(Rozdział 2, wybrany fragment).
-Ładnie się wyrażasz o kolegach, na pracy, których żerujesz jak bakteria. Wykradasz im żarcie z lodówki, opalasz z fajek a na dodatek nasz ich za psie gówno. Wczoraj razem z nimi śmiałeś się ze mnie, a dzisiaj jak gdyby nigdy nic przychodzisz po papierosy, prosisz o pożyczkę pieniędzy. Pożyczę ci, a ty piętnaście minut później wyzwiesz mnie od idotów, cymbałów, baranów i diabeł jego wie, czego jeszcze. Co z ciebie za człowiek, co za wredna kanalia?
– Widzisz, ja nie jestem żadną wredną kanalią, ale błaznem. Odgrywam rolę błazna w tym domu, a gospodarze płacą mi za moją pracę tym, czym mogą. Widzisz, jestem ich sumieniem, a raczej wyrzutem sumienia, dlatego mnie toleruję. Ciebie też ostrzegam nie pożyczaj mi pieniędzy, bo ci nie oddam. A nawet, jeśli oddam nie nastąpi to tak szybko, po prostu ich nie mam. Obecnie jestem bez pracy już kilkanaście tygodni i nic nie zapowiada się na to, że tak szybko jej nie znajdę. Sytuacja nawet staje się dramatyczna, bo choroba AIDS, jak wiesz staje się coraz bardziej niebezpieczna, powiem ci, że jeszcze w 1982 na początku roku, jak tutaj przyjechałem, zbierały się tylko chmury, a teraz jest gradobicie. Chłopaki z dzielnic homoseksualistów umierają jak much.
– Te twoje wytłumaczenie ma pewien sens, ale teraz mamy połowę roku 1983 i o chorobie tej zaczyna się mówić jak niegroźnej dla tych, co trzymają się od niej z daleka. Pewnie pracy nie znajdziesz, jeśli będziesz siedział w domu i o niej tylko mówił, czy tylko myślał. Chłopie trzeba podnieść dupę i ruszyć się za nią, tak jak idzie się na grzyby, zawsze coś do torby czy koszyka wpadnie.
– A co ty myślisz, że praca leży na ulicy? Adidas leży na ulicy, na tym chodniku, po którym teraz chodzimy. Boję się Amerykanów, nie chce iść do pracy do nich, być może nawet przez podanie ręki można się zarazić.
– Wiem, że nie leży na ulicy praca, ani AIDS, ale w twojej głowie też jej nie ma. Bo od głowy wszystko się zaczyna. A swoja drogą, co ty z tym Adidasem, cały czas się nim zasłaniasz, może jesteś o innej orientacji seksualnej?
– Jestem o tej samej orientacji seksualnie, co ty. To tylko ludzie w Polsce myślą, że w Ameryce wszystkiego jest pod dostatkiem łącznie z pracą i wszystko leży na ulicy. Ale zapamiętaj sobie raz na zawsze i na całe życie o tym, co mówili komuniści o Ameryce, że to zgniły kapitalizm, to wyzysk człowieka przez człowieka, teraz doszedł ten AIDS, wstrzymał oddech popatrzy na autobus, który akurat podjechał pod przystanek, ściszonym głosem powiedział: ponoć Adidas pochodzi do małp, przywieźli go Amerykanie, którzy dymali małpy w Afryce. I ja w to wierzę, Amerykanie są do wszystkiego zdolni. Ale my tu gadu gadu, a mnie się palić chce.
– Ty masz ogromne szczęście, a może nawet i pecha, to zależy jak na to spojrzeć, bo nie mogą cię kapitaliści wykorzystać. Schowałeś się przed nimi i pracą i AIDS na Ellis Street i już nikt cię z tej nory nie wykurzy. Świetny w tym jesteś i komuniści z radości aż zacierają ręce, że wychowali takiego wspaniałego człowieka. A swoją drogą, nie wiem, dlaczego wy wszyscy jakoś tak chętnie zrzucie swoje niepowodzenia na komunizm, tak łatwo usprawiedliwiacie siebie przez komunizm. Wszystko to, co najgorsze was tutaj spotkało to też przez komunizm. Rozumiem, zrobił z was kaleki życiowe, ze mnie też, ale żeby przez to całe życie cierpieć i to jeszcze gdzie, tutaj nad Pacyfikiem? Zawiesił głos, – to trzeba być masochistą, albo jeszcze jakimś innym zboczeńcem. Skończył swój wywód, dodając, – gdybyś wiedzieli, ile ludzi w Polsce zazdrości wam tego miejsca. Gdybyście mieszkańcy nory na Ellis umieli to docenić i ocalić siebie z tych potwornych myśli o zgniłej Ameryce. Tam z drugiej strony oceanu pół miliona Polaków zostało w obozach w Europie Zachodniej. Wegetują finansowo i żywią się papką nadziei, że nadejdzie dzień, w którym wybiorą się w podróż z jednego końca świata na drogi, a wy tacy nieszczęśliwi.
– Zapomniałeś dodać, jeszcze kilka banałów o Czechach, Słowakach, Węgrach, o Jugolach nie wspominam – powiedział to Krzysztof złośliwie. Ale Stach skończył swój wywód, złapał oddech, przez chwilkę była cisza. Złapał następny oddech i dodał: Dobrze, nie dam ci pieniędzy do rąk, bo jak sam powiedziałeś, oddasz mi je na świętego Dygdy, czyli nigdy. Pospacerujemy dla zdrowia, jest tyle jeszcze ulic, na których nie byłem, gdzieś na rogu kupię papierosy, sam zresztą chętnie zapalę, chociaż nie palę, ale tak z ciekawości powącham, jak smakują amerykańskie papierosy, tak w Polsce wychwalane i kupowane w Peweksie, za ciężkie pieniądze.
– Taka samo smakują jak amerykańska wolność w Polsce przez naród wychwalana, bo nie znają jej smaku. Dopiero tutaj na własnej skórze można poczuć tą wolność – spuentował jego słowa.
Zmienili ulicę już trochę znaną Stachowi, szli w milczeniu, ustępując miejsca osobom mijanym na chodniku, które szły środkiem chodnika, jakby on był wyłącznie dla nich. Przyglądał się ich twarzom, większość mijanych osób była by po jakiś używkach, – tak ich osądził – bo normalni ludzie tak się nie zachowują. Obserwował ulicę i wydawało mu się, że co niektóre domy poznaje, wystawy sklepowe, restauracje. Bacznie przyglądał się samochodom zaparkowanym przy chodnikach, wielkim krążownikom szos, wiele z nich była poobija, zadrapana, miała pogięte błotniki i zderzaki, powygniatane drzwi, rozbite lusterka. W niektórych z nich spali ludzie, brodaci mężczyźni z długimi włosami na twarzach, były też kobiety stare i młode wpół zgięte, wpół leżące wygodnie jak na kanapach w salonie. W niektórych, tych bez pasażerów na tylnych siedzeniach leżały stare pudła, gazety, kubki po kawie z McDonalda, opakowania po papierosach – słowem śmieci. Tym widokiem sycił swoje rozbiegane oczy, uciekające od brudu ku czystym chmurom, a tam po sekundzie znowu kierowały się na samochody i ich wnętrza. Żarłoczne oczy pożerały to, co widziały, odwracał głowę w lewo, w prawo, ale one nie mogły już nie nasycić się, ale napaś się tym widokiem, tak niecodziennym dla niego. Raz jeszcze nie mógł się nadziwić temu wszystkiemu, co wiedział, i raz jeszcze nie mógł wyobrazić sobie – siebie chodzącego po tych ulicach. Dziwował się sam – sobie, że tutaj jest w tym legendarnym mieście San Francisco, idzie obok jakiegoś muzyka, który występował w polskiej telewizji a teraz przeklina Amerykę. Nie, to nie ja, to są jakieś czary, kręcił głową i bił się z myślami, jak to jest możliwe, aby on Stach mieszkaniec Pieszyc szedł sobie down town San Francisco. Prawa ręka samoczynnie, jakby nie była częścią jego ciało przeżegnało go, a usta cicho, tak cicho, jak odmawia się modlitwę powiedziały: Dzięki Ci Panie Boże, że tutaj ze mnie nie ma ani córki, ani żony.
Kupił papierosy Marlboro Lights w narożnym sklepie z alkoholem zwanym tutaj Liquer Storem. Sklep wyklejony plakatami Coca Coli, na których młode, uśmiechnięte dziewczyny z ładnymi, dorodnymi piersiami reklamują napój. Piersi ich zamiast ust mówiły, napij się Coca Coli, napij się Coca Coli. Były też reklamy papierosów Marlboro i tych z czerwonymi i białymi opakowaniami. Reklamowali je przystojni kowboje siedzący na koniach prosto patrzący w oczy przyszłemu palaczowi. Prawdziwi sto procentowi mężczyźni, których kobiety podziwiają, a mężczyźni im zazdroszczą tak męskiej twarzy. Sprzedawcą w sklepie i chyba nawet jego właścicielem był Arab, jak się okazało przy małej wymianie słów grzecznościowych Stacha z nim. Były mieszkaniec Pieszyc chętnie korzystał z każdej okazji, aby coś powiedzieć po angielsku i każde takie wyjście na spacer było okazją do tego. W Ameryce jest nawiązać rozmowę jest o wiele łatwiej niż w Polsce. Tutaj wystarczy powiedzieć formułkę: Hi, how are you? Gdy padnie odpowiedzieć, rozmowa jest nawiązana. Nie tak jak w Polsce, gdzie ludzie nie mówią sobie nawzajem dzień dobry, nawet na siebie nie patrzą. Tutaj do niczego niezobowiązujące krótkie hi, how are you? I twarz się, uśmiechają sama. Wszyscy wszystkich pozdrawiają, a jeśli usłyszą dziwny akcent zaraz się pytają: Where are you from? Trzeba, nie trzeba, ale wypada przez grzeczność kilka słów powiedzieć. A jeśli jest się w małych sklepiku, to sprzedawca się cieszy, bo poznał nowych potencjalnych klientów i klient się cieszy, bo ma zaprzyjaźnionego sklepikarza na rogu ulicy.
Wyszli ze sklepu kolega Stacha tylko czekał na moment, gdy przekroczą jego próg, chociaż przez cały czas nie odzywał się, teraz prawie, że krzyknął: Jak możesz tak z ludźmi rozmawiać, opowiadać im skąd jesteś, kim jesteś, za niedługo opowiesz im całe swoje życie. Stach kompletnie go zignorował, nie odezwał się ani słowem, poczęstował go papierosem, a ten łapczywie wyciągnął rękę, wyjął papierosa z paczki i włożył go do ust, nerwowo zaczął się obmacywać po wszystkich kieszeniach. Widząc to nadchodząca dziewczyna z chłopakiem, błyskawicznie podstawiła mu zapalniczkę pod nos. Skorzystał z jej uprzejmości, głęboko zaciągnął się papierosem, aż dym dotarł mu do płuc, w których przez chwile go zatrzymał. Dziewczyna widząc nadarzającą się okazję poprosiła go o papierosa dla siebie i chłopaka. Krzysztof spojrzał na nią i wypuścił dym w twarz. Chłopak jej długo się nie namyślając wyrwał mu papierosa z ust, objął dziewczynę wpół i kołysząc biodrami poszli w swoją stronę. Krzysztof zbaraniał, nie wiedział, co ma powiedzieć. Zapadło długie milczenie i nie wiedzieli, w którą stronę ja pójść, więc stali w miejscu patrząc się na siebie, jakby dopiero, co spotkanie się przypadkiem na ulicy po długim nie widzeniu się.
Gdy zdziwienie zaistniała sytuacją minęło Krzysztof odezwał się pierwszy: Chodźmy na Union Square, tam sobie poglądami ludzi bogatych, których Ameryka wkłada do portfela stu dolarówki. Dobrze, chodźmy tam, ale papierosem już cię na ulicy nie poczęstuje. Jesteś niebezpieczny debil, który kilka chwil temu chciał mnie pouczać jak zachowywać się w sklepie, a sam o mało, co nie dostałby w pysk, albo, co gorsza, ten gość mógł zastrzelić cię na miejscu z zimną krwią. Pretensje miałeś do mnie, że sprzedawca mało, co przeze mnie nie wylazł ze skóry, taki był nas ciekawy. Polacy są tutaj spostrzegani jak Murzyni w Polsce, czyli budzą zainteresowanie. Ten Arab tak jak my przybył do Ameryki z marzeniami, pracuje, uśmiecha się, jest zadowolony z życia, które jest o wiele wygodniejsze tutaj niż w Syrii czy Egipcie. Tutaj nikt nie patrzy na nikogo z góry i gotowy jest otworzyć drzwi każdemu, kto tylko wejdzie do ich sklepu i coś tam kupi nawet gumę do żucia za dolara.
-To Araby lubią Polaków – przerwał mu Krzysztof. – To nie ma znaczenia poirytowany odezwał się Stach. Zrozum człowieku, czy on lubi czy nie lubi Polaków, to jest nieistotne. On handluje i z handlu żyje. Jak już wiesz uprzejmość nic nie kosztuje, więc dlaczego miałby być nie miły. To jest amerykański sposób na życie i emigranci to kopiują, bo takie jest życie i taka jest Ameryka. Nie chciał się nad tym rozwodzić, ani zastanawiać, uciął temat. Ten gwar ludzkich głosów, hałas jeżdżących, hamującym samochodów wymieszany z ludzkim głosem upajał go. Jego zdziwienie jeszcze nie miało końca, wciąż się nie mógł nadziwić, ani uwierzyć, że on Stach Piast, mieszkaniec Pieszyc chodzi sobie po ulicach San Francisco z paczką papierosów Marlboro w kieszeni.
Kompan coraz częściej i głośniej pozdrawiał mijane dziewczyny, niektóre nawet po imieniu. Stach całą swoją koncentrację przeniósł z ulicy na pozdrawiane przez Krzysztofa dziewczyny. Szli bez wyraźnego celu i spacer po papierosy przerodził się w wycieczkę po dzielnicy, w której mieszkali. Dziewczyny skąpo ubrane pomimo nie najcieplejszej pogody, wymalowane do przesady, najczęściej w czarnych pończochach, które mogły być też rajtuzami, chętni pokazywały swe wdzięki przejeżdżającym kierowcom, którzy na nie dyskretnie trąbili.
– To są najzwyklejsze w świecie kurwy, po chwili zaskoczył Stachu, i był tym odkryciem zdumiony – mówiąc to bardziej do siebie niż kolegi.
-, Jakie tam kurwy, to tylko dziewczyny pracujące, nic więcej – odpowiedział mu najnormalniej w świecie Krzysztof. Pamiętasz w Polsce, kurwą był tylko milicjant. Kurew na świecie jest dużo, ale to są przeważnie politycy, w Ameryce, co trzecie polityk to kurwa, bo kradną, w Polsce wszyscy komuniści u władzy to kurwy, bo kradną. Do tej dzielnicy od czasu do czasu zaglądają politycy, ojcowie miasta, mężowie, i tzw. głowy rodziny. Wszyscy oni szukają tutaj miłych wrażeń albo narkotyków, albo załatwiają swoje ciemne interesy. Bo musisz wiedzieć kandydacie na Amerykanina, że ukochana ojczyzna wysłała cię z jednego syfu do drugiego. Trafiłeś do dzielnicy złodziei i prostytutek, bandytów i sprzedawców narkotyków, narkomanów i emigrantów z całej Azji południowo wschodniej. Dzielnicy Amerykanów – nieudaczników, którzy tutaj się znaleźli z powodu swojej lekkomyślności, albo z braku funduszu na lepsze życie. Widzisz jak komuna cię załatwiła, nawet z odległości dziesięciu tysięcy kilometrów mogą się na tobie mścić. Twój start z tej dzielnicy w normalne życie amerykańskie można tylko porównać do planu pięcioletniego, w którym nigdy nic się nie zrealizuje, ale minę robi się groźną. Podobnie będzie z tobą i tysiącem innych emigrantów wysłanych tutaj na zatratę. Zobaczą tą Amerykę, o której mówili im władze partyjne i tą Amerykę, przed którą ostrzegano ich we wszystkich dziennikach telewizyjnych gazetach partyjnych, ale nikt im nie wierzył. Koniec kropka. Amen.
-Chyba nie jest aż tak źle jak ty to widzisz odezwał się Stach, słabym, łamliwym głosem. – Zobacz stąd prawie w zasięgu ręki znajdują się jakieś piękne domy całe ze szkła i stali. Dzieli nas od nich dosłownie kilka przecznic, na dobrą sprawę, jeśli podniesiesz głowę do góry tego syfu można nie widzieć.
– Spróbuj, trzymać głowę w obłokach, może ci się uda, ale ciekawy jestem jak długo. A te kilka przecznic, o których wspomniałeś, to wbrew pozorom nie kilka, czy kilkanaście kroków, ale całe lata czołgania się. – Powiedział groźnie Krzysztof. Całe życie może okazać się za krótkie dla takich jak ty i ja, aby dostać się na pierwsze piętro tych szklanych domów. Aby pokonać ten dystans kilkunastu metrów, to chłopie nie masz pojęcia, jakim trzeba okazać się skurwysynem, złodziejem, bandytą czy gangsterem. Do tego trzeba sztabu ludzi, aby dla ciebie pracowali i armii, która by na ciebie pracowała. Czy ty rozumiesz, co do ciebie mówię – spojrzał Stachowi prosto w twarz. – Do tego potrzebna jest nie tylko filozofia życia, strategia życia, takie coś, jak gówno, na które mówią szczęście, ale do tego potrzebne jest sposób na przetrwanie, własny styl, mocny kręgosłup nieulepiony z gówna, gliny, spermy czy żelaza, ale taki ze stali i to najlepszego gatunku, ale nikt ci, co tak łatwo nie przetrącił.
W tej ludzkiej dżungli, trzeba umieć przybrać barwy ochronne, trzeba być cwańszym od kameleona, chłopie to najwyższa szkoła jazdy, kurs obsługi statków międzyplanetarnych. Rozmawiasz z białym jesteś biały, rozmawiasz z żółtym jesteś żółtym, rozmawiasz z czarnym jesteś czarnym. Rozmawiasz z żydem jesteś żydem. Rozmawiasz z katolikiem jesteś katolikiem. Rozmawiasz z protestantem jesteś protestantem. Rozmawiasz ze zboczeńcem jesteś zboczeńcem. Rozmawiasz z demokratę jesteś demokratę. Rozmawiasz z republikaninem jesteś republikaninem. Rozmawiasz z chujem, na którym ci zależy, albo coś od niego potrzebujesz, jesteś chujem. Stary to jest sztuka przetrwania, to jest sztuka życia, to jest arcymistrzowstwo zrozumienia świata, w którym przyszło ci żyć. Nie możesz mieć własnego zdania, ani własnych myśli, bo ten ktoś silniejszy od ciebie, czyli bogaczy może mieć inne odmienne zdanie i co wtedy? Kaplica. Gdyby o tym wiedzieli nasi zakichani komuniści, nie strzegliby tak naszych granic. Gdyby mieli odrobinę wyobraźni i dali naszym chłopom spod Tarnowa czy Moniek albo Czarnego Dunajca paszporty nie w nagrodę, ale za karę i mówili chcecie Ameryki proszę bardzo, ale do kraju możecie wrócić dopiero po pięciu latach, to widziałbyś, co wtedy by się działo. Większość tych, co by tutaj dotarła, i gdyby Ameryka powitałaby ich tak jak przywitała ciebie czy mnie, już po roku na kolanach prosili by o pozwolenie powrotu do kraju. Po trzech latach, całowaliby komunistów po rękach, a po pięciu każdego z legitymacją partyjną całowaliby w tyłek. Począwszy od lotniska w Warszawie, przez całą drogę od stalicy do ich miejscowości. Zamykam oczy i widzę jak biedny emigrant powracający z Ameryki całuje w dupę wszystkich sołtysów po drodze na Podkarpacie czy na Polesie. Już widzę tych sołtysów z opuszczonymi spodniami i wypiętym siedzeniem czekających na emigranckie usta.
– Przestań mnie rozśmieszać – rozbawionym głosem powiedział Stach. Ameryka nie jest taka straszna, to po pierwsze. Po drugie dolar nadal w Polsce ma taką przebitkę, że w pale się nie mieści. Po trzecie nawet ci, o których mówisz z taką drwiną jeśli wrócą do Polski opowiedzą jak tutaj jest, jak mu tutaj żyjemy nikt im nie uwierzy. I po wie, ja też tak bym chciał. Po czwarte, Ameryka to mit a z mitem się nie walczy w Polsce powiedzą: był w Ameryce, to szczęściarz, życie się do niego uśmiechnęło, komu ty będziesz opowiadał o wielkich zębach Ameryki gryzących po rękach, tym, co traktują kochają ją jak własną matkę. Zapomnij chłopie, nikt ci nie uwierzy. Weź się za robotę, weź przykład tych dwóch koleżków, zawijaj rękawy i do roboty. Bo umrzesz z głodu, gdzieś w bramie, albo wrzucą cię do kubła i wylądujesz na wysypisku na śmieci.
– Za dużo widzisz w tym czarnego, a Ameryka nie lubi pesymistów, tylko optymistów. Nie wolno ci popadać w przygnębienie i apatię, bo pożresz samego siebie. Będziesz przeżuwał, w podobny sposób jak ja to robię teraz. Traktuj Amerykę na luzie, tak jak ona traktuje ciebie to wszystko.
Szli przez dłuższą chwilę w milczeniu, Stach rozważał to, co Krzysztof mu powiedział i to, co sam powiedział do niego. Czuł się w pułapce, z której nie widział w tej chwili żadnego wyjścia. Chciał uwierzyć, że powinien iść do przodu, tylko do przodu, bo do tyłu nie ma, na co i po co się oglądać. Czy można by było zapomnieć to wszystko, co się wydarzyło, uśmiechnąć się, któregoś ranka wstać i zacząć życie od początku, bez tej świadomości dołującej. Ale w jednej chwili poczuł gorzki smak wyrzutu, jakby nagle uświadomił sobie to, że jest żonaty, że jest ojcem Ani, że ma rodzinę, której ma pomóc. Przede wszystkim tutaj po to przyjechał, aby rodzinie pomóc, aby Barbara mogła rozpocząć studia. Ucieczka przed wojskiem była tylko pretekstem, bo gdyby się na nie zgodził musiałby przesunąć swoje plany o lata, a tak będąc tutaj przez dwa, trzy lata, będzie miał szansę pomóc rodzinie. Nagle poczuł jak Krzysztof wkłada mu rękę pod pachę mocno przytulając się do niego szeptał:
– Idźmy tak, jak gdyby nigdy nic, tam na drugiej stronie jest jedna osoba, której nie chciałbym teraz spotkać, ani z nią rozmawiać. Idź tak jak idziesz, nie rozglądaj się, nawet możemy przyśpieszyć kroku. Trwało to przez kilka sekund, ale niestety Krzysztof został zauważony przez tę osobę, na nic zdały się jego wybiegi przyspieszanie kroku, chowanie głowy za kolegę, pojawiła się przed nimi pół naga blondynka, ubrana w skórzane czerwone majtki i skórzany biustonosz w kolorze białym, która sprytnie pomiędzy samochodami niezauważalna przeszła z jednej strony ulicy na drugą. Jedną rękę odepchnęła nad bok Stacha a drugą wymierzyła potężny mu policzek Krzysztofowi. Było to tak nagle i nieoczekiwane, że Stach z wrażenia zaniemówił. Gdy Krzysztof rozcierał tę stronę twarzy, na której wylądowała ręka owej blondynki, ta nie tracąc czasu zapytała się:
– Chyba wiesz, za co, ty łajdaku – ręka kobiecej sprawiedliwości dosięgła cię, żebyś zdechł ty pijaku, więcej już mnie nie oszukasz. Przez ciebie moje dzieci są głodne, jak ci nie wstyd wykorzystywać moją rodzinę, ale to było ostatni raz. Zaufałam ci, a ty wykorzystałeś słabą kobietę, ale pamiętaj sobie ty gnido, pasożycie, za przyjemności trzeba płacić i ty mi za to zapłacisz. Zamierzyła się jeszcze raz na Krzysztofa, ale ten się uchylił.
– Przecież prosiłem cię, aby dała mi trochę czasu, wiesz, że teraz nie pracuję, więc skąd ma ci wziąć pieniądze, – odezwał się Krzysztof tak jakby nic się nie stało.
– Gówno mnie to obchodzi skąd masz wziąć pieniądze!!! Jeśli nie miałeś kasy to, po co ciągnąłeś mnie do łóżka? Co ja jestem karetką pogotowia seksualnego, albo pocieszycielką strapionych i zagubionych. Co, chciałeś na krzywy ryj, macać mnie po cyckach. A ja, co własność publiczna, każdemu mam dawać za darmo. Wiedziałeś, że jestem po pracy, nie robię nadgodzin, że marzeniem moim było jak najszybciej wrócić do domu i dzieci.
– Nie krzycz tak, bo ludzie pomyślą, nie wiadomo, co, że chcemy cię obrabować, nie wiadomo, z czego, chyba tych czerwonych majtek???. Mówiłem cię, że zapłacę, to zapłacę, ale jak będę miał szmal, wiem, że trwa to trochę za długo, ale takie jest życie.
– Takie jest życie – powiedziała nerwowo blondyna. Ty sukinsynie mówisz mi takie jest życie, a co ty możesz wiedzieć o życiu, nierobie jeden, śmierdzielu, zasrany artysto. Weź się za robotę, zapłać za wszystko, łącznie z dubceniem to wtedy będziesz wiedział, jakie jest życie, a nie cztery lat w Ameryce i przez cały czas na krzywy ryj. Teraz znalazłeś sobie kochasia, co może będzie na ciebie pracował, on może, ale ja nie!!! Wykrzyczała te ostatnie słowa, nawet nie patrząc na Stacha. A temu ze zdziwienia mało, co o czy nie wypadły z oczodołów.
– Dobrze już, dobrze, odezwał się zrezygnowanym głosem Krzysztof, za parę groszy możesz zabić człowieka, kurwa z ciebie pierwszej klasy.
Tylko nie kurwa odezwała się groźnie dziewczyna – próbując zamierzyć się na Krzysztofa raz jeszcze, ale ten zdołał uskoczyć i ręka jej wylądowała wprost na twarzy Stacha. Ten cofnął się krok do tyłu z miną jeszcze bardziej zdziwioną niż miał przed chwila. Złapał się za policzek, ukrywając twarz w dłoniach. Blondynka natomiast wcale nie przejęła się tym, że uderzyła nie tego, co chciała, dalej jak gdyby nigdy nic mówiła.
– Jakie problemy i stresy, ty to mnie mówisz, a co ty myślisz, że będę dawała ci za darmo, że ja to nie wiem, co to są problemy i stresy? I tak masz taryfę ulgową, zrobiłam to dla rodaka, Polaka, chociaż byłam u ciebie po godzinach. Mógłbyś okazać dla mnie więcej szacunku, wiesz, na którym rogu stoję, trzeba było to załatwić jak człowiek, przyjść, usprawiedliwić się, wytłumaczyć. Wiesz, że ja mam dobre serce, ale ze mną trzeba po ludzku gadać, a nie głupa walisz, uciekasz przede mną, ukrywasz się. A ja czekam, jak ta wariatka. Stary nie ze mną takie numery, dwa dodać dwa to pięć a nie cztery, zapamiętaj sobie. Masz tydzień na oddanie forsy, ty krętaczu, jeśli nie, to zgłoszę cię do tego tam, co siedzi w tym starym brązowym cadilaku, jemu w zębach forsę przeniesiesz. On uderzy cię nie ręką kobiety, ale takim kopem w jaja, podkutymi kowbojskimi butami, że przez tydzień nie będziesz wiedział jak się nazywasz. A odlać to nie będziesz się mógł przez pół roku. Co złapiesz się za chuja, to od razu o moich pieniądzach pomyślisz. Pamiętaj tydzień, i ani jeden dzień więcej. Odwróciła się na pięcie i odeszła zostawiając Stacha w osłupieniu. Razem odprowadzili ją wzrokiem trzymając się za policzki. Ledwo przeszła na drugą stronę ulicy Krzysztof błagalnym głosem zwrócił się do Stacha:
. – Zapomnij o tym niemiłym spotkaniu z tą panią i błagam cię, nic nie mów chłopakom o tym zajściu, bo mogę mieć jeszcze większe kłopoty, a tego chyba ani ty, ani ja nie chcesz.
Przez chwilę szli w milczeniu. Masując policzki. Dopiero teraz, gdy został walnięty w twarz zauważył papiery na chodniku, jakieś stare gazety, opakowania po jedzeniu, jakie legowisko bezdomnych drapiących się po nogach, mówiących do siebie, gestykulujących. Poczuł od nich smród, mocz, zauważył muchy na ich czołach, zauważył plamy śmierdzącego moczu na płytach chodnikowych, zauważył Amerykę, jakiej nie chciał widzieć. Zebrał się w sobie, przegryzł temat, ze smutkiem w głosie powiedział:
– Ani ty, ani twoje kłopoty mnie nie interesują, ja mam swoje kłopoty i swój cel przyjazdu do Ameryki, ale widzę, że Pan Bóg pokarał mnie za coś, za co nie wiem, bo odkąd postawiłem nogę w San Francisco, na ziemi amerykańskiej jedno wariactwo goni drugie. Nie będę pytał, kto ta pani blondynka jest w białym biustonoszu i czerwonych majtkach, bo sam nazwałeś ją kurwą. Nie będę pytał się, kim ty jesteś, bo sam określiłeś się, jako błazen, tamci dwaj to woły robocze. Ludzie! Ja chyba zwariuję – wykrzyknął – przecież tutaj nie ma normalnych Polaków. Sami wariaci z Polski wyjechali! Co do diabła tutaj się dzieje? Jeszcze walizek nie rozpakowałem a już na dzień dobry w imieniu Ameryki dostałem w mordę, i to, od kogo? Od polskiej kurwy? Tak jakbym nie mógł dostać po twarzy w Pieszycach, po to musiałem tutaj przyjechać. O Boże! -Westchnął – Za co tak mnie każesz? Co ja Ci takiego złego zrobiłem? Co ja jestem Ci winny?
– Przestań już się wygłupiać z tymi pytaniami i wzywaniem Pana Boga na daremnie, tak jakby On nie miał ważniejszych spraw na głowie, tylko akurat twoje. Człowieku zastanów się. Dostałeś w pysk przez przypadek, to na szczęście na powitanie w Ameryce, raju na ziemi, tak to traktuj. Widzisz tutaj tych ludzi brudnych śmierdzących na chodniku, takich chodników jest wiele w całym mieście, bezdomni coraz bardziej wylegają na ulicę, nawet ci, co pracują coraz mniej zarabiają, aby utrzymać się na powierzchni, bo mieszkania pochłaniają coraz więcej pieniędzy. Jeszcze trzy lata temu mogłeś pracować na czynsz przez trzy dni w tygodniu. Dzisiaj musisz pracować cały tydzień, aby go zapłacić. Jest rok 1983 za dziesięć lat trzeba będzie pracować trzy tygodnie w miesiące, aby zapłacić mieszkanie. Kogo będzie stać na to? Pomimo AIDS, coraz więcej ludzi przybywa do miasta, które leży na półwyspie, dlatego wszystko będzie drożeć. Chce pracować, jedź do Chicago, albo Nowego Jorku za pracą u Polaków, jedź do nich, będziesz szczęśliwszy. Proszę nie tragizuj, ani nie wymyślaj jakichś klątw ani niepowodzeń. Powiedź naiwniaku, co myślałeś, że będą cię tutaj witać z chlebem i solą. A może dzieci w strojach ludowych miały czekać na ciebie na lotnisku z piosenkami góralskimi na powitanie na dzień dobry. Zapomnij o tym, nic takiego się nie tylko tobie, ale nikomu się nie przydarzyło i nie przydarzy. Myślałeś, że gubernator stanu Kalifornia będzie na ciebie czekał z walizką dolarów w ręku, wygłosi mowę powitalna: witamy pana Stanisława Piasta z Pieszyc i na dzień dobry proszę przyjąć od nas tę walizkę dolarów. Emigrantów wita się tutaj z przekleństwem na ustach, zawsze tak było jest i będzie, odkąd świat jest światem. Na początku im się współczuje, a potem kopa w dupę dostają na rozpęd i hajda do roboty za psie pieniądze. I to się chłopie nie zmieni, nikt nie lubi emigrantów a emigranci nie lubią siebie nawzajem, to jest najgorsze. Emigrant skazany jest tylko na siebie samego, i o zgrozo na innych e migrantów, i nikogo więcej. Zapamiętaj to sobie raz na całe życie, obojętnie czy jesteś tutaj trzy dni czy trzydzieści lat jesteś emigrantem. Ten policzek to tylko symbol czegoś nowego, czego nigdy być nie przeżył ani doświadczył w swoich tych zakichanych Piepszycach, czy jak tam się ta twoja dziura nazywa.
– W Pieszycach – poprawił go w zamyśleniu Stach.
– No właśnie niech będzie w Pieszycach. Te twoje maleńkie niewinne życie tam, małej myszki, i jej problemy, gdzieś na poboczu pędzącego świata tutaj w tej chwili skończyło się. Zapamiętaj to sobie. To, że kot na ciebie polował, to była zabawa komunistów ze społeczeństwem, czasem źle to się kończyło, ale byłeś u siebie. Czy naprawdę myślisz, że jak te dwa buraki ze wsi spod Tarnowa, ukryjesz się w Ameryce za parawanem pracy od świtu do nocy. Ukryjesz się za drzwiami wielkiego świata w przedpokoju, nawet nie myśląc o „bycie na pokojach”, bo to kosztuje. Każdego w pocie czoła zapracowanego dolara schowasz do skarpetki i po dwóch latach wrócisz do siebie na wieś. Nie tak nie będzie, ty masz zbyt inteligentną twarz, aby ot, tak sobie przejść przez życie. Wydaje cię się, że uciekłeś przed kłopotami, ale to dopiero początek twoich kłopotów. Przedtem miałeś tylko polskie, teraz dojdą amerykańskie, będziesz człowiekiem o podwójnych kłopotach, zresztą jak każdy z nas tutaj. Te durnie w Polsce, bo Polacy w Polsce to durnie, będą ci zazdrościć Ameryki i tego, że tutaj jesteś, oddychasz amerykańskim powietrzem, że jesz amerykańskie jedzenie, ale tylko ludzie głupi potrafią zazdrościć, bo mądry człowiek niczego nikomu nie zazdrości, bo wie, ile trzeba włożyć siły i energii, aby utrzymać się na powierzchni. Dlatego musisz jeszcze wiele więcej doświadczyć, aby mieć twarz uformowaną przez kłopoty jeszcze szlachetniejszą niż masz. Nie taką jak oni nalaną tłuszczem, chłopska aż do obrzydzenia, okrągłą, oczy bez wyrazu, kłopoty amerykańskie dodadzą ci piękna. Nie jesteś jak ci z Galicji z wielkim czołem, na którym jest napisane, jestem idiotą, cymbałem, kretynem, życie zostaw mnie w spokoju. A jeśli będziesz chciało mnie doświadczyć, spójrz na moją twarz i co w niej zobaczysz – drzemiącą głupotę, więc od razu daj sobie spokój z uszlachetnianiem mnie. Amen.
Skończył mówić i szli w milczeniu, ale w powietrzu dało się czuć zdenerwowanie, jakie unosiło się nad osobą Stacha. Był zaskoczony tym, co usłyszał, zdziwiony tym jak to wszystko, ten kurwiarz ubrał w słowa. Nie był przekonany, czy on mówił o nim, czy do niego. Nie lubił takich kazań, z których jakieś potępienie czy zgryzota puszczała swe trujące wyziewy. Był tym podłamany przestraszony, chociaż do strachu na pewno by się nie przyznał. Ten strach w jego serce wprowadził Krzysztof swoimi słowami. Jaki on ma cel, aby mnie tutaj dobijać swoją czarna rozpaczą, albo swoją niezaradnością życiową. Kim ten człowiek jest, że zaczynam odczuwać do niego tak wielką niechęć? Zastanawiał się w głębi duszy. Ale odpowiedzi nie znajdował, jedynie, co postanowił to uciec od tego człowieka, od jego słów i wpływu jego słów na stan jego duszy. Boże! W co ja się wplątałem? Bił się z myślami i poczuł się bardzo ciężko. Mijał kolejny dzień bez Barbary i Ani, zamiast za nimi tęsknić lub chociażby myśleć, to tak naprawdę wcale o nich nie myślał. I tej myśli też się przestraszył. Miał wrażenie, że to wszystko mu się śni, że jest to sen – koszmar, z którego się obudzi wkrótce. Ale w tej samej chwili druga myśl go naszła, że kręci się w miejscu, że jakieś diabelskie koło wciągało go w swoje oddziaływanie, z którego z rozpaczą szuka wyjścia, ale wyjścia nie ma. Co robić z nerwowym skurczem twarzy popatrzył na Krzysztofa o jego istnieniu prawie, że zapomniał. Ale on był, szedł równo noga w nogę ze nim, zagłębiony we własnych myślach patrzył przed siebie. Przeszli kilkanaście przecznic i Stach miał wrażenie, że idąc tak dalej bez celu można dojść na drugi koniec świata. Zapragnął wrócić do domu miał już dość całej tej wycieczki, chciał jak najszybciej wykąpać się i położyć do łóżka usnąć i obudzić się w Pieszycach.
– Zawracajmy już do domu. Jestem zmęczony – odezwał się słabym głosem. Zdaje się, że przeszliśmy dobrych kilka kilometrów idąc tak bez celu. Nigdy nie byłem w teatrze, ta ulica to dla mnie teatr, miasto to teatr, mam wrażenie, że każdy tutaj coś gra, raz jest to dramat, a raz komedia, która staje się tragikomedią. Prezydent Reagan zapewnił scenografię, a życie będzie reżyserem, ja aktorem na scenie tego teatru, widzami będzie rodzina w Polsce.
– Cel był, przecież wyszliśmy po papierosy, ale mnie już ode chciało się palić. Spacer po mieście, to powinna być dla ciebie kolego przyjemność, tak na dobrą sprawę, to po raz pierwszy w życiu jesteś na długim spacerze w wielomilionowym mieście. Jesteś eksperymentem dwóch ideologii, marzysz o lepszym życiu niż to, co oferowała komunistyczna ojczyzna. Niech cię symboliczna statua wolności prowadzi, abyś był zdolny do przeskoczenia każdej przeszkody, rozwaleniem głową każdego muru, posiadł talent do manipulacji opartym na słowie, stał się bezwzględny, nie cofając się przed niczym, łącznie kłamstwem, intrygą i zdrada, a być może i zbrodnią.
– Zbrodnią z przestrachem w oczach i ciekawością w głosie przerwał mu Stach. I jakby sobie nie dowierzając, raz jeszcze spytał zbrodnią?
– Tak zbrodnią, bo wcześniej Ameryka powstała na zbrodni, wymordowaniu wielu niewinnych ludzi, tak powstał kapitalizm, i nie jest tajemnicą, że i komunizm powstał na zbrodni i Lenia i Stalina, wiele, wielu innych zbrodniarzy.
– Może przestałbyś już robić z siebie błazna – odezwał się ostro Stach. Naprawdę dość mam tych twoich teorii o emigracji i emigrantach, kapitalizmie i komunizmie. Za daleko i za głęboko w to wszystko wchodzi swym myśleniem. To naprawdę nie jest ani zabawne ani śmieszne. Męczysz mnie chłopie swoim jadem beznadziei w kraju, który jest nadzieją dla milionów ludzi w tym trzydziestu sześciu milionów Polaków w Polsce. Marzących o Ameryce, śniących o Ameryce, a ty doszukujesz się w tym jakiegoś przekleństwa, fatum niepowodzenia, mówisz tak i zachowujesz się jakby Ameryka była karą, taką samą jak Syberia. Przez kilka dni jak tutaj jestem i nikt się ani razu nie uśmiechnął nie dodał mi otuchy nie pogratulował wyboru państwa, miasta, tylko wszyscy wokół wciąż mówią o jakimś strasznym potworze, który lada moment może mnie zjeść, wypić ze mnie krew, doprowadzić do zbrodni, zabicia jakiegoś niewinnego człowieka, albo diabeł jeden wie, co jeszcze może gorszego może mnie tutaj spotkać. No powiedz mądralo, co może gorszego mnie tutaj spotkać? Czego nie doświadczyłbym w Polsce?
– To, co najgorsze to już cię spotkało kilka dni temu. Wyjechałeś z Polski zostawiając żonę i dziecko. Czy wiesz, kiedy możesz z nimi spotkać się ponownie? Odpowiem ci, masz dużą szansę, że nigdy. Chyba, że wsiądziesz w samolot chociażby jutro, to masz szansę uratować swoje małżeństwo. Według moich obliczeń i obserwacji prawie siedemdziesiąt procent małżeństw emigrantów rozpada się. Co wcale nie oznacza, gdyby twoja żona była tutaj to bylibyście cudownym małżeństwem. Nie wierz w to. Przykładem niech będzie ta napotkana przez nas blondynka i jej tragedia życiowa. Mąż zostawił ją z dwójką dzieci. Jak myślisz, dlaczego ją zostawił? Czy dlatego musieli jechać do Ameryki, aby przekonać się, że miłość już ich nie łączy. A może, dlatego, że w Ameryce stracili marzenia o Ameryce. Bzdura. Dlatego, że nie wytrzymał psychicznie.
Z porządnej dziewczyny, która przyjechał do Ameryki, co się zrobiło? Czy ona w życiu by pomyślała, że będzie tutaj dupą zarabiać na życie? Tak jej Ameryka spełniła plany o życiowym sukcesie. Czy wiesz, kim ona była w Polsce? Pracowała w banku w Nowej Hucie, była skromną urzędniczką, która nogi powyżej kolana nawet mężowi wstydziła się pokazać, a teraz, co się z nią zrobiło. Tak większości z nas spełnia marzenia Ameryka, nadaje nam drugą osobowość, o której nawet nie mamy pojęcia, że w nas jest, żyje. Po prostu Ameryka robi z nas kogoś zupełnie innego niż byliśmy. Innego nawet w swoich największych marzeniach czy snach, nawet nie jesteśmy zdolni sobie tego wyobrazić. Ameryka stwarza nas na nowo raz jeszcze, od samego początku, począwszy od psychiki a skończywszy na rozumieniu i odbieraniu świata poprzez formowania naszych myśli, w które ubieramy w słowa. Ta napotkana blondynka jeszcze rok temu była nieśmiałą, ładną, młodą kobietą, która za to, że wyszła zarabiać na ulicę na własną rękę dostała taki łomot od amerykańskich kurew, że przez trzy tygodnie z domu nie wychodziła. Dopiero jakaś Czeszka nie wiadomo skąd dowiedziała się o niej i pomogła jej. To dzięki niej Jola, bo tak na imię ma ta dziewczyna została przyjęta do pracy pod skrzydła murzyńskiego Alfonsa, który zabiera jej prawie pięćdziesiąt procent zarobku w zamian za opiekę. A każda kurwa potrzebuje opieki wierz mi. Począwszy od wykupienia z rąk policji, bo często padają ofiarami policyjnych łapanek, a skończywszy na płaceniu lekarzy i lekarstw. Jak sam wiesz zawód ten nie jest łatwy, a i konkurencja ostra, chętnych do pracy coraz to więcej.
Co kilka minut lądują samoloty na międzynarodowym lotnisku, za każdym razem, w każdej sekundzie przylatuje ktoś, kto chętnie zabrałby twoją pracę, za połowę tego, co ty teraz zarabiasz. Bo mają marzenia o lepszym życiu, wygodniejszych i piękniejszym. Nie licząc tych, co znajdują się tutaj na miejscu, tych, co przyjeżdżają ze stanów rolniczych, bo tam nuda nawet zabija krowy. Gdy to sobie uświadomisz, to człowiekowi wyć się chce. Walka o wszystko, o najmniejszy ogryzek, odpadek, okruch. I wiesz, co ci powiem, to jest piękne. Ja w tym widzę dużo piękna, mądrości i sensu. Nie będę teraz mówił ci, dlaczego tak jest teraz, może, kiedy indziej. Ludzie jak głodne szczury rzucają się na siebie i się gryzą, walczą o lepsze miejsce przy śmietniku. Jeden drugiemu z pyska wydarłby kawałek skórki od chleba. Jeśli udało ci się przełknąć większy kęs, jeśli życie do ciebie się uśmiechnęło, albo dobry Pan Bóg przez ułamek sekundy popatrzył łaskawie na ciebie i nikt ci nie dyszy nad karkiem, to jak zwierzę uciekasz z łupem jak najdalej od drugiego człowieka.
W ciemnym kącie się zaszyjesz w ciszy, spokojnie będziesz chciał go zjeść. Jesteśmy zwierzętami, bo do ludzi dużo jeszcze nam brakuje, a przede wszystkim nie stać nas to, aby pozwolić sobie na człowieczeństwo. Do człowieczeństwa trzeba nie tylko dorosnąć, ale i mieć ten komfort psychiczno – materialny, który kształtuje nas i formuje nas na człowieka, z którego tryska człowieczeństwo. Na chwilę przystanął, bo taksówkarz trąbił na jakiegoś bezdomnego przechodzącego w poprzek ulicy. Obaj skierowali wzrok w tę stronę. Twarz Stacha nabrała jakiegoś dziwnego wyrazu, zauważył to jego towarzysz spaceru.
– Co widzę, że zdziwienia otworzyłeś buzię, mało, co migdały ci z niej nie wypadną – Zwrócił się do Stacha, ale ten milczał, a swoją uwagę skupił na grupie młodych ludzi ubranych jak przebierańcy, która zbliżała się do niech. Ubrani byli prawie tak samo jak ci z filmu – musicalu „Hair”, który kilka miesięcy wcześniej oglądał z Basią w kinie „Piast” w Dzierżoniowie. Żona z niego żartowała mówiąc; idę z mężem Piastem do kina „Piast”, co za zbieg okoliczności? Oboje serdecznie się śmiali, oboje wtedy byli tacy szczęśliwi. Wróciło do niego te uczucie, tej wesołej wolności i radości oglądania wielkiego świata. On przeciętny chłopak z Pieszyc identyfikował się z tym też niczym niewyróżniającym się chłopakiem z Oklahomy o polskim nazwisku Bukowski. Oczami „pożerał” sceny konne w parku i te w bogatym domu podczas przyjęcia. Duchowo łączył się grupą hippisów, co nie mają
Co jeść ani gdzie spać, ale pełna uroku, sympatii i beztroskiego życia z marihuaną w głowie. Też wtedy chciał być z Basią „przygarnięty” do takie grupy, co to za wspaniałe było by życie. Pokazali im Amerykę, inne życie, pokazali miasto od tej strony, o której on nie miał pojęcia, że istnieje. Nie musiałby jak Bukowski zakochiwać się w córce milionerów, ma żonę, dla nich tak samo jak dla hippisów nie liczyłyby się pieniądze, dobra praca, zdanie rodziców, czy co ludzie powiedzą. W swoim myślenie o przeszłości zupełnie zapomniał o Ani, przecież Ania już była na świece, ale wtedy tak był pochłonięty filmem i jego fabułą, że chciał być takim naiwnym Bukowskim, idącym na wojnę w imię racji walki z komunizmem.
– Zamknij buzie, bo twoje zdziwienia Ameryką to dopiero początek, ona nie raz nie dwa cię zadziwi i zdziwi. Wyrwał Stacha z zamyślenia tymi słowami kompan spaceru – a ten poczuł się poirytowanym, że został wyrwany ze „stanu błogiego” z przeszłości, z innej świadomości o Ameryce. Bardzo niechętnie popatrzył na niego wzrokiem obrażonego dziecka, któremu każą iść spać, gdy ona właśnie w tej chwili najlepiej się bawi. Niedbale odezwał się do niego, mówiąc; zostaw mnie w spokoju. Nie, nie zostawię cię-, dlaczego mam cię zostawić, mam słuchacza, więc mówię, nie wiadomo, kiedy trafi mi się taki gość jak ty znowu, i jakby nic po raz kolejny rozpoczął swój monolog:
– Nie jedna niespodzianka i to nie miła zaskoczy cię. – Postraszył go. –
Dlatego tutaj chłopie wszystko jest możliwe. Biedni stają się milionerami, wierzący ateistami, ateiści wierzącymi. Najgorszy dziad może zostać panem, a największy łajdak politykiem. Oczywiście nie ma w tym żadnych czary mary, ale czysty zwykły przypadek, trochę szczęścia i wiara w to, że kiedyś będzie lepiej. Dlatego bierz ze mnie przykład, nie spiesz się do pracy, od pracy konie zdychają i podobnie jak w komunizmie, tak i tutaj jeszcze nikt uczciwą pracą się nie dorobił, więc i ty i ja nie mamy, na co liczyć. Dlatego postanowiłem od razu wskoczyć w coś większego, ominąć gimnastykowanie się w podnoszeniu każdego centa. Od tego ciągłego schylania się mogą rozboleć cię plecy. Od tego ciągłego patrzenia w ziemię, możesz uwierzyć, że życie jest czarne. Poza tym to jest męczące. Te ciągłe kłanianie, zginanie się, góra, dół. Nic dziwnego, że wielu ludziom od tego kręci się w głowach, tracą zmysły, wariują. Mnie nie interesuje ta ciągła gimnastyka, chcę tego za wszelką cenę uniknąć. A jak sam już wiesz nie jest to łatwo, ten balet życia wciąż na jednym palcu z całą koncentracją na tym, aby utrzymać równowagę i nie wywinąć kozła, bo upadki są bolesne i nie ma, komu podać ręki, natomiast jest wiele nóg, które chętnie kopnęłyby leżącego prosto w ryj, w nos, w zęby.
Tyle banałów, co teraz usłyszałem, nikt mi nie powiedział przez ponad rok w San Francisco. Jesteś mistrzem propagandy, powinieneś wracać do ojczyzny i tam siać propagandę. A jak myślisz – zmienił nagle temat o sto osiemdziesiąt stopni – dlaczego moje małżeństwo się rozpadło? Zapytał niespodziewanie Stacha.
– Nie wiem, skąd to mam widzieć, chyba z luksusu, jaki Ameryka wam zaoferowała, zwariowaliście. Zamiast wziąć się oboje do pracy, to wam w głowach się poprzewracało, bo oboje z żoną zwariowaliście psychicznie. Ten klimat psychozy, jakiegoś niewierzenia w siebie, brak wiary w Amerykę, podejrzewanie jej wszystko, co najgorsze, o to, że chce zrobić z was niewolników, ludzi nie drugiej a trzeciej kategorii tak wam omotał umysł, że inaczej nie mogło się to skończyć jak nie wariactwem. Nie mogliście ze sobą wytrzymać a idea bycia tutaj człowiekiem, o jakim marzyliście będąc jeszcze w Polsce po prostu umarła w nas. Oczywiście tak nie było od samego początku, proces umierania jest długi, ale wy wszystko zrobiliście, aby nie tylko przyspieszyć go, ale nawet zabiliście go w was samych. Dlaczego? Dla mnie chodzenie po ulicach z nazwami tak egzotycznymi jak Jones, Taylor, Larkin, Hade, Bush, Sacramento czy słodka California, to abstrakcja, a nawet czysta muzyka dla moich uszy. Chodząc po tych ulicach nawet po tych śmieciach na nich czuję się lepiej niż siedząc w domu przy telewizorze. Mój mózg się relaksuje, pozbywam się tego stresu czterech ścian, czuję się wolnym i wraca mi chęć do życia. Przystanął na chwilkę wyciągnął prawą rękę i wskazał na tabliczkę ulicy z napisem O’ Farrell. Mogę śpiewał O’Farrell, O’ Farrell i nawet nie mam zielonego pojęcia, kto to był ten O’ Farrell, czy Ellis na którego ulicy mieszkamy, a raczej wegetujemy. Cieszę się, ż tutaj jestem, to ci powiem otwarcie. Jak widzisz w nazwach ulic są tylko nazwiska, nie znamy imion, nie tak jak u nas w Polsce. Nie wiemy ilu było O’ Farrellów na świecie, i dlaczego akurat jeden z nich dostąpił zaszczytu i uwieczniono go nazywając jego nazwiskiem ulicę. To mnie bardziej interesuje niż to, dlaczego rozstałeś się ze swoją żoną. Może dlatego, że w Polsce potrafiliście czekać latami na wszystko, na mieszkanie, meble, mięso, mydło nawet mleko. Wszystko trzeba było wystać, a tutaj chcielibyście wszystko od razu. W jeden rok, jeden miesiąc, nawet w jeden tydzień. Czy nie mam racji? Czy się mylę opowiedz szczerze? –
– Mówisz tak, nie do mnie, ale żeby siebie samego pocieszyć. Raz przeklinasz w duchu Amerykę, ale głośno ją wychwalasz przede mną, bo przed chwilą otworzyłem swoje serce a w nim odkryłem wszystkie tajemnice. Poznałeś je i teraz chcesz mnie zniszczyć, albo zrobić na złość, to przecież cały twój plan. Chcesz mnie upokorzyć, czy nie?
– Nie, nie chcę cię upokorzyć, ani robić ci na złość, powiedziałem ci to, co o tym wszystkim myślę, to po pierwsze. A po drugie, to ty jesteś starym Amerykaninem, a nie ja, dlaczego więc chcesz, abym ja człowiek z Pieszyc, będący w Ameryce kilka dni zgadzał się lub nie zgadzał się na twoje pomysły o niej. Czy możesz sobie wyobrazić, że ja też mam swoje pomysły na Amerykę jeszcze te z Pieszyc, i te z samolotu, a byłem w powietrzu wiele godzin, więc miałem czas na rozmyślanie. Nie możesz nikogo, ani nikomu wlewać żółci do serca, która aż ci z ust kapie. Chcesz Ameryki i jej nie chcesz, powiedz szczerze? Miałeś marzenia o Ameryce jak każdy z nas. Może większe, może mniejsze, ale miałeś. Więc teraz powiedz mi, co się z nimi stało? Czy aż tak wielce byłeś niepoprawnym optymistą, że nic a nic z nich tutaj nie mogło się urzeczywistnić? Wybacz mi, ale nie uwierzę, że aż tak byłeś naiwny. Ty po prostu zwariowałeś, odbiło ci, sam nie wiesz, kiedy i jak. Ameryka niczym wierzgający koń kopnął cię w mózg, twój rozum i spojrzenie na życie po tym kopnięciu zostało skrzywione, ale mnie na to nie nabierzesz, mnie swoim skrzywieniem nie zarazisz. Wybij to sobie z głowy. – Skończył mówić, zwolnił krok, i dopiero teraz powoli docierało do niego to, co na jednym wydechu powiedział.
Cdn.
Adam Lizakowski