Adam Lizakowski – Zapiski znad Zatoki San Francisco

0
120

(mniejszy fragment większej całości)

30 października 1982

 Trudno uwierzyć mojemu szczęściu. To doprawdy nie do wiary. Nie wytrzymałem nerwowo i zadzwoniłem raz jeszcze do babki, nie czekając na 1 listopada. Do głowy cisnęły mi się pytania i obawy, czy aby moje szczęście nie jest złudne, czy aby nie jest to zbyt piękne, aby było prawdziwe? Chciałem się zapytać czy mogę przynieść swoje rzeczy już teraz, dzisiaj, jeśli nie wszystkie, to ich część. Na raz i tak się nie zabiorę, nie mam samochodu. Przede wszystkim chciałem raz jeszcze usłyszeć, że mieszkanie na mnie czeka.

Telefon odebrała ta sama dziewczyna, z którą rozmawiałem pierwszy raz. Tym razem jednak nie zrozumiała mnie, ani powodu, dla którego dzwoniłem. Jak tylko mogłem, tłumaczyłem jej, o co mi chodzi: “Chcę jak najszybciej się przenieść, ale nie mam auta, więc chce przeprowadzać się na raty, czy mogę tak zrobić, etc. Pociłem się jak mysz, nie rozumiałem części jej pytań, ale w końcu ona moje wyjaśnienia do wyjaśnień zrozumiała, i kazała mi przyjechać.

W największej tajemnicy przed panią Elą, na chybcika, spakowałem walizkę wrzucając do niej rzeczy jak popadnie. Miałem szczęście, nikogo nie było w domu i chyłkiem, jak złodziej, poszedłem na przystanek autobusowy wcale nie będąc pewnym czy ktoś mnie nie widział. Było to naprawdę niewskazane, tym bardziej, że pani Ela nie przepada za takimi sytuacjami i potrafi narobić człowiekowi kłopotów czy skandalu w takim przypadku.

Tym razem drzwi otworzyła dziewczyna, którą znałem już z rozmowy przez telefon. Stałem w progu oniemiały patrzyłem na nią z takim podziwem jakbym zobaczył jakieś nadprzyrodzone zjawisko, albo jakbym przez zupełny przypadek uczestniczył w jakimś cudzie. Ona po prostu była aniołem, który wstąpił w ciało kobiety. Takiego prześlicznego stworzenia, o tak słodkiej buzi, jeszcze nie widziałem. Moje serce przestało bić i gdybym się nie wstydził tego, że mój krzyk mógłby być zrozumiany, jako przejaw wariacji, albo chuligaństwa, krzyczałbym na całe gardło, że to niemożliwe, że nie ma takich kobiet, że takie kobiety to tylko sen mężczyzn, nic więcej, że takie kobiety spotyka się na rysunkach z bajkami dla grzecznych dzieci.

Tuż za nią stała babka, tak bardzo prawdziwa i naturalna, szczęśliwa, zadowolona, patrzyła na mnie życzliwie z tajemniczym uśmiechem. Jej oczy najwyraźniej mówiły mi, że doskonale rozumie moje zauroczenie jej wnuczką. Na moje pytanie: “kak pożywacie” odpowiedziała entuzjastycznie “charaszo”. Kazała postawić walizkę w kącie pokoju i po raz drugi zaprosiła mnie na herbatkę z ciasteczkami. Nie odmówiłem, ale chyba po raz pierwszy w życiu z tak wielką przyjemnością rozmawiałem po rosyjsku. Byłem zadowolony z siebie z znajomości rosyjskiego. Chociaż prawdę powiedziawszy, gdy po raz kolejny wyciągałem rękę po ciastko, przypominała mi się nauczycielka od rosyjskiego, której nie lubiłem, której nikt w klasie nie lubił, którą traktowało się jak ogon diabła.

W mieszkaniu było małe zamieszanie, bo trafiłem na wyprowadzkę koleżanki, po której miałem otrzymać pokój. Gdy skończyłem herbatkę i zjadłem pół talerza ciastek, przez cały czas gorąco zachęcany przez babkę abym jadł jeszcze więcej, pocałowałem ją tak zamaszyście w rękę, z taką wdzięcznością, jakby uratowała mi życie.  Raz jeszcze, podziękowałem i gotowy byłem do wyjścia.

W drzwiach Vicki (wnuczka babki) wraz ze swoją koleżanką mocowały się z dużą szafką. Bez namysłu pomogłem im ją wynieść i jeszcze pudełka z książkami, płytami, butami, przez cały czas myśląc, o Vicki jak o aniele w ciele kobiety i ktokolwiek by ją pocałował, na pewno musiałby umrzeć z dalszego pragnienia słodyczy jej ust, czyli musiałby przez cały czas je całować, aby nie umrzeć. To straszna metafora – pomyślałem sobie, upychając pudełka na tylnym siedzeniu samochodu, umrzeć z miłości.

Dziewczyny podziękowały mi za moją “ciężką „pracę puszką piwa, które piliśmy w kuchni na stojąco. Od słowa do słowa czułem się coraz bardziej zrelaksowany, coraz płynniej mówiłem po angielsku. Pomogła mi w tym koleżanka Vicki, rudowłosa Susan, którą od razu pokochałem za to, że się wyprowadza, za to, że prawie jej już nie ma, i za to, że właśnie w jej pokoju będę mieszkał. Czy mogłem czuć się szczęśliwszy? Chyba nie.

Susan, prawdziwie po amerykańsku raczyła, mnie komplementami, typu: “jesteś pierwszym Polakiem, z jakim rozmawiamy”, “świetnie mówisz po angielsku”, Polska jest teraz bohaterem”, „Solidarność to prawdziwa opatrzność boska”, “jesteś zdolnym człowiekiem, bo gdybym ja była w Polsce przez cztery miesiące, tak jak ty w San Francisco, na pewno nie mówiłabym tak dobrze po polsku jak ty po angielsku”. Najwidoczniej dziewczyna musi czytać gazety i oglądać telewizję – pomyślałem.

Broniłem się przed jej komplementami jak tylko mogłem, ale jej uśmiech rozbrajał mnie. Tłumaczyłem, że ja właściwie po angielsku nie mówię, że wcale nie jestem zdolny, te kilka słów czy zdań, które dukam to nic takiego wielkiego na tyle godzin, które już w szkole przesiedziałem. Na to ona, że jestem, bo znam też rosyjski, a ona tylko zna angielski. To, że znam rosyjski to nic wielkiego, bo wszyscy Polacy w kraju znają rosyjski, a Rosjanie to nasi bracia, ich język każdy żyjąc tam chce czy nie chce musi znać – wcale do niej nie prze-mawiało.

Mówię jej, że mój angielski jest straszny, mam tragiczny akcent, mówię bez składu i ładu. A ona twierdzi, że doskonale mnie rozumie. Mówię jej, że chociaż mieszkam w Ameryce już tyle tygodni ona jest pierwszą osobą, z którą tak dużo mówię po angielsku. A ona na to, że się cieszy z tego i jest jej przyjemnie. Mówię jej, że chociaż mieszkam w Ameryce, to i tak Polska jest we mnie, a ona na to – bardzo dobrze. Mówię jej, że nie mam, z kim rozmawiać po angielsku, bo mieszkam z Polakami, a ona na to, że od jutra będę mieszkał z Amerykanami.

Susan, och ty słodka Susan! – Myślę sobie, gdybym mógł, to bym cię zjadł razem z butami, za to, że taka jesteś; za to, że w tobie tyle słodyczy i zrozumienia mnie człowieka z kraju, o którym myślałaś tak jak się myśli w Polsce o wyspach Hula Gula. Dziękuję ci za to, że, nawet nie ustąpiłaś mi na pół centymetra, nawet na pół słowa. Na moje wszystkie wątpliwości mówiłaś “okey” i dalej swoje.

Aby zakończyć dyskusję musiałem przyznać jej rację. Wbrew sobie, (nigdy wcześniej nie byłem tak bardzo przyparty do muru, aby przyznać się, że wcale taki głupi nie jestem) przyznałem się wobec niej i Vicki, że jestem mądry.  W Polsce nawet wobec rodziców nigdy nie byłoby mnie stać na taką odwagę. Jakie to straszne, gdy się mówi “jestem mądry”, a przez całe życie człowiek musiał grać głupca albo idiotę, gdyż bycie mądrym uważano za coś dziwnego. “Jak to, jeśli on jest mądry, to my głupi” – myślano. Nie daj Boże, aby ktoś poczuł, że jest mądrym!

Susan, aby udowodnić mi, że naprawdę jestem mądry i muszę wierzyć w siebie, zaprosiła mnie na spotkanie, na Halloween party, czyli amerykańskie święto zaduszkowe. Zrobiła to tak stanowczo i nieoczekiwanie, że nawet nie pomyślałem o tym, aby bronić się jakąkolwiek odmową. Moja typowa reakcja to najpierw odmówić, a później zastanawiać się, dlaczego odmówiłem. Cała masa kompleksów, sposób wychowania, środowisko, w którym dorastałem „dołowało” jak tylko mogło, aby czasem człowiek sam za siebie nie podjął jakiejś decyzji bez konsultacji z innymi np. rodzicami, nauczycielami czy sekretarzem partii itd.

   Dlaczego jednak miałbym odmawiać skoro los albo życie miało coś mi do zaoferowania? Nie mogłem udawać, że tego nie widzę, albo odwracać się plecami do kogoś, kto wyciąga do mnie rękę. Podziękowałem pięknie Susan, podałem rękę Vicki (z takim błogo-sławieństwem jakbym złapał pana Boga za nogę), zapisałem na serwetce adres domu, w którym ma być przyjęcie, numery autobusów, którymi muszę jechać i z lekkim sercem wyszedłem. Po drodze, na przystanku i w autobusie, trochę odetchnąłem po tym anielskim przeżyciu. Gdy minęły pierwsze emocje z zimną krwią obliczyłem, że podróż będzie kosztowała półtora dolara, plus jakaś butelka wina za trzy dolary, ale niech to diabli wezmą. Raz kozie śmierć, dla pięciu dolarów nie będę pokutował w domu. Odbiję sobie to na jedzeniu, tak się najem, aby wystarczyło mi na cały następny dzień. Jest to ważne dla kogoś takiego jak ja, kto raptem wydaje na jedzenie 11 dolarów na tydzień, czyli tyle, ile kosztuje butelka niedrogiego wina.

***

Pod wskazany adres dotarłem bez problemu. Mając numery auto-busów i mapę San Francisco można z zamkniętymi oczami dojechać do dowolnego punktu miasta.

Dom, do którego mnie zaproszono, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Stał w rzędzie wielu innych domów, jakby przyklejony do zbocza góry, która wcale nie była już górą, ale zboczem rozdeptanym przez tysiące kół i nóg drobnomieszczan.  Domy drewniane w stylu wiktoriańskim z ładnymi oknami, w których wisiały miliony kościotrupów, czaszek, nietoperzy.  Nawet krzewy i drzewa przed domami były owinięte grubą pajęczyną.  Na trawnikach nagrobki z napisami “Rest In Peace” – spoczywaj w pokoju.

Wszedłem do domu nawet nie pukając, bo drzwi były otwarte.  Ludzi cała chałupa, przebierańcy w strojach kościotrupów, śmierci, wilkołaków, wampirów, ale byli też i tacy, co moim zdaniem pomylili Halloween z balem noworocznym i przyszli przebrani w kostiumy sylwestrowe.  Jak to dobrze, że nauczyciel angielskiego wyjaśnił, o co w tym przebieraniu chodzi, w przeciwnym razie mógłbym oszaleć.

Zrobiłem jeszcze kilka kroków i znalazłem się w kuchni prze-robionej na grobowiec z trupimi czaszkami, w których paliły się świece. Na głównym stole, przy ścianie, stało dużo talerzy z typowo amerykańskim jedzeniem: chipsy, chrupki, sosy, sery, warzywa przeważnie krojone w kostkę, sporo wszelkiego rodzaju butelek z alkoholem; przeważnie piwo i wino. Szybkim ruchem postawiłem swoją, chowając ją w tłum innych.

Ludzi cały dom, a nie ma, komu powiedzieć hi. Czuję się nieswojo, tym bardziej, że wszyscy w maskach, a ja nie. Głupia sprawa. Próbuję nie po twarzy – bo jej nie widzę – ale po nodze i ciele znaleźć Susan lub Vicki, ale nie mam szans. Wszystkie nogi ładne, zgrabne i dokładnie nie wiadomo czy to chłopak czy dziewczyna. W duchu liczę na to, że któraś z dziewcząt sama się odezwie. Nikt mnie jednak nie zaczepia ani o nic nie pyta.

Na szczęście dla mnie kuchnia ma przedłużenie z czerwonych desek – pomost, na którym znajdują się trzy fotele ogrodowe i mały stół zastawiony talerzami z jedzeniem i piwem. Bez większego namysłu siadam w jednym z foteli, jedną ręką sięgam po chrupki, a drugą po piwo. Jestem sam, mogę zacząć ucztę. Piwo prosto z butelki wlewam w siebie z taką radością i przyjemnością jakbym dopiero, co otrzymał jakieś międzynarodowe wyróżnienie i uznanie.

Nade mną gwiazdy, przede mną światła pięknego miasta, obok w zasięgu ręki czterech diabłów tańczy rock and rolla, a narzeczona Frankensteina pyta czy może się przysiąść. “Of course”, ale bez wampirów, nie lubię facetów, którym krew ścieka z pysków. Oferuję jej szklankę wina, ale ona woli piwo, na dodatek ciekawa jest, co to za akcent, którym mówię do niej.

Akcent słowiański, bo jestem Polakiem, mówię do niej, a ona dziwi się jak dziecko, ponieważ jak długo żyje żadnego Słowianina nie widziała, tym bardziej Polaka i jeszcze uprzejmiej zapytuje mnie, co tutaj robię. Próbuję odpowiadać jej najprościej jak tylko umiem, i przez moment wydawało mi się, że mnie rozumie, ale po chwili pyta mnie się gdzie jest Holland. Raz jeszcze próbuję wytłumaczyć jej, że nie jestem z Holland, tylko z Poland, ale do niej zupełnie to nie dociera. Wreszcie dochodzę do wniosku, że nie ma znaczenia czy jestem z Holland czy Poland, tym bardziej, że ona nie widzi żadnej różnicy pomiędzy tymi krajami, więc po diabła ja mam się męczyć i tłumaczyć jej skąd jestem.

Tłumaczę jej, że jestem znajomym Susan i Vicki, ale ona na to, że nie zna żadnej z nich. Mówię, że to one mnie tutaj zaprosiły, a tak w ogóle to jestem z Nowego Jorku, ale dzisiaj postanowiłem udawać kogoś innego – biednego emigranta, aby w ten sposób odgonić od siebie nieczyste duchy kapitalistyczne. Bardzo spodobała się jej moja odpowiedź, a mnie to, że ona wszystko zrozumiała.

Po chwili dołączyło do nas zmęczone diable oraz tygrysica w bardzo obcisłych białych kalesonach w złote plamki i cudownie dużych piersiach, które były jak dwa słoneczniki. Towarzystwo zadowolone z życia, śmieje się z problemów dnia codziennego, a może śmieje się z całego świata. Jeden z diabłów wyciąga zza pazuchy jakiegoś papierosa i ku mojemu zdziwieniu papieros wędruje w kółko, jak fajka pokoju. Ja też go palę, ale dym, zamiast wciągnąć do płuc, wypuściłem, ponieważ zakrztusiłem się. Dostaję pierwszą lekcję palenia marihuany od diabła. Następna kolejka, palę już jak wszyscy. Delikatnie wciągam dym do płuc, delektuję się, trzymam go w płucach długo jak tylko potrafię, aby nie uronić żadnej, nawet najmniejszej części papierosowej mgiełki. Z tego, co zauważyłem, niektóre diabły przeciągają się po zaciągnięciu, inne popijają piwem. Zanim się zorientowałem, że palę prawdziwą marihuanę papieros się skończył. Była to przesławna marihuana, o której słyszałem w Pieszycach różne cuda, królowa nastroju, bogini błogości.

Nie ruszając się z fotela obserwuję ludzi. Jedni przychodzą tutaj  inni odchodzą, konwersacje krótkie i grzecznościowe, coraz jakiś demon czy maszkara puszcza w kółko “grass – trawę”, jak powszechnie nazywają marihuanę.  Jestem wewnętrznie rozbity tym wszystkim, co się w ostatnich minutach wydarzyło i coraz trudniej jest mi zebrać myśli, głowa opada, ale jestem zadowolony z siebie. Częściej wybucham śmiechem, bo jak tu się nie śmiać, gdy pali się marihuanę, popija piwem i zagryza marchewką? Uczucie głodu i śmiechu coraz bardziej podbija mój umysł. Nie wytrzymałem, zerwałem się z fotela na równe nogi.

“Przepraszam – ryczę na całe gardło po angielsku – czy wy wszyscy w tym kraju jecie tylko marchewki i surowe kalafiory, pory i krojoną paprykę? Co wy jecie? Żyjecie jarzynką, a w Teksasie tyle krów do zjedzenia! Może wreszcie ktoś poczęstowałby mnie schabowym, golonką, czy tym waszym krwawym stekiem z czerwoną kapustą? W moim kraju jada się mięso, a befsztyk to niemal narodowa potrawa w waszym kraju.” Zanim zakończyłem swoją myśl na werandę weszły trzy dziewczyny anielskiej urody, każda z nich niosła półmisek, na którym dymiły i pachniały wszystkie trzy potrawy wymienione przeze mnie, i z frytkami w kolorze złotym z wielkimi kwaszonymi ogórkami. Mmm, palce lizać!

Ustawiły się w szeregu jak żołnierze na porannej zbiórce. Ubrane tylko w skąpe fartuszki koloru białego w czarne kwadraty, nic więcej na sobie nie miały.  Musiałem dokonać wyboru, potrawu. Nie było łatwe, tym bardziej, że panienki zapewniały mnie, że osobiście przyrządziły swoje dania. Na dowód, że mówią prawdę, kazały mi wąchać je, więc zaciągałem się zapachem pieczonego mięska, głęboko aż po same płuca, aż ślina wypływała mi z ust. Rozkoszowałem się tymi pysznościami a w żołądku grały mi kiszki symfonie tak piękne, że ledwo mogłem powstrzymać się przed rzuceniem się na talerze.  Boże, jak tu stwierdzić, że warzywa są świeże i mięso dopiero zdjęte z ognia, kiedy jest się sto razy głodniejszym od najgłodniejszego człowieka, jaki kiedykolwiek żył na świecie.

 A dłonie panien czuć jeszcze przyprawami. Zapach koperku doprowadzał mnie do szału. Kawałek cielęciny w sosie koperkowym, kwaszone ogórki, ziemniaki przystrojone koprem, chyba zwariuję. Wąchałem potrawy i całowałem panienki po dłoniach wkładając sobie ich palce do ust. A one uśmiechały się czarująco i uprzejmie, błagając oczami abym wybrał właśnie tę potrawę, przy której się zatrzymam najdłużej. Wybrałem szaszłyki z jagnięcia, palce lizać.  Kawałki mięsa nabite na szpadki na przemian z boczkiem, pieczarkami, suszonymi śliwkami, cebulą. Tak się też dziwnie złożyło, że dziewczyna serwująca to danie miała największy, najpiękniejszy biust.  Od razu pomyślałem, o jej wspaniałych piersiach o smaku sułtańskiego kremu z rodzynkami i kawałkami orzecha włoskiego. Dlatego wybrałem ją mając na myśli oczywiście deser.  Dziewczyna miała na imię Vicki, ale to był zupełny przypadek.

“Wiwat” krzyknęli zebrani goście, gdy pożarłem szaszłyk niczym głodny lew, a zabrało mi to czasu tyle, co policzenie do trzech. Następnie chcąc podziękować tak wspaniałej kucharce zacząłem składać pierwsze pocałunki wdzięczności rozpoczynając oczywiście od dłoni.  Jeden z diabłów, szalenie przystojny, najpierw podał mi serwetkę, bogatą w różne wzory i hafty abym obtarł sobie usta, a następnie dał mi fajkę z “trawą”. Zaciągnąłem się, poczułem jak dym wypełnia mi płuca, przemieszcza się do brzucha, tam mile mnie łaskocze, po czym poczułem, że powoli unoszę się w powietrze. Chyba nawet przez ułamek sekundy przestraszyłem się, ale strach wyszedł ze mnie w tej samej sekundzie pomyślałem, że wcale się nie boję. Zanim odfrunąłem zdążyłem jeszcze zrobić dwie rzeczy: krzyknąłem “Vive la Pologne”, zwracając się “Monsieur” do przystojnego diabła, który podał mi fajkę z trawą, a następnie ostatnim wysiłkiem pociągnąłem za sobą śliczną Vicki.

Adam Lizakowski

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko