Przy osiedlowym śmietniku, jak niegdyś fotel króla, stoi w przerażeniu (nigdy nie widziała przestrzeni pozbawionej czterech ścian) rozkładana kanapa z epoki peerelu. Identyczne usługiwały niegdyś lokatorom poniemieckich kamienic, a jednak tylko o jednej rozpowiadano przy płotach, a kurz z jej ramion ulatywał przez ukrzyżowane okna ku linii brzegu i opadał na fale ciężką, upartą skargą. A było tak:
Klemens, pierworodny syn Zygmunta, ślusarza w zakładach remontowych przy stoczni, spotkał Wandę, córkę pielęgniarki z miejskiego szpitala. Co do okoliczności zapoznania się tych dwojga krążyły przy płocie i wzdłuż morskiego zakola dwie wersje. Jedna, że Klemens, dwudziestoletni, prężny, z gęstą czupryną zaczesywaną na bok, ze szczękami zarysowanymi jak u przodowników pracy z socrealistycznych plakatów albo późniejszych komiksów o super bohaterach, ujrzał w kolejce do rybaka, co prosto z kutra sprzedawał flądry z nocnego połowu, drobne, dziecięce niemal uszy stojącej przed nim dziewczyny, uszy w perłowym odcieniu i blasku. Klemens często wstawał o świcie po ryby, które matka patroszyła na starej, drewnianej, pooranej i ciemnej niby oblicze Matki Boskiej Częstochowskiej desce, a potem smażyła dla sześciorga rozdziawionych, wiecznie nienażartych gęb potomków Zygmunta – ale dotąd takich uszu nie widział.
– Urok na niego rzuciła! Pfu! – biadoliła później, modlitewnie składając dłonie i plując przez lewe ramię Zygmuntowa.
Według innych pogłosek Wanda zagięła parol na Klemensa w ten sposób, że w węglowy ranek – gdy mężczyźni z kwartału poniemieckich kamienic znosili do piwnic zrzucone przez woźniców czarne bryły – kucnęła przy nim i jedną grudkę gołymi, białymi palcami dołożyła bez słowa na łopatę, którą zgarniał opał.
– Czarownica! – lamentowała Zygmuntowa, bo określenie to nierozerwalnie związało się w jej utrapionej głowie z węglową czernią.
Mniej więcej pół roku po tym jak Klemens zapatrzył się w małżowinę uszną Wandy lub ona przycupnęła przy opylonej miałem szufli poniemiecka kamienica, o trzy wąskie ulice oddalona od naszej, zatrzęsła się od ryku Zygmuntowej: – Po moim trupie! – Po niej zagrzmiał Zygmunt. Powtarzali to na przemian, tak że stos ich przyszłych zwłok układał się już w pęczniejącą wieżę, gdy zachwiał nią spokojny, lecz potężny, siłą młodości orusztowany głos Klemensa: – A właśnie, że się z nią ożenię!
Ktoś walnął pięścią w stół, najpewniej Zygmunt, bo pierworodny spokojnego był usposobienia, i rozdźwięczały się łyżki, szklanki, a brzęk ten, posiniaczony od zderzeń z okiennymi futrynami, kruszył się w drobiny na chodnikowych płytach i sztachetach płotów, zawisając czasem bezkształtnie na czubkach gałęzi przyulicznych klonów i lip.
– Z bezbożną ślubu nie weźmiesz! Rodzicielskiego błogosławieństwa nie dostaniesz! – załkała Zygmuntowa, zwracając się ku wizerunkowi Matki Boskiej Częstochowskiej w ramkach z tombaku, przybitej do ściany w tapetę z liśćmi paproci.
Niewiara nie mieściła się w umysłach lokatorów kwartału poniemieckich kamienic, gdyż nie byłaby w stanie udźwignąć ich niedoli. Do kogo zwracaliby się ci przybysze przemierzający szlak między wygnaniem a zasiedleniem, liżący wojenne rany, klecący na podwórkach koślawe komórki i hodujący nędzę w zapleśniałych gniazdach z podłogami z papy, wycierający pot, który zalatywał tytoniem, samogonem, gotowaną kapustą i czystym, nieskażonym ulgą znojem.
W niedziele i święta stroili się w lepsze ubrania, by spożyć Ciało i Krew, choć to również nie mieściło się w ich głowach, lecz oddalało boży gniew, stwarzając szansę na pomyślność. Wierzyli niepiśmienną wiarą dziadów i pradziadów, wyczarowującą kobietę z męskiego żebra, w węża kusiciela, złe jabłko i wieczny żywot na zielonych pastwiskach, gdzie o nic nie trzeba się trudzić i już nigdzie przenosić. Podobał im się Bierut, bo „dał pieniądze na kościół”, żeby mieszkał tam ich, a nie szwabski Bóg, który na tych terenach zajmował głównie obłe, murowane, pomalowane na biało, przyozdobione witrażami protestanckie i luterańskie budowle, teraz opustoszałe, z czego rodziło się – niekiedy wyrażane głośno przy płotach podejrzenie – że ów Bóg powędrował jednak ze swoimi za Odrę.
Proboszcz „bierutowskiego” kościoła, w średnim wieku, o łagodnej powierzchowności, miał kobietę, z nią dwoje dzieci i szacunek parafian, bo – podkreślali zgodnie – nie tylko się z tym nie krył, ale zapewnił rodzinie dobrobyt, a nawet zbudował dla niej willę.
– I syna, i córkę wyposażył, a i na wnuków, co ich nie doczekał, starczyło – mówiła z uznaniem moja matka, gdy jakoś dwie dekady po historii z wersalką proboszcz na zawał serca umarł.
Zanim wersalka pojawiła się na proscenium kwartału poniemieckich ulic, Wanda, córka pielęgniarki, odpowiadając na oświadczyny Klemensa, syna ślusarza Zygmunta, zaznaczyła cicho, lecz dobitnie: – Ja niewierząca jestem, drogi.
Klemens pomilczał, odchylił czuprynę i zapytał po raz drugi: – Wyjdziesz za mnie?
– Twoi mnie nie zechcą – pogłaskała go po czole, okręciła wokół palca kosmyk, niesfornie wysmyknięty. – Kością w gardle między wami stanę, kamieniem na sercach się położę. I będą w nas te kości jęczeć, w dół ciągnąć kamienie.
A on na to: – Z inną się nie ożenię. – Wanda uśmiechnęła się miękko, półświatłem, półcieniem.
Przez pewien jeszcze czas okna Zygmuntów przepuszczały odgłosy walki, co – słowem wywijając – piętrzyła stos trupów i turlała brzdęki, aż jednego wieczoru nastała owa cisza interwału, który zapowiada jakieś p o t e m, nie ulgę przynosząc, lecz płytki, skonfundowany oddech mitręgi.
Stało się to po tym, jak Klemens, ułożywszy się na wersalce (na noce rozkładanej dla trzech młodszych braci), oznajmił: – Nie ruszę się stąd, dopóki na ślub z Wandą waszej zgody nie dostanę. – I niczym zwierzę, które zapada w zimowy sen, jak zahibernatyzowane stworzenie, zawieszone gdzieś w próżni, pozwalając dryfować w niej kanapie ponad wszystkimi powszednimi koniecznościami, Klemens zamknął oczy i zamienił się w posąg. Nie jadł, nie pił, nie mówił. Jego fizjologia zdawała się rozłączona z ciałem. W pokoju obok Zygmuntowa porozkładała na podłodze koce i umościła na nich legowiska dla smarkatych, nie przestając złorzeczyć na Wandę i jej szatańskie uroki, i pochlipywała nad nietkniętymi talerzami z kartoflami lub kaszą, okraszonymi słoniną, której zapach miał ożywić Klemensowe nozdrza, lecz nie działał.
Wkrótce zbladłe oblicze pierworodnego pokrył zarost, postarzając go i upodobniając do ojca.
– Zemrze wam na tej wersalce – orzekła sąsiadka, gdy zobaczyła leżącego przez uchylone drzwi. Sąsiadek zbierało się coraz więcej – ciekawość wyganiała je znad balii i garów, ożywiała monotonne dni.
– Trzeba wezwać pogotowie – zdecydował nagle Zygmunt. Wrócił z roboty i przyjrzał się zapadłej sylwetce syna. – Trzeba – chrząknął i wyszedł.
Noc zawłaszczała już ląd i morze, gdy Zygmunt śpieszył do budki telefonicznej, aż pod molo. Potem czekano na ambulans, podglądany gromadnie przez firanki ukrzyżowanych okien.
Medyk zaaplikował zobojętniałemu, całkowicie wessanemu w siebie Klemensowi kroplówkę z glukozy.
– Silny jak tur, ale długo nie pociągnie – uznał. – Dam skierowanie do szpitala.
Wtedy ten ludzki szkielet, ten straceńczy kłębek oporu uniósł się nieznacznie na łokciach i odezwał wyraźnie: – Nigdzie się nie ruszę. – I znów opadł na poduszkę.
Karetka odjechała, zastygły firanki i tylko bystre źrenice kotów stąpających po krawędziach nocy wyłowiły dziewczynę opartą o pień przyulicznej lipy, wpatrzoną w ciemne okno, za którym, pewna swego kursu, żeglowała wersalka. W kwartale poniemieckich kamienic brakowało pełnej zgody co do liczby dni spędzonych na niej przez Klemensa. Jedni powiadali: dwa tygodnie, moja matka obstawała przy trzech, papilotowa Helcia przysięgała, że miesiąc. W każdym razie to ona, wściubiając nakręconą głowę do kuchni rozchlipanej Zygmuntowej, a następnie do pokoiku z wersalką, zawyrokowała: – Sprowadzić księdza.
Proboszcz, pachnący wodą kolońską, gładzizną palców omaścił wiórowatą skórę Klemensa olejem świętym i pomodliwszy się o ulgę w cierpieniu bądź uzdrowienie nieszczęsnego, rzekł: – Dam im ślub.
Na kanapie nic się nie zmieniło. Zamknięte powieki chłopca oplatał rozgałęziony wzór błękitnych żyłek – niby widziana z dużej odległości wyblakła struktura rozlewiska. Wyraz twarzy dawno zaniknął pod zarostem. Na lśniącej ramce obrazu z Matką Boską Częstochowską mucha czyściła odnóża.
– W imię Ojca i Syna – przeżegnała się Zygmuntowa. – Jak to tak? – Z tego, co proboszcz perorował o prawie kanonicznym, które zezwala na sakrament małżeństwa parom światopoglądowo niezgodnym, nic nie rozumiała. Westchnęła jedynie: – A bezbożna i tak pozostanie bezbożna.
Mucha pofrunęła do kuchni, na zewnątrz turkotała drewniana hulajnoga, przecięta nagłym pasmem słonecznego promienia spływającego z ukrzyżowanego okna, zmrużyła zeszklone oczy Matka Boska.
Proboszcz szykował się do wyjścia, zerknął na zegarek, poprawił koloratkę, jakby poluźniał oddech. W drzwiach się nie odwrócił.
Zygmunt wrócił późno, bo po wypłacie wstąpił z kumplami na wódkę do Ludowej. Dzieciarnia spała, spodziewał się, że kobieta też. Lecz Zygmuntowa, w kuchennym poplamionym fartuchu, wgapiała się w porysowania na pokrywającej stół ceracie i zanim zdjął buty, rozporządziła: – Teraz do niego pójdziemy. Damy błogosławieństwo. Co ma być, niech będzie.
Zygmunt o nic nie pytał. Jakieś skaczące, wzmożone przez gorzałkę cienie tarasowały mu drogę do przejrzystego myślenia. W pośpiechu rozsznurował zakurzone buty, wytarł nos rękawem flanelowej koszuli.
Ślub odbył się pół roku później. Wanda nie złamała złożonej wówczas przysięgi, że nie sprzeciwi się katolickiemu wychowaniu potomstwa, ale w niedziele i święta Klemens chodził do kościoła sam. Nieraz widywano, jak spacerują z dziećmi nadmorskim bulwarem.
Miałam czternaście lat i zazdrościłam Wandzie. Też chciałam takiego męża. Pragnęłam miłości, której stawką jest śmierć. Strofy z Napoju cienistego Bolesława Leśmiana: „Za młodych lat szeptałem żarliwie i skrycie/Modlitwę o wydarzeń tragicznych przeżycie”, wybrzmiewały też w mojej modlitwie.
Od wysłużonej, poprzecieranej kanapy porzuconej na osiedlowym śmietniku w 2021 roku buchało minioną normalnością – tą bezcenną siłą umożliwiającą życie i rozwój. Klemens w swej młodości zrozumiał coś, co pojmuje się znacznie później: dramatyczna wolta staje się orężem, po który warto sięgnąć – ale tylko po to, żeby było zwyczajnie.
A kiedy pani coś napisze o swoich dawnych i nader gromkich “awanturach” w “GaPie”? Oraz o swoich nagłych samoobrotach wobec tych, których wcześniej opluwała gorzej niż muchy plujki? Np. “Tygodnika Powszechnego”?
Pisarz, (nie)miła pani mimo wszystko musi być wiarygodny, czego o pani nie mogę powiedzieć. Dlatego teraz w wydaniu te jej rzewne teksty odkładam nie opodal niszczarki 😉
Niektórzy (niektóre?) nie umieją oddzielić swojego losu od cudzego, ani losu pisarza od losu bohatera jego prozy (dramatu). To bardzo smutne, bo świadczy o ciasnocie umysłu. A tak do rzeczy: opowiadanie znakomite, no i trudno w nim dostrzec coś istotnie autobiograficznego. Pani Isakiewicz stała się czołową pisarką.