Irena Nyczaj – Kondukt

0
249
Maria Wollenberg-Kluza

Pamięci mojego Męża Stanisława,
który w swojej poezji podejmował tematykę ochrony środowiska
z niezwykłą, żarliwą determinacją

– No, moi panowie, należy się dzisiaj spodziewać…
Szef wyprostował się i rozejrzał z uwagą po licznie zebranych, ale można było zauważyć bez trudu, że jednocześnie wsłuchuje się we własny głos, celebruje każde słowo.
– Długo czekałem. Rozleniwiliście się trochę. Dosyć. Dzisiaj wreszcie zacznie się coś dziać. Nie ma już mowy o tym strasznym wyczekiwaniu, które niszczy. Spokój to bezruch, nuda. A dziś… dziś wyjdziemy naprzeciw zdarzeniom, jakie wiszą w powietrzu.
Głos miał dziwnie chropawy, nienaturalnie zmieniony. Jak gdyby wyczuwając zdziwienie czy wręcz dezaprobatę podwładnych, zdecydował wyjaśnić:
Codziennie idę ulicy kamiennym mostem. Pode mną rzeka ziemi przepływa, po bokach szczelne bariery murów. Idę i nawet gdy przebić mi się uda matową szybę pyłu-dymu, idę zmagając się z tym powietrzem, szarą zadymką cementu.
Zebrani popatrzyli po sobie zaskoczeni, zauważając jednakowoż – Stary chyba miał rację. Od samego rana wisiało coś jak ogromny głaz nomen omen w powietrzu dusznym i ciężkim w tym bezludnym niemal mieście. Tak, to dziwne – pomyślał jeden z podwładnych Szefa, flimonowaty chudziutki młodzieniec o twarzy bladej, przezroczystej – właściwie dlaczego od jakiegoś czasu prawie nie widzi się tu ludzi? A przecież są, siedzą po domach, jakżeż wzorcowo identycznych, jak krety. Jak oni żyją? Gdy otwierają drzwi – wszędzie gościnny jednakowo uśmiech – pod ten sam połysk mebli. Siedzą w swoich blokach masywnych, odzianych w schludne pokrowce tynku. A gdy wychodzą ze stromych klatek schodowych, spadają w kabiny aut i rozpędzonymi taśmociągami jezdni przewożą nieskażone tlenem mózgi w zacisza laboratoriów. W gabinety Wszechwładnego Intelektu. – Młodzieniec, wcale przecież nieciapowaty ani też jakiś przygłupi, doszedł w swych wywodach do konkluzji jedynej do przyjęcia: Tak, Szef był nieomylny, Szef wie, co robi, Szef jest… no, po prostu Szef i szlus. Otarł wilgotne kropelki z czoła. Było ciężko.
– …zatem do dzieła, panowie! – głos przełożonego był rozkazujący, niecierpliwy.
Zebrani natychmiast, jak automaty, poderwali się z krzeseł i foteli, i bezzwłocznie – darując sobie jakiekolwiek wątpliwości, pytania i komentarze – ruszyli tam, gdzie należało się spodziewać czegoś, czego nie sposób już powstrzymać, odwlec. Tam, to znaczy…? Właściwie rozpierzchli się we wszystkich kierunkach, gdyż nikomu nie było dokładnie wiadomo, gdzie, co i jak, a tego, co miało nastąpić, wszak nie wolno przeoczyć.
Jakiż błogostan! – pomyślał z ulgą flimonowaty młodzieniec. – Błogostan w sercach, spokój w gabinetach. Spacer po żeber żelaznych upale rozluźnia mięśnie skurczone fotelem i chciwe powietrza nadwątlone płuca przepełnia – nienaganny spokój ducha. Czyżby? Spodobały mu się własne górnolotne słowa. – Jak rasowego poety – pomyślał nawet nie bez odrobiny dumy. Nie opuszczał go jednak niepokój, ba, podgryzał po piętach idącego jak niesforny psiak, znaleziony gdzieś na hałdzie oniemiałych sumień, jak zwykł nazywać dzikie wysypiska śmieci, i przyniesiony przez siostrę do domu.
Szedł teraz po swoim mieście. Wzdłuż ulicy drzewa – rzeźby zielone. A nad nim nieba brudnosurowy marmur. Odsunęliśmy się od pól – pomyślał gorzko – odgrodzili od drzew murami, szybami odpornymi na szum i śpiew.
Szef, z natury i urzędowego obowiązku nieufny, przechodził nerwowo od okna do okna. Przy każdym zatrzymywał się na chwilę, zaciskając białe, splecione w tyle ręce. Patrzył uparcie, ostro, jakby wzrokiem przeciągłym wydając kolejne polecenia.
Pokój przypominał dyżurkę kontroli ruchu – tak dużo w nim było wielkich, panoramicznych okien, na których wisiały ciężkie, prawie czarne kotary. Urządzony nawet zbyt surowo, nie mógł się kojarzyć w żadnym wypadku z gabinetem, jakie znamy i do jakich przywykliśmy. Tylko zwaliste biurko – ze stertą niedbale nań rzuconych segregatorów, skoroszytów, teczek, długopisów, spinaczy, telefonów, zwieńczoną okazałym tabletem – wskazywało, że jednak jest to miejsce pracy. Podwładni dziwili się, jak można w takim chaosie połapać się i nie polec. Kiedyś, gdy pewna szparka sekretarka już, już przymierzała się była do uporządkowania rzeczonego potwornego bałaganu, a w samą porę zamiary te zoczył z przerażeniem Szef, tylko poczerwieniał i wrzasnął: Won!, spojrzawszy na osłupiałą kobietę wzrokiem mordercy. Potem kobiecina bała się nawet wchodzić do gabinetu i trzęsły jej się ręce, gdy podawała przełożonemu i jego gościom kawę.
Odwróciwszy się od końcowego okna, Szef podszedł do biurka i wsparł na malutkim fragmencie wolnego blatu zaciśnięte pięści. Musiał być gotów. Chciał być gotów i w napięciu czekał. Panowała cisza. Odurzająca, nieznośna.

Po raz pierwszy zabrzęczał telefon dopiero około południa.
– Słucham – zaskrzeczał.
– Szefie, nic się nie dzieje – donosił znajomy głos. – Spokój, nikogo nie ma.
– Jak to nie ma? I to ty, Wścibski, wmawiasz mi, że spokój?
– Tak jest, Szefie, to znaczy… przepraszam.
– Za co znowu przepraszasz?!
Z telefonu wypełzł w odpowiedzi jakiś nieartykułowany zewłok słów. Raczej nieskładnych sylab. Bełkot namacalnego wprost wstydu, zmieszania, służalczego lepkiego strachu.
Pryncypał nie dowiedział się prawdy nigdy, w każdym razie nie od Wścibskiego, który od dłuższego czasu stosował sprawdzoną metodę, by nie mówić Szefowi rzeczy przykrych, a jeśli już, to tak jakoś oględnie, żeby go zanadto nie rozjuszyć. Najlepiej wychodziło mówienie tego, co stary dureń chciał usłyszeć, no ale przecież nie zawsze dało się zaprzeczać faktom.
– Od czego masz oczy, uszy? – Szef odemknął energicznie jedną z teczek. – Pisze jak byk, że dziś. Właśnie dziś. A więc ruszaj, Wścibski, czym prędzej i melduj, melduj!

Wszyscy wiedzieli, że Szef kocha swoje miasto, a że była to miłość chora, wręcz straceńcza, a nawet psychopatyczna, jak oceniali niektórzy – patrzyli z niepokojem na kolejne posunięcia nieobliczalnego włodarza.
– Rozglądam się w swoim gospodarstwie – zaczął w uniesieniu na jednym z pierwszych zebrań Rady Miasta. – I co widzę? Ugór jak na wsi, nie ubliżając nikomu i niczemu. Na rynku trawa po pas, jakieś chaszcze, w których menelstwo oddaje się swoim oburzającym nałogom, nie wspominając o incydentach mogących zbulwersować porządnych i bogobojnych mieszkańców naszego grodu. Tak dalej być nie może. – I tu roztoczył cały przemyślany i szczegółowy plan unowocześnienia i udoskonalenia śródmiejskiej zabudowy.
Oddano mi kawałek ziemi we władanie – rzekł wznosząc natchnione oczy. – Długo myślałem, co na nim uczynić: las, rajski ogród czy zbożowy łan? Po chwili wahania zasadziłem… miasto! Strzeliło żelbetowymi pniami, gałązkami owocującymi przez okrągły rokna pożytek i chwałę wszystkich nas mieszkańców. Tworzymy własny, odporny na wszelkie szkodniki las, nasz ludzki las – najwspanialszy! Las kominów i słupów, z solidnym, murowanym poszyciem, trwałą, betonową ściółką.
Flimonowaty, blady młodzieniec popatrzył na Wścibskiego. A ten bawił się frędzlami serwety, skręcając je na palcach na podobieństwo loków.
Las więcej niż wymarzony – kontynuował pobudzony mówca. – Dopiero cośmy go zasadzili, a on już stoi smukły, podniebny – na długo przed planowanym terminem. Gałązki drutów tworzą od napięcia splot najwyższego piękna. – Urzędnik otarł chustką spocone czoło i zakończył: – Wkrótce na dany znak cały las po naszemu się rozszumi i gdy ptaki wyniosą się do dalekich okolic, zaświergocze tryumfalnie… elektroniką.
Podwładny personel wiedział, że Szef interesuje się literaturą. Chodziły słuchy, że pisze jakąś książkę – opowiadania czy nawet powieść. Mówiło się, że wprawdzie nie sam, lecz z pomocą jakiegoś dziennikarza, ale ludzie jak to ludzie – zawsze gadają, pewnie z zazdrości.
– Ale ma odlot – dał się słyszeć czyjś szept.
– Cicho, bo jeszcze usłyszy…


– Niech ich wszystkich trafi – mruknął osłabły nagle, pobladły i osamotniony w swoim mrocznym gabinecie Szef. Jego ciężka łapa prawie bezwładnie osunęła się ku szafce biurka. Wydobył z niej szklankę i butelkę z ciemnoczerwoną cieczą. Nalał solidnie, potem jeszcze raz i zakorkował butelkę. Wzrok miał utkwiony w tarczę zegara.
– Ja im wykręcę numer – chrypiał. – Ja ich ustawię, pogonię…
Telefon, jak zaklęty, odwzajemniał się głuchym milczeniem.

Minęły dwie, może i trzy godziny. Znów zaczął wędrówkę od okna do okna. Teraz krok jego był sprężysty, młodszy. Poczuł, że swędzą go dziąsła. Dostał z kieszeni lusterko i obejrzał z satysfakcją swoje zdrowe i wyjątkowo piękne zęby. Pocierał dziąsła w zamyśleniu aż swędzenie ustąpiło. Poczesał palcami przerzedzone mocno włosy. – Łysieję – pomyślał i znowu podszedł do okna.
Dzień był ponury i zagadkowy. Szef najbardziej obawiał się tego, że gnuśność okiełzna każdy wykluwający się gdzieś tam impet, zniewoli i obezwładni jego ludzi, których przygotowywał do dzisiejszego dnia od tygodni. Znielubił to miasto ospałe, leniwe, zaprzątnięte bez reszty małymi, powszednimi troskami. I tych ludzi, którzy go wyraźnie unikali, bezwiednie schodzili mu z drogi. Oto na przystanku zatrzymuje się tramwaj. Wysiada grupka kobiet, mężczyzn. Prostodusznych manekinów w garniturach. Dalej kilku uczniów gestykulujących niedbale, bezmyślnie. Tacy na nic się nie zdecydują, niczego nie wskórają… Opuścił głowę. Parapet powlekała cienka, ledwie widoczna warstewka kurzu. Zezłościł się.
Wrócił za biurko. Jeszcze raz zajrzał do teczki. Pismo było jednoznaczne. Właśnie dzisiaj. Trzeba więc cierpliwie czekać. Cierpliwie.
Zadzwonił do żony.
– Wrócę wieczorem – zawiadamiał – albo dopiero nad ranem.
W jej głosie wyczuł całkowitą obojętność. Machnął ręką. Może i lepiej, że nie zdaje sobie sprawy… Rozsiadł się wygodnie w fotelu, przymknął powieki.

zobaczył że stoi pośrodku wielkiego placu w centrum miasta plac wypełnia się ludźmi wykrzykującymi do niego jakieś niezrozumiałe słowa a on nie boi się Tłumu czeka milczy zaczepnie Tłum nie daje za wygraną gęstnieje przybliża się zaciska wokół niego złowrogi pierścień w ich rękach widzi drewniane kije więc uśmiecha się do Tłumu pragnie go zjednać obezwładnić a Tłum nagle rozpierzcha się w przerażeniu a na placu pozostają same kije i białe pałki

Ocknął się. Przetarł czoło zlane zimnym potem. Usłyszał dźwięk. To nie dzwony kościelne jak zwykle o tej porze. To megafony, szczekaczki! Podszedł do okna. Spod kościoła wynurzał się i skręcał w główną ulicę długi, niekończący się wprost kondukt. Na jego czele niesiono okazałą trumnę owiniętą w szarfy z napisami, których z tej odległości nie bardzo mógł przeczytać. Tłum dzierżył w dłoniach transparenty, na których widniały napisy, dodatkowo wykrzykiwane, skandowane przez uczestników:

STOP BETONOZIE
CHCEMY CZYSTEGO POWIETRZA
CHCEMY ZIELENI
TRAWNIKÓW
CHCEMY DRZEW

A na końcu konduktu kilku młodych prowadziło, podskakując i robiąc miny jak nie przymierzając małpy… taczkę. Wygrażali w okna jego biura zaciśniętymi kułakami.

Jego ludzie byli na miejscu, nie próżnowali. Każdy z nich, wmieszany w tłum, szedł przy wskazanym już wcześniej przez Szefa podejrzanym. Wścibski koordynował całość akcji, niewidzialnie wręcz dla postronnych oczu.
Szef zanim połączył się z komisariatem Policji, sam do siebie powiedział w ślad za myślami wrzącymi z podniecenia, rozjarzonymi do białości:
– Dobra nasza!
Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, a piękne, białe, nieco dłuższe od pozostałych zębów kły zalśniły w półmroku gabinetu złowrogo.


__________
Niektóre kwestie wypowiadane przez bohaterów lub przekazywane w ich myślach zawierają fragmenty wierszy Stanisława Nyczaja z tomu „Złowieszcze gry z Naturą”.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko