdzie był asfalt nie było dziur… A za drogą na przełaj, hen daleko poprzez pola, lasy, laki, miasta i miasteczka oraz za rzekami i górami znajdował się wielki świat. Wielki świat, o którym coraz częściej rozmawiano w tym mieszkaniu wydawał się jeszcze większy i jeszcze dalszy niż w rzeczywistości był. Przedstawiano go ściszonym głosem tak jakby mówiono, o kimś, kto już dawno umarł, albo o kimś, kogo należy się bać, dlaczego? Albo mówiono o nim jak o jakiejś starej baśni, która niby ktoś czytał, albo gdzieś o niej słyszał, ale tak naprawdę to nikt nie jest w stanie powiedzieć, co to takiego jest. Jak ten wielki świat może wyglądać i co on za jeden.

W pomieszczeniu o ścianach w kolorze szaro-brudnym panowało przygnębienie, niemoc, rezygnacja, półmrok i czuć było wilgoć, stęchliznę, chłód i coś jeszcze, na co nie ma słów, aby to „cos” opisać. Na ścianach wisiały cztery portrety, z lewej strony Matka Boska o twarzy wniebowziętej w niebieskiej otoczce wokół głowy. Głowa w złotych gwiazdach oraz umęczony Pan Jezus w koronie cierniowej na głowie, z kroplami krwi na skroniach, z załzawionymi oczami. Po prawej stronie obok szafy wisiały dwa portrety ślubne młodej pary, Szymona i Zosi, rodziców naszego bohatera Józefa. Ona w welonie spiętym z tylu głowy jasnych włosów, z uśmiechem na twarzy szczęśliwej kobiety, on z przedziałkiem ciemnych włosów, mocno zarysowanym czarnym wąsem.. Oboje ubrani w jakieś staroświecki ubrania suknia ślubna przebogata w koronki i garnitur męski w paski, spoglądają na siebie w miłosnym uniesieniu.

Wilgoć jakby wstydziła się swojego przeznaczenia, wiec nieśmiało upodobała sobie miejsce za szafa w rogu pokoju, ale nikt do niej o to nie miał pretensji. Skoro taka wstydliwa nich tam sobie za szafa siedzi, najgorsze jednak to, ze nie było jej widać, ale szczególnie w takie dni jak ten dawała się odczuwać. W pokoju poza wilgocią znajdował się w drugim rogu stary piec kaflowy o nieokreślonym kolorze, być może kiedyś był to kolor jasnożółty. Piec ogromny i brzydki o podrapanych i obijanych kaflach, którego drzwiczki, przypominały twarz człowieka, którego co skopano po twarzy, któremu wybito kilka zębów na przodzie. Był jeszcze wielki stół dębowy i piec wielkich masywnych krzeseł, oraz wielki kredens w kolorze mahoniowym, tak wielki ze trudno byłoby znaleźć większy nawet gdyby chciało się szukać.

Z nastroju i mim mieszkańców można było wyczytać, ze bolą ich zęby, albo jeszcze jakieś inne, gorsze choroby na nich spadły. Pogoda była pod psem, wiec nie nastrajała ich do wesołości, ale wręcz przeciwnie czyniła ich jeszcze bardziej smutnymi i leniwymi niż zwykle byli. Z rezygnacja poddali się całkowicie melancholii i czemuś w rodzaju lekkiego stresu.. Przygnębię i frasobliwość rozlewała się po twarzach zebranych niczym już wspomniana mgła na okiennych szybach. Nie rozmawiano, rzadko, kiedy mówili i do gadulskich nie należeli. Pewnie nie było, o czym rozmawiać, ani też nie wymyślano tematów zastępczych typu wojna w Jugosławii, czy przygody seksualne gwiazd filmowych z Hollywood. Przy stole nakrytym cerata w stanie szczątkowym – na drewnianych wielkich nogach- zajmującym pół pomieszczenia, wielkim i ciężkawym zastawionym, popielnicami i szklankami po herbacie – nie rozmawiano o najnowszych notowaniach na giełdzie nowojorskiej, ani też nie roztrząsano problemów mody paryskiej obowiązującej na sezon jesienno-zimowy tego roku. Ani polityka ani sport, nie zaprzątały umysłów domowników. Oni najbardziej lubili rozmawiać o filmach w telewizji tak zwanych serialach, ale – jeśli już musieli rozmawiać – to o pieniądzach i Ameryce. Tak naprawdę i jednego i drugiego najbardziej im brakowało, i ani pieniędzy ani Ameryki to jeszcze nie widzieli. Ameryka to pieniądze, pieniądze to Ameryka. Taka mieli filozofowie na własny użytek.


Rozmowy mieszkańców toczyły się wokół Ameryki dość często jednak – trzeba być uczciwym – jakieś tam pieniądze od czasu do czasu widzieli, natomiast Ameryki jeszcze nie widzieli, chyba ze na zdjęciu lub pocztówce. Ameryka była im w głowie, bo jeden z nich Antoni, był w Ameryce już od kilkunastu lat, ale listów prawie nigdy nie wysyłał, ale teraz wysłać. Było napisane, ze Józef najmłodszy i najbardziej rozgarnięty został przez niego zgłoszony do loterii wizowej i tez się tak złożyło, ze komputer właśnie jego wylosował. Kiedyś nawet przyszło jakieś oficjalne powiadomienie o tym wydarzeniu, ale nikt w rodzinie specjalnie tym się nie przejmował, bo i po co. List otworzono i stwierdzono ze dolarów w nim nie ma, wiec cala zawartość koperty powędrowała do pudelka na buty, w którym trzymano najważniejsze dokumenty. Miało ono swoje szczególne miejsce w szafie, na górnej polce z lewej strony pod szalikami. Nikt tez uważniej listu nie przeczytał, bo i po co sobie oczy psuć czytaniem, poza tym byli świecie przekonani, ze skoro oni do nikogo nie piszą, wiec niech i do nich nikt nie pisze a jeśli już napisał, to tak, aby normalni ludzie mogli cos z tego zrozumieć. Z listu niewiele zrozumieli i szybko o nim zapomnieli na amen.

Antoni nie był zbytnio lubiany w rodzinie, nie, dlatego, że się go wyrzeczono, albo w jakiś szczególny sposób dal się poznać z jak najgorszej strony, ale dlatego, ze rodzina poczuła się obrażona na niego. Do Ameryki uciekł w drugiej połowie lat 80, dokładnie, kiedy nikt już nie pamiętał, w którym to było roku, 1986, a może 1987, wiadomo, tylko ze była to wiosna. Wystarczy powiedzieć, że wyjechał z miejscowym księdze na popularne w takim okresie pielgrzymki do papieża, do Watykanu i więcej już go nie widziano. Gdzie przez ten czas był i co robił nikt nie wiedział. Jakim cudem z Włoch dostał się do Ameryki tego też nie widziano. Kiedyś na początku swojej emigracyjnej przygody, to jeszcze potrafił list ze zdjęciem i dolarami wysłać a nawet dwa, czy trzy razy zdobył się na paczkę na Boże Narodzenie. Ale jak upadla komuna kontakt się z nim urwał, przestał pisać i nie dawał znaku życia o sobie już od lat. Na początku to nawet i o niego się martwiono a zarazem i podziwiano, czekano z utęsknieniem na każdy list, ale przestał pisać Nie wiadomo czy się obraził na rodzinę, czy na to ze komuna upadla?

Tym razem napisał krótki list z zapytaniem, chłodny jakby pisał do obcych, bez żadnych opisów własnego zżycia, bez wspominania o Ameryce, Chicago, w którym mieszkał. Zaczęto sobie wyobrażać, że mu się powiodło, że jest bogatym, więc z tygodnia na tydzień zaczęto mu zazdrość, że ma lepiej niż oni, ze o nich zapomniał, bo już jest panem, albo nie wiadomo, kim. Ma ich za nic, albo nawet nimi pogardza. Co robi? Jak mu się w tej Ameryce ułożyło? Z czego zżyje? Czy się ożenił? Niczego w liście nie było napisane, co mogłoby mówić o nim, jako człowieku, czy członku rodziny. Bez wdawania się w szczegóły, bez zbędnych ozdobników pyta wprost czy już ten ważny papier otrzymali z konsulatu amerykańskiego. List ten faktycznie otrzymali, kiedyś tam, i ale niestety już go nie było, bo jeden z członków rodziny będąc w potrzebie zużył papier do celów własnych. Kto to był, do tej pory nie wiadomo, bo nikt się nie przyznał, a w rodzinie spokojnej nie wypada robić draki z byłe, jakiego powodu. Ot, napisali jeden list mogą napisać i drugi, taka wyznawali filozofie na użytek własny. Tak tez w kilku zdaniach odpisali do Antoniego do Ameryki.

Mijaly tygodnie a później miesiące, jedne żniwa, a później następne i o całej sprawie by zapomniano na amen, gdyby znowu Antoni z Ameryki nie napisał. Wszystko już jest prawie załatwione – donosił, jedynie kuzyn Józef musi jechać do stolicy, aby tam dokona pozałatwiać formalności. Jeśli szczęście mu dopisze i wszystko pójdzie po myśli, to powinni wkrótce się zobaczyć w Ameryce. Kuzyn Józef niechętnie i przy milczącej zgodzie rodziny, ale wyruszył do stolicy pod wskazane adresy, tam, co trzeba załatwił. W amerykańskim konsulacie przyobiecano mu, ze, gdy przyjdzie jego kolei to do Ameryki pojedzie. Poproszono o cierpliwość, więc czekał, a cierpliwości było w nim tyle, co w oceanie wody, albo i jeszcze więcej, bo nigdzie mu się nie spieszyło i nigdzie go nie gnało. Ciekawość Ameryki była tylko zewnętrzna, tak wewnętrznie to tutaj było mu dobrze i wolałby nigdzie się nie ruszać. 


I tak by nieroby przesiedziały cały boży dzień jeden i drugi i następny myśląc o Ameryce i o tym jak tam Antoni zżyje i z czego?. Dlaczego do nich nie pisze takich listów jak kiedyś na początki swojej emigracji. Cos musiało się z nim stać, ale nie wiedzieli, co? O to, że żyje byli spokojni, przecież nikt w rodzinie nie miał żadnego złego snu z tematem Antoni, wiec na pewno żyje i to chyba nie źle mu się żyje. Nie wiedzieli, czy się tym martwic czy się cieszyć. Brak milczenia z jego strony, był dla nich denerwujący i upokarzający, tym bardziej, że bieda zaglądała już nie tylko w oczy, ale i do garnków i żołądków.

Nic nie robili i nie mieli stałego zajęcia, cala okolica, w której mieszkali była na bezrobociu i nie było żadnych widoków, ze sytuacja szybko się zmieni na lepsze. Sami nie mieli żadnego pomysłu ani na prace ani na cokolwiek. Spoglądali przez okno i mówiąc do siebie, „aby do wiosny”. Mlaskali przy tym jeżykiem siorbiąc cienka herbatę bez cukru i cytryny, wydając bliżej niedopisania dźwięki. Ciszę przerwał listonosz, którego też dawno już nie widzieli, bo zasiłki im się dawno pokończyły i teraz żyli pomysłem na własny biznes, a co to było lepiej o tym nie mówić, tym bardziej, że był to tylko pomysł.

 Listonosz był w tej okolicy niezmiernie rzadkim przypadkiem, a były i takie rodzinny w sąsiedztwie, co go i już nie tylko miesiącami, ale i latami nie widziały w swoich progach. Na łoskot otwieranej furtki pierwszy zareagował pies, wielki, czarny i kudłaty wielorasowe, wychodząc leniwie spod stołu, a ze był już stary i nie jedno w swoim zżyciu widział i słyszał i dawno powinien zejść z tego świata, /czego mu szczerze życzono, bo nie za bardzo było, czym go karmić, więc szczekać mu się nie chciało. A bo to niemało naszczekał się w swoim życiu i tak nic dobrego za to go nie spotkało. A tyle kopniaków dostał, że żaden najlepszy ruski komputer by nie obliczył, – podniósł ledwo lub, który natychmiast mu opadł ku podłodze. Mężczyźni odłożyli papierosy do popielnicy, która wielka była na miska, a kobiety na moment przestały cerować jakieś stare i znoszone do granic możliwości koszule. Wszyscy popatrzyli na siebie przyjaźnie, zerkając ukradkiem za okno na listonosza. Ale nie zdążyli mu się dobrze przyjrzeć, bo ten sprężystym krokiem podszedł do drzwi, dwa razy pięścią w nie walnął i nim kuzyn Józef zdążył po schodach na dol. zlecieć, już go nie było, natomiast w drzwiach była gruba koperta.

Wniósł ją z dostojeństwem na piętro do pokoju, w którym zebrani w wielkim napięciu na twarzach, zagryzając nerwowo usta, zaciskając pieści czekali na dalszy rozwój wypadków. Kopertę otworzył nożem leżącym na stole pomiędzy szklankami z herbata, a z niej wypadły różne takie papierki, na których było napisane, ze kuzyn Józef na otwarta drogę do Ameryki, jeśli jeszcze chce jechać. Formalności są już za nim teraz należy załatwiać paszport, bilet lotniczy kupi Antoni w Ameryce i takie różne musi odprawić czary mary i ceregiele, które umożliwia wyjazd do Ameryki a dokładnie do Chicago, w którym mieszkał od lat kuzyn Antoni, sprawca dzisiejszego zamieszania.


„ A no stało się” – powiedział Józef, splunął do szklanki, z której pił herbatę, skrzywił się nerwowo jakby z bólu, rozejrzał po twarzach niesiedzących, ale stojących za stołem, tak jakby je pierwszy raz w życiu zobaczył. Kopertę wraz z jej zawartością zgiął w poł, i schował do tylnej kieszeni spodni, usiadł za stołem za zanim reszta zgromadzonych usiadła posłusznie. Spuścili głowy i czekali nie wiadomo, na co. Nastąpiła cisza tak głucha i głęboka, ze było słychać drapanie się psa od stołem. Pierwszy odezwał się Józef:

– Nie siedźcie tak cicho, ale cieszcie się, ze lecę do Ameryki – powiedział to bez przekonania mało optymistycznym głosem. Wierzcie mi – dodał po chwili – ze o was nie zapomnę, Bede, co miesiąc pisał długi list, pisywał Amerykę, i co robię i jak w niej żyje i o Antonin tez wspomnę. A gdy tylko się trochę lepiej ustawie, wyśle i dolary i paczkę, i to niejedna, wierzcie mi.. Wytarł czoło grzbietem ręki, podrapał się po nosie i jeszcze bardziej zapadł się w swoje krzesło niż to zwykł robić

Pojawienie się listonosza i wielkiej koperty z papierami na wyjazd Józefa bardzo poruszyło zgromadzonych, takiego obrotu sprawy się nie spodziewali. Do końca nie wierzyli, ze to może być prawda. Nie wiedzieli, co o tym maja myśleć. Najbardziej poruszony był stary Szymon i Zosia, którzy były rodzicami Józefa, urazili to, ze w tej wielkiej kopercie nie było ani słowa o nich, ani nie było żadnych pozdrowień dla nikogo z rodziny. To ubodło ich dumę i to im się nie spodobało, to wysunęli na plan pierwszy w swojej wypowiedzi, mówiąc o tym, co się wydarzyło w ostatnich minutach.

Pozostali członkowie rodziny z mina zadawanych dzieciaków pochwalili słuszna uwagę i bystrość umysłu starego Szymona. Tak, tak – kiwali głowami z uznaniem dla najstarszego członka rodziny-, pozdrowienia jakieś powinny być, a chociażby wlazłyby do tak wielkiej koperty ze 20 dołów. Widocznie o nas już nie pamięta, albo lekceważy dodała Zosia – zona Szymona i raz jeszcze wszyscy się z nią zgodzili, nieprzychylnym okiem patrząc na Józefa, który niczemu nie był winny. Ale on tak naprawdę tym się nie przejmował, ani nawet nie przyszło mu do głowy tym się przejmować. On już myślami był w Ameryce, w Chicago, liczył dolary i co z a nie kupi, gdy wróci w rodzinne strony, jak będzie wyglądał, i jakiego może spodziewać się szacunku od bliskich i znajomych. Przecież biedzi bogaty, a bogatym należy się szacunek, choćby za ich bogactwo. Nie za bardzo zastanawiał się nad tym, co tam będzie robił w tym legendarnym Chicago, jaki interes ma Antoni, aby go zapraszać. Zaprasza, więc pojedzie, jaki problem niech on się o wszystko martwi, widocznie jest już tak ustawiony, że na wiele jest go stać i wiele może. Jego zadaniem jest dojechać do Ameryki, jak najwięcej obiecać rodzinie, ale jeśli będzie taka możliwość, że będzie mogli pomóc to i pomoże. Ale zanim to nastąpi on sam musi być już na tyle bogatym, aby sobie pozwolić na wydawanie pieniędzy na innych. 


Chicago, Chicago, sweet home Chicago tak śpiewają amerykańscy muzycy bluesowi o Chicago. Dobry wspaniały, przyjemny, gościnny dom Chicago, którego drzwi są otwarte dla każdego, lecz niestety nie wszyscy potrafią docenić gościnności miasta i nowe warunku życia. Chicago miasto nadziei dla wielu, wielu ze wszystkich stron świata. Czy naprawdę to słodki i miły dom, wygodny i przyjezdny dla każdego? Przecież angielskie sweet – to po polsku słodycz, w której kryje się gdzie siatki różnych przyjemności i znaczeń. Chicago stolica Polonii świata, w którym mieszka około miliona ludzi mających polskie korzenie, Chicago mino takiej armii ludzi – rodaków nie przesiąkło jednak polskości w takim stopniu jak irlandzkością, czy niemczyzna.

Downtown *(1) a w nim wielkie wieżowce ponad czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt pięter i jeszcze wyższe z królem wysokości, Sear Tower ponad sto pięter nie było dla Polaków w dzień do zdobycia. Rodacy tam pracowali w nocy, jako siła niewykwalifikowana, przy sprzątaniu i utrzymywaniu czystości i porządku, czysto będąc na tak zwanej podkowie, czyli jeszcze ktoś inny załatwiał sobie kontrakt- prace, a wykonywanie jej zlecał Polakom. Kontakt Polaków ze społecznością amerykańską zamieszkała w tym mieście, bądź, co bądź uważanym za druga Warszawę, była bliski zera, a jeśli już był, to bardzo niekorzystny dla nas. Inne grupy etniczne o wiele lepiej dawały sobie radę w tak zwanym public relations *(2) z władzami miasta i powiatu. Nas ledwo tolerowano, jeśli w wielu przypadkach nie lekceważono, czego oczywiście sami sobie byliśmy winni.

Tego kuzyn Józef nie wiedział, ani wielu, wielu innych rzeczy nie wiedział, i to można uznać za jego szczęście w nieszczęściu, ale skoro już do tego Chicago dotarł była okazja, aby się dowiedzieć. Dowiedzieć się to także oznacza poznać, ale czy on byłby na tyle tym zainteresowany? Tego nie można ze 100% pewnością powiedzieć. Była połowa lat 90. Stanami Zjednoczonymi bardzo zręcznie rządził Bill Clinton, przezywany skandalista. Kończyła się wiosna, która, w Chicago rozpoczyna się tak szybko i niespodziewanie, ze wielu nawet jej nie zauważa, bo jest tak krótka i ciepła. Po niej nadchodzi lato gorące i upalne duszne i wilgotne, które zabiera wiele ofiar ludzkich, bo upały zabijają, co roku wiele osób.

Antoni stary wyga i wyjadacz, co lepszych kąsków, przynajmniej tak mu się wydawało o tym wszystkim wiedział. Musiał wszystko wiedzieć i nawet jeszcze więcej, na wiele szczegółów zwracać uwagę, jego praca była związana z urzędnikami miasta, od którego dostawał, co roku pozwolenie na prowadzenie robot budowlanych. Był zależny od inspektorów budowlanych z City Hall *(3), którzy wiele robot zatwierdzają, a jak się pracuje w branży budowlanej, to takie rzeczy jak zmiany por roku koniecznie trzeba zauważać. Antoni był bystrzakiem i miał małą kilkuosobową firmę, ale mała, ale własną o pięknej nazwie KOGUCIK, której było zadaniem zrobić jak najszybciej kasy wziąć ją i uciec.


Z Józefem spotkanie na lotnisku nie było ani wylewne, ani gorące, bez zbędnych pytań i czułych spoglądam w oczy. Po prostu podali sobie ręce jak mężczyźni, nawet się nie obejmując czy ściskając. Nie wiedzieli się lata, a Józef był jeszcze uczniem podstawówki, gdy Antoni z Polski uciekał, ale nie był to powód, aby się rozczulać. Nie było na to czasu ani potrzeby, ani zwyczaju w rodzinie, by się obejmować czy przytulać do siebie nawzajem. Antoni jak najszybciej chciał uciec, bo w garażu miał zaparkowany samochód, a każda minuta to dolary opłat, a skąd je brać? Józef miał tylko jedna mała torbę, do której nawet celnicy nie zagadnęli, dziwiąc się, ze człowiek z Polski przyleciał z jedną małą torbą, wariat jakiś, bo na pewno nienormalny. Antoniemu było to na reket, mały bagaż szybka odprawa celna. Bez większych wprowadzeń czy zwrotów grzecznościowych typu jak mu się leciało w samolocie? Czy się bal? Co tam nowego w Polsce i w rodzinie? Kto umarł a to się urodził? Zaczął opowiadać kuzynowi o swojej firmie, sobie i swoim życiu w Ameryce w samochodzie w drodze do domu z lotniska, aby nie tracić cennego czasu. Skoro teraz jest okazja do pogadania to trzeba gadać, jutro już jej nie będzie, bo robota czeka:

– A wiec u mnie – stary niczego ci nie braknie- dostaniesz zżarcie i spanie, nawet, jeśli gatek nie masz, to ci jutro w Salvation Army * 4 kupię za trzy dolary, ale takie jak nowe. U mnie w firmie, chłopie małorolny pracowali najtęższe umysły XX, w, jakie tylko w Polsce się urodziły i wychowały. Tak bracie – dodawał z przekąsem. U mnie w firmie zatrudniałem i komunistów i faszystów i tych, co wierzą w Pana Jezusa i tych bandytów, co nie wierzą w naszego Zbawiciele. Miałem takich asów, że świat takich jeszcze nie widział. Ale ja tam nie dbam o to jakie człowiek ma przekonania, kim był, w co wierzy, ja takiego mother fuckera *(5), stwarzam na nowo. Ja to mam gdzieś kim on tam z drugiej strony oceanu był, bo z natury jestem republikaninem. Dla mnie musi pracować profesor czy doktor, chłop małorolny czy, były traktorzysta z pegeeru, jeśli nie pracuje, to kopa w dupę i won, ty chamie i świnio nie myta.

Jestem człowiekiem biznesu, tym co się lenia nie place, u mnie miejsca długo nie zagrzeją. Praca to tutaj przywilej a nie obowiązek, ja sam wiesz, bo przyjechałeś z kraju, gdzie roboty nie ma nawet na lekarstwo, takich mamy mądrych ludzi w rządzie, fucken idiots *(6). Tutaj jest nie lepiej, ale będziesz musiał szybko w tym kurestwie się połapać. Masz ogromne szczęście, ze na mnie trafiłeś, ja Będe dla ciebie latarnią, która przez te mroki pierwszych miesięcy emigracji przeprowadzi. Musisz pamiętać tylko jedno, tutaj nie ma nad nikim litości, nikt na litość nie zasługuje, i nikt jej od ciebie nie oczekuje, tylko kurwa i złodziej w tym kraju żyje godnie i wygodnie i ludzie, co maja głowy na karkach….

Na moment przerwał, bo akurat jakieś auto zajechało mu drogę.

– O!!! look there * (7) na te małe literki pl. na tym odrapany starym oldsmobilu, to na pewno jadą  Polacy, którzy gdzieś na junkarni * (8) kupują te auta. Każdego Meksyka marzeniem w Chicago jest mieć właśnie takiego wielkiego gruchota a z czasem być właścicielem sklepu z meblami. Oni po prostu uwielbiają bycie właścicielem sklepu z meblami. Na takie wielkie cary * (9) krowy musisz uważać, bo za kierownica takich aut albo siedzi pijany Meksykanin, albo pijany Polak. Na auta musisz uważać… Ale o czym to ja mówiłem – przez sekundę się zastanawiał – ach.. .jak już powiedziałem, kocioł i wyrko masz u mnie, także i pracę, na razie przez kilka miesięcy, nie będę ci płacił. Musisz odrobić bilet, który ci kupiłem, plus wszystkie koszta, jakie poniosłem w załatwianiu twoich papierów, tutaj do Ameryki, a wiesz mi one są nie małe. Każdy papierek, każdy podpis, każda pieczątka, kosztuje, jankesi nic ci za darmo nie zrobią. Zapłaciłem za ciebie z góry, nie mogę być stratnym, mi tutaj tez nikt niczego za darmo nie dał. Zapamiętaj sobie there is not such a thing like free lunch.* (10). Pomieszkasz trochę, to sam zobaczysz, na czym to wszystko tutaj polega, wierze, że się dogadamy i nie będziesz robił mi żadnych problemów. Bo jeśli będą problemy, zadzwonię na policję, a ona odwiezie cię na lotnisko, – mówię to ci na dzień dobry w pierwszy dzień, – wyślę cię do Polski, i Amerykę będziesz widział tyle co świnia niebo.

Na robocie się nie znasz, zielony jesteś jak szczypior na wiosnę, o Ameryce nie masz pojęcia żadnego. Żaden awans w życiu cię nie czeka, ani też miłego nic cię nie spotka, na nic nie możesz liczyć, szkół żadnych nie masz, zawodu też. Módl się tylko do Pana Boga, aby omijały cię rzeczy przykre, to jedno co możesz zrobić. Prosić w swych modlitwach, o jak najmniejszą ilość goryczy i rozczarowań, upokorzenie i łez. A będzie ci w Ameryce dobrze, bo przyjmuję cię do mojej firmy jako praktykanta, co to ma zielono we łbie i jeszcze nie wie na czym polega prawdziwa praca. Tutaj wierz mi pracuje się, od rana do wieczora, work, work, work * (11), przez sześć a i często siedem dni w tygodniu. Jeśli nie masz pracy jesteś unhappy. *(12). Pot ma ci po plecach kapać, następnie krople przemieniają się w strumienie które spływają w dół po plecach, po dupie, i nogami do butów. Wieczorem zdejmiesz buty i go wylejesz, to wszystko.

O języku tych skurwysynów to nawet nie masz pojęcia, a szkoda, bo przydałaby ci się znajomość choćby paru słów nawet od jutra. Wiem, ze żadnego słownika nie przywiozłeś, ani też nie masz żadnych rozmówek polsko-angielskich, no i dobrze, bo na chuj ci się to tutaj zda. Twoja angielszczyzna, to nie podręcznikowa rozmówka dwóch debilów. Ode mnie nauczysz się tych najpotrzebniejszych słów i zwrotów związanych z twoim nowym zawodem: młotek, gwoździe, deski, wiadro, miotła, szmata, itd. w sumie jak się nauczysz sto słów to ci wystarczy, nie przyjechałeś tutaj pisać wierszy. Oni sami znają angielski na tyle ile muszą, wcale się nie wysilają, a o geografii czy historii nie maja pojęcia. Poza nimi nic innego nie istnieje, a resztę świata mają w dupie. I pamiętaj czym mniej mówisz  tym więcej mają dla ciebie szacunku, nie wiedzą co myślisz.

A oni gadają jakby kto ich nakręcił, dzień i noc, a przeważnie mówią give me more give me more, give me more, czyli daj mi więcej i więcej, dlaczego tak mało mi dajesz. Prawda jest taka, że ostatnią krople krwi by z ciebie wypili i to przez słonkę, takie skurwysyny. Ja się nam nich rozpoznałem i rozgryzłem. Rano w pracy postawia ci kawę, poklepią po plecach, spytają się jak się czuje twoja żona i dzieci, zapytają te sakralne: how are you?, a wieczorem powiedzą wypierdalaj, bo nie ma dla ciebie roboty. Policja, lekarz, mechanik samochodowy, ksiądz, urzędnik, wszyscy oni chętnie będą z tobą rozmawiać, gdy masz kaset, będą dla ciebie mili i uprzejmi. Spróbuj przyjść do nich bez pieniędzy, zamkną ci przed nosem drzwi, a jak będziesz się domagał rozmowy, wezwą policję na ciebie, która wsadzi cię do pudla. I to jest u nich normalne, nikt o to nie ma pretensji do nikogo, nikogo to nie dziwi. Czasem tylko ktoś nie wytrzymuje i wyciąga gana i strzela, ale to tylko czasem puszczaj nerwy, tym, co są z godna ulepieni. Ty patrz na mnie i się ucz, a jeśli twoja nauka nie pójdzie w las za kilka lat zrobię z ciebie swojego następcę, będziesz panem. Ale choć jesteś kuzyn, nic za darmo pamiętaj o tym, bo za darmochę to tylko można dostać w ryja i w jaja..

Na początku będziesz musiał nadstawiać uszy i mieć ryj zamknięty na kłódkę, słuchać i nic nie mówić, tylko Yes sir, thanku you sir, i takie różne duperele, które jutro z rana, na jakiej kartce ci napiszę, abyś już się nauczył ich na pamięć. Pamiętaj nie ważne, co oni mówią do ciebie, zawsze mów do nich: Yes sir, thank you sir, i tyle wystarczy. Oni na początku będą udawać, że cię nie widzą, nie dostrzegają, Będą cię badać, ile można na tobie zarobić, jak najlepiej będzie można cię wyruchać. Później, gdy nabiorą odwagi, otworzą się, będą opowiadać ci, co leży im na wątrobie, albo o swoich innych zmartwieniach, a ty to wszystko masz dupie, mówiąc do nich yes sir, thanku sir, please sir. Codziennie rano, jeśli jakiego Amerykanie na swojej drodze spotkasz – mów – hi, how are you?* (13) co po naszemu oznacza: odpierdol się i iść swoją drogą. Nie ważne czy go znasz czy nie znasz mów how are you?. W południe powiesz im to samo i wieczorem też, oni zawsze są spragnieni usłyszeć tego how are you!.

Cdn.

Adam Lizakowski

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko