Szczęsny Wroński – MECHANIKA OBJAWIONA (fragment finału)

0
127
Franciszek Maśluszczak

Przygotowywana od kilku lat do wydania powieść opisuje człowieka jako mechanizm sterowany przez wiele podmiotów, których wzajemne relacje nie są jasne, a czasem skonfliktowane. W tym fikcyjnym świecie wszystko jest literaturą, „samopiszacą się” non stop. Tutaj operują twórczo zhierarchizowani przez nie wiadomo kogo autorzy i narratorzy dyktujących trzy pomocy podwładnych skrybów zbawienne dzieła, które mają uratować czytelniczą ludzkość przed upadkiem. A rzecz dzieje się w małym miasteczku, gdzie przyjeżdża mistrz Józef, mechanik objawiony i staje się prominentną postacią w małomiasteczkowej społeczności. Jak w życiu i w powieściach bywa, pojawia się wątek kryminalny. Jedna z klientek Józefa, panna Lilia, znika nagle, a widziana ją ostatnio  w „pakamerze” mistrza. Zatem nasz bohater staje się głównym podejrzanym w sprawie jej zaginięcia i rozpoczyna się proces. Jednak to tylko przyciągające uwagę szczegóły. Istota jest zdecydowanie mechaniczno-mistyczna i penetrująca m.in. ponadczasowy dylemat: Czy autor może stworzyć dzieło, którego sam nie  potrafi udźwignąć?…
Prezentowany tekst stanowi kanwę scenariusza autorskiego spektaklu.
Premiera w październiku 2022, we współpracy z Teatrem Mumerus, na scenie Teatru Zależnego w Krakowie.
 
(…) Tu zakończył i wszystkim się zdawało, że policjant Waldemar  czyta jeszcze w sposób niesłyszany dla nieuzbrojonego ucha, a czytaniu temu towarzyszył delikatny pomruk czytelniczego chóru  przechodzący, równolegle z warkotem silników, w inkantacje opiewające tryb TU I TERAZ, używając znanego wszem i wobec motywu   „alleluja”, co naprawdę świetnie brzmi i nigdy się nie nudzi. Załóżmy więc, że to otwierające murmurandowanie trwa i słuchajmy na czym skończy czytanie już nie policjant, a sędzia Waldemar, który unosi właśnie pałę i jak natchniony grzmi.
– … oskarżonego mistrza Józefa uznaje się winnym i niewinnym zaistniałego precedensu uwidaczniania niewidocznego, z  nakierowaniem na osiągnięcie efektu uśmierzenia złudnego oddziaływania  „jeno chwilki”, tudzież wygenerowania wizji zgubnych skutków galopującej oskomy, przez co ziarno nowego przykazania nie transformuje się w plon.…
Zaiste, to było tak bełkotliwe powiedziane, że wszystkie kręgi czytelnicze (a było ich siedem) zamarły i wyciszyło się również murmurando…Tedy mistrz Józef zbliżył się do metaloplastyki bociana* i skłoniwszy siedem razy zrzucił szaty pozostając jedynie w przepasce na biodrach. Uniósł nieco tę płaską alegorię cierpienia i z niebywałą czcią zaczął się doń przymierzać, co okazało się dla ogółu dogłębnie integracyjne i to wspólnotowe przeżycie zostało zapisane, cytuję: „…toteż wilk był syty i owca cała, choć wilk się wciąż oblizywał, a owca jeszcze drżała”… Koniec cytatu.
Wtedy wystąpił szewc Szczęsny wyraźnie ośmielony obecnością owcy i widać było, że zamierza wypalić z grubej rury, jednak przeszkodził mu w tym  wyraźnie zniesmaczony sędzia Waldemar, który  przesylabizował wyimek z zapomnianej księgi:

Przed grobem zatoczono wielki kamień.  Ten kamień  najbardziej zdumiał niewiasty, które nazajutrz przyszły  do grobu.  Kamień był odsunięty, a grób pusty.

Lecz, tego, co się teraz wydarzyło, nie spodziewał się naprawdę nikt. Nawet narrator przecierał ze zdumienia oczy, a skrybom ręce opadły, z wyjątkiem jednego, który zacisnął powieki i dla uwiecznienia chwili, na pamięć po klawiszach tłukł. Otóż, jak było prawie na początku,  zjawiła się niewiasta w złotych pantofelkach i w kusej szatce. Może była świadkiem koronnym, który spóźnił się na proces, lecz korony nijakiej nie miała, jedynie burza jasnych włosów, splątanych misternie, mogła sugerować i utwierdzać domniemania rodzące się w czytelniczych zwojach mózgowych, że tego rodzaju pozorowany przebieg wydarzeń mógłby rozwijać się w  nieskończoność.
Czyż może być coś piękniejszego nad finał osnuty na kanwie krwawej ofiary z życia, składanej dobrowolnie przez niewinnego człowieka na oczach niewiele rozumiejącej gawiedzi? … To zaiste wspaniałe uczucie, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby się znaleźć na jego miejscu i w istocie każdy potencjalny kandydat bardzo się raduje, że znalazł się ktoś tak szlachetny, który oddał się tam z poświęceniem, przez to „tam” staje się ponadczasowe i owocuje to „tu”, co nie przeszkadza skrybie uskuteczniać palcówki na klawiszach bez opamiętania i ta „jeno chwilka” automatycznie staje się ponadczasowa…
Czy zastanowiłeś się jednak nad tym, drogi czytelniku, jakim sposobem jakakolwiek chwila może być ponadczasowa?  Ale dajmy temu pokój, bo właśnie panna Lilia zakręciła się jak fryga i uniosła ręce.
Sędzia Waldemar zbaraniał do tego stopnia, że na powrót stał się policjantem i rozglądając się gorączkowo wyjął z szafy kilka dodatkowych pał i z wielką wprawą zaczął nimi żonglować. Jednak nawet tym arcyefektownym dziełem nie zdołał odwrócić uwagi od prężącej się na oczach zebranych panny Lilii, bo wszystko na to wskazywało,  że gdy tylko czas się odwiesi, zrzuci z siebie ciuszki i pokaże wszystko, a może jeszcze więcej.
– I nie będziemy się dłużej powstrzymywać od… wiadomo czego, bo nabawimy się nerwicy – tako rzecze Zawieszony Czas upersonifikowany na Owcę Małopolską, która kosi wały, zanim jednak dojdziemy do meritum, czyli zmierzymy się z panną Lilią saute, co niesie ryzyko pozyskania odmiennego stanu świadomości, że np. panna Lilia jest kawalerem Lilianem – poznajmy w działaniu te niezwykle pożyteczne istoty trawożerne,  nawiązujące z wdziękiem do bohaterskiej tradycji Gęsi Kapitolińskich, które przebudziwszy zbawczym gęganiem  uśpionych obrońców uratowały Rzym przed najazdem Gallów – tako nasze wełnistokręte bohaterki strzygą z oddaniem trawę na wałach nadwiślańskich i podobnie jak ich koleżanki z południa wskakują do annałów historii:
– Dość – zawył nieludzko mistrz Józef i uderzył  o klatkę żebrową metaloplastyką bociana, by zasilić krainę absurdu jak większość spraw i spraweczek dziejących się „w tzw. Polsce, czyli nigdzie”, co niegdyś wyprorokował pan Alfred Jarry.
Drodzy, wręcz kochani czytelnicy, czasem warto postawić wyraźne granice. Panna Lilia, bez zbytnich ceregieli, w sposób zupełnie naturalny, zrzuciła z siebie perukę, makijaż, szaty pomocnicze i przed oczami zadziwionej publiczności ukazał się kto? Czy ktoś to jest w stanie odgadnąć?…  Nie do wiary! No, ni mniej, ni więcej, oczom zdumionych czytelników ukazała się…  przesławna Olga Tokarczuk. Nie naga oczywiście, lecz kompletnie ubrana, z włosem udredowionym, z przenikliwym okiem. W jej świetlistym komputerze zawieszonym w praworamiennym kołczanie, a pozostającym on-line z wszelkimi źródłami wszechrzeczy, jawił się utwór jeszcze nie niestworzony, a już pulsujący dynamiczną mocą jako zwiastun
„Boskiej – Nie Boskiej w jednym”.
– To pierwsza w historii literatury sytuacja, żeby super autor dokonał niewiarygodnego aktu przedzierzgnięcia się w postać powieściową, poddaną nie własnej, lecz cudzej narracji – podkreślił narrator.
Ach, przyznasz, drogi czytelniku, że zrobiła to po mistrzowsku i naprawdę nikt nie mógł się tego spodziewać, czyli dokonał się stuprocentowy SURPRISE…  I tak ma być, żeby się działo i czytelnika bez reszty porywało, dlatego nawet sam zamysł napisania pierwszego w dziejach dziesięciotysięcznika, to wyzwanie nie lada. Jednak na marginesie rodzi się pytanie, czy autorka będzie mogła to dzieło udźwignąć? A co się stanie, kiedy go nie udźwignie? A co, kiedy udźwignie?
– Czas rozpocząć – zaanonsował skryba uniósłszy do góry prawicę, a lewą odruchowo zasłoniwszy potylicę, iżby… Ale tu już nic brutalnego się nie wydarzy, bo zawsze tli się gdzieś nadzieja na jakiekolwiek odrodzenie.  Albowiem, gdy kończy się coś, to nie coś się zaczyna, choćby awanturka w piwnicy sprowokowana przez artystów stłoczonych na stojąco, po siedmiu na jednym metrze kwadratowym, a każdy usiłuje z podziwu godną obsesją napisać coś, namalować udźwiękowić, przez co ten rzeczony metr wyznaczonego im lokalu – infernam regnum est…
Lecz to urodzeni dewianci – im w to graj. Czują się w tym klinczu jak ryby w wodzie, czy żaroodporne muchy w ogniu. Niektórzy aspirują do bycia żabami i bocianami w jednym, przez co podlegają wzajemnej konsumpcji i po „jeno chwilce” takiej relacji nie  pozostaje po nich nic, co też niczego nie zmienia, bo ich miejsca zajmują następcy. Czyżby wypełniała się w ten sposób zasada działania siedmiokąta prostego lub wypukłego? Tego nikt jeszcze nie wie, bo trwa niekończąca się ruja, z której rodzą się dzieła, niekiedy arcy, zagryzające się wzajemnie, a te zatracone poety wyją sztucznie, tragizując, czy też śmieją się scenicznie, bagatelizując… Pokrzykują buńczucznie machając laptopami, syntezatorami, pędzlami, dłutami, że tak ma być, bo w tym stłoczeniu i pogardzie wena wchodzi im w krew i nie zauważają nawet tego, że ciągle upada jeden z nich ugodzony w potylicę ostrą końcówką czegoś tam, cięty w tętnicę szyjną kartą pamięci wydartą z komórki, czy choćby zasypany klawiszami fortepianu, który przeznacza się do kasacji, chociaż to szlachetne zwierzę zapiera się trzema łapami jak jakieś przedpotopowe  indywiduum i doprawdy nic to już nie znaczy, gdy ktoś informuje na marginesie, że to Fortepian Szopena, ale na to ktoś inny równie grzecznie odpowiada, że takich rzeczy mamy w bród, a poza tym

KONIEC

– Jak to?
– Toż to totalne niechlujstwo.
– Teraz koniec?
–  Murowana nerwica.
– Co tam, kurna, nerwica, to pewna śmierć.
– Jak nie ma ujścia?
– No, ujście musi być.

Nagle pojaśniało, czyli stała się jasność. Oczywista jak masło maślane, czyli słońce jak jajecznica zrobiona z kurzych jaj wyhodowanych na wolnym wybiegu w okolicach Buska-Zdroju… Mój drogi czytelniku, wyobraź sobie zaćmienie, choćby i częściowe, które najpewniej choć raz przeżyłeś w swoim życiu. Tym bardziej istotne jest, byś uświadomił sobie z całą mocą, czego na ogół nie potrafimy ogarnąć wciągnięci w tryby mglistej codzienności, a gdy nagle, choćby z bliżej nieokreślonego powodu, robi się jasno i postrzegamy bardzo dokładnie każdy gest, poruszenie stopy, drgnienie mięśnia dwugłowego, kapturowego itp. – to w takiej klarownej sytuacji już nic nie może cię zaskoczyć, bo wszystko odbywa się jawnie, nie ma tych „brudnych tajemnic”,  tragicznych omyłek, ni bezpłciowych orgietek…Ttudzież  interesików pod stołem, rącha w rąchę, nocha w nochę; pod pięknie wypranym, wykrochmalonym, wyprasowanym, śnieżnobiałym obrusem…
A tymczasem co? Co dzieje się w tym nowym świecie wypindrzonym krociami autorów, narratorów, zastępami skrybów pijącymi z siedmiu niby źródeł, które płyną własnym korytem i łączą się u ujścia  rozlewając w niezmierzony ocean dobra. No właśnie,
„n i e z m  i e r z o n y  o c e a n  d o b r a” – zawsze wtrynia się ta tandetna literatura i  w tym cały szkopuł. No, spróbuj tylko wypłynąć łódką, żaglowcem, parowcem, elektro-statkiem, napowietrzną amfibią napędzaną nie wiadomo czym; czy też wpław, w piance albo bez, w płetwach – jakkolwiek by nie było, zawsze coś (ktoś) ciągnie cię w dół, żeby zmasakrować w przepastnej otchłani chorobą kesonową, żebyś zapomniał jak się nazywasz i którędy prowadzi droga do twojego przeznaczenia. Albowiem ten ktoś chce ci wmówić żywcem, że twój dom jest wszędzie; czyś rybą, ptakiem, ssakiem, gadem, płazem, robakiem płaskim, obłym, czy innym przedstawicielem istnionka zmuszanego nagminnie przez niewidzialnego autora do wykonywania podejrzanych zabiegów na rzecz totalnego uwolniona… A po drodze międzygatunkowe podgryzanie, zagryzanie, pochłanianie się i z wzajemnością, żeby „osiodłać prawdę, pogalopować w przestworza”… I nigdy się o tym nie dowiesz,  co i kiedy cię połknie, ani gdzie cię wypluje – tyś  jak silnik Mini Morrisa, z całym dobrodziejstwem inwentarza jego podzespołów, skorodowanej karoserii, zanikających śladów stóp na podsufitce niewiadomego pochodzenia, do których ściągają pielgrzymi,  choć przypisuje się je Oldze Tokarczuk, ale nikt tego nie wie, czy to nie jest zwykły mit…
Czy ktoś zatrzyma te dziko-ślepe tłumy ciągnące nieustannie do tego podworca, do tej jedynej pakamery, zwanej Jeruzalem, Mekką?… Jak to pojąć, że ta rzesza w chwalebnym marszu „ku”  przemienia się w nienawistne, uzbrojone po zęby kohorty, z  których pączkują harcownicy nie znający litości. Śpiewają o miłosierdziu  rżną wszystko co popadnie, byle napełnić owe przepastne siedem worów ciągnionych przez chude bawoły, które w miarę wędrownej fiesty tłuścieją,  a odbywa się to w krwistej szarości, która zaciera rysy wojowników, retuszuje ich zbrodnicze gesty i podświetla w taki sposób, że wzniesione do góry noże wyglądają jak łodygi kwiatów, których ostrza roztapiają się we mgle, a wycelowanych w ciebie luf karabinów nikt nie ma prawa dostrzec, chociaż sterczą wszędzie, by wypełniło  się: „Tu blask – dym – chwila cicho”… Wyobraź sobie, drogi czytelniku, że nagle wszystko nabiera ostrości, a ten zamazany pejzaż ukonkretnia się, bo dobra reżyseria światła sprawia, że rysy czytelników łagodnieją, i otwierają  się  ramiona, by objąć coś, co w pełnym świetle nabiera nowego sensu, oddzielonego od nonsensu…
Oto obraz, który wszystko zmienia: tocząca się pod wezwaniem siedmiu kątów, emanująca światłem kula ogromna i… oczy czytelników otwierają się, bo chcą lepiej widzieć, usta się odmykają, bo chcą wyraziściej śpiewać –  ramiona rozchylają, gdyż pragną obejmować z czułością, a stopy idą po wodzie, wspinają się po niewidzialnych schodach zainstalowanych w przejrzystym powietrzu, w nadziei na zbliżenie do…
A ta kula się toczy, płynie harmonijnie  – by ukoić ten wiecznie niezaspokojony POSUWISTO-ZWROTNY TAN, którym zachłystują się cylindry silników naszego mechanicznego życia i użycia… A ta kula się toczy i wszystko na to wskazuje, że może uda się oderwać od tych skoków, od wiecznej szarpaniny na otwartym niby morzu – byle nie utonąć, nie dać się wciągnąć w leje wirów, uchronić się rozdziawionymi paszczami legendarnych potworów, od których pulsuje wyobraźnia.
I ta od dawna wyglądana i przez proroków ogłaszana KULA KUL przybliża się do niewidzialnej granicy między policjantem Waldemarem, żądnym wyjaśnienia tajemnicy zniknięcia panny Lilii, który prawą dłoń kładzie właśnie na rękojeści pałki, a mistrzem Józefem, przybliżającym klatkę żeber, z tłukącym się przeraźliwie mechanizmem serca, do metaloplastyki bociana – chłodnej i precyzyjnej, zdolnej w każdej chwili zamienić go w górę cierpienia…
I ta KULA zatrzymuje się.

NA GRANICY NIE WIADOMO CZEGO…

– JESTEM – rozlega się znajomy głos.

To Olga Tokarczuk. Kompletnie ubrana. Z włosem udredowionym,  okiem rozjaśnionym do ostatecznych granic. Z zawieszonym w praworamiennym kołczanie świetlistym komputerem pozostającym on-line ze źródłami wszechrzeczy… Spójrzcie, właśnie unosi ramiona, jakby pragnęła objąć świat, przeniknąć wszelkie granice, by sięgnąć dalej, niż słowo; przekroczyć wyobraźnię kroci autorów, narratorów, skrybów, czytelników. By w końcu mógł wydarzyć się ten ostateczny akt… Czy super autor potrafi stworzyć takie dzieło, którego sam nie jest w stanie udźwignąć?…
 
– Co to?
– Żadnego tuszu werbli?
– To nie cyrk.
– Ani pokazowa egzekucja.
– Czy to mierzenie się z prawdą.
 – Być może nie do zmierzenia…
Olga Tokarczuk w znaczącym geście wyciąga ręce do pulsującej przyjaznymi światełkami kuli i… pryska „jeno chwilka” jak bańka mydlana, jeszcze iskrzy się coś, mieni kolorami tęczy, i staje się to, od dawna wyglądane i przez proroków ogłaszane.

ZAKOTWICZENIE TU I TERAZ

Przed podróżą nie ostatnią, nie pierwszą, przed którą wzdragamy się, gdyż… jesteśmy jako te  żaby oczekujące na przyjście sprawiedliwego bociana, a wszędzie unasza się nasz
żałobliwie-pochwalny rechot, który przebłagać ma jego okrutne serce, by swym czerwonym, precyzyjnie utoczonym  dziobem nie sztyletował zielonych ciał, raz po raz, zapadających się bezpowrotnie w gęstwinę szuwarów.

I rozlega się oczekiwany klekot i uwielokrotnia się…
I rozlega się oczekiwany rechot i uwielokrotnia się…
I rozlega się oczekiwany rechot i uwielokrotnia się…

Olga Tokarczuk przybliża się do KULI.
Jak matka nachylająca się nad kołyską z nowonarodzonym.
Autorka obejmuje KULĘ od spodu.

Jej dredy zamieniają się w płowe, rozsypujące się wokół ramion kosy, a z ciała wyparowują modowe upiększacze, a ona stoi  u podnóża tej żywej KULI-GÓRY, którą sama stworzyła, z którą musi się zmierzyć… W oka mgnieniu jej ciało przyobleka się w lniane giezło. W przyklęku migoczą jasne stopy obute w łapcie z lipowego łyka i zlatują się bezgłośne roje pszczół tworząc wokół jej głowy rozwibrowaną aureolę, a wszyscy w wielkim skupieniu oczekują na akt podniesienia tej najdoskonalszej figury, która bezsprzecznie jest z dawien dawna oczekiwanym dziesięciotysięcznikiem, o dziesięciu tysiącach stron…
1. Autorka schodzi coraz niżej, delikatniej, jakby chciała wesprzeć ten potrzebujący nadziei świat.
2. Autorka waha się – czytelnicy wstrzymują oddech.
3. Trwa bezruch, być może pat.

I… pojawia się Fraza Wspomożycielka:

„JEDNAK MAM TĘ NADZIEJĘ, JAKOĆ SIĘ KOLWIEK DZIEJE”

Po czym odrzuca cudzysłów i tchnie żywym zapewnieniem, że przede wszystkim liczy się próba podniesienia.

By zadziało się to, co i tak musi się dziać.

Gdyż napisano, że  stanie się, co ma się stać.


*Bocian. Nazywane także córką śmieciarza lub kajdanami Skeffingtona. Nazwę swoją wziął od kształtu przypominającego sylwetkę bociana lub kobietę ubraną w suknię rozszerzającą się ku dołowi. Wynalezienie tego narzędzia tortur przypisuje się sir Leonardowi Skeffingtonowi, naczelnikowi więzienia Tower z czasów Henryka VIII. Tortura polegała na zakładaniu narzędzia na szyję, dłonie i miejsce tuż nad stopami ofiary, co miało na celu całkowite skrępowanie ciała. Urządzenie opracowane zostało w taki sposób, by powodowało wystąpienie u osoby torturowanej już po paru minutach silnych i bolesnych skurczów mięśni  brzucha i odbytnicy a następnie klatki piersiowej, szyi oraz kończyn. Prowadziło to do długiej i bardzo bolesnej agonii. Z upływem czasu dolegliwości doprowadzały osobę umieszczoną w bocianie do szaleństwa.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko