Franciszek Czekierda – MIŁOŚĆ ADAMA MICKIEWICZA I MARYLI PUTTKAMER

0
256

Przez pewien czas istniała legenda o niewinnej miłości Adama i Maryli, czyli dziewicy i Gustawa. Zaczęli ją tworzyć jego przyjaciele, Ignacy Domeyko i Antoni Edward Odyniec, przeinaczając fakty. Ten ostatni miał szczególny talent do konfabulacji. Po latach dołączył do nich najstarszy syn wieszcza, Władysław, żarliwy „poprawiacz” życiorysu ojca. Pojawienie się w legendzie mężatki Karoliny Kowalskiej nie pasowało do obrazka romantycznych kochanków, jak i to, że Mickiewicz, po ślubie Maryli Wereszczakówny z Wawrzyńcem Puttkamerem, utrzymywał z jego żoną intymne stosunki. Ze spreparowanego przekazu usunięto panią Kowalską, w drugiej zaś sprawie przemilczano niewygodne fakty i przestawiano daty.

Maryla urodziła się w Tuhanowiczach w 1799 roku,  była „więcej urocza, niż piękna”,  miała średni wzrost, kształtną kibić, twarz pogodną o niebieskich oczach i wyrazistym spojrzeniu. Oczytana, znająca dobrze język francuski, trochę włoski, muzykalna, egzaltowana. Tomasz Zan, który się w niej podkochiwał, uczył ją pieśni Juliana Ursyna Niemcewicza i gry w szachy.
Adam Mickiewicz przyjechał na wakacje do rodziny Wereszczaków w Tuhanowiczach po zakończeniu roku szkolnego 1819/1820 w powiatowej szkole kowieńskiej, gdzie był zatrudniony jako nauczyciel literatury, historii i prawa. Wcześniej przedstawił go rodzinie Wereszczaków Tomasz Zan. W połowie sierpnia w Tuhanowiczach Zana jeszcze nie było, przebywał w Iszkołdzi, skąd 16 sierpnia wyjechał czterokonną bryką wysłaną mu przez  Wereszczaków. W liście do niego Mickiewicz napisał tego dnia: „Czekają tu na ciebie WW. Wereszczakowie, W. Puttkamer, wszyscy znajomi, a nawet W. Sędzia Mitarnowski”. Do listu dopisał się krótkim zaproszeniem Józef Wereszczaka, brat Maryli, i pan Wawrzyniec rymowanką:
Arcy Zanie!
Arcy Zanie!
Arcy Pańscy przyjaciele,
Których jest tu arcywiele
Arcy Jego czekają,
Do zobaczenia wzdychają.
Podczas tego pobytu Mickiewicz zainteresował się Marylą, ale chyba jeszcze się w niej nie zakochał. Ona również odwzajemniała jego sympatię, choć rękę obiecała już Puttkamerowi. Kilkakrotnie spotykali się w przydworkowym parku w zacienionej altanie, którą tworzyły proste drewniane ławy otoczone kilkoma starymi lipami. Ich randki odbywały się o północy.
– Czytałam kilka twoich rzeczy… – nagle zrobiła pauzę. – Nie mogę, nie mogę… – mówiła podekscytowana.
Adam spojrzał na nią zaniepokojony.
– Nikt tak jeszcze w Polszcze nie pisał – mówiła z fascynacją w głosie. – A Świteź, którą dedykowałeś Michałowi…
– Wybacz, ale gwoli ścisłości napisałem: „do Michała Wereszczaki” – poprawił ją, co wypadło trochę niezgrabnie.
Maryla nie poczuła się obrażona.
– Tak. Twórcy chcą, aby czytano ich dokładnie – potwierdziła. – Świteź jest przecudowna. I Rybka takoż, i wszystkie twoje wiersze, które już prawie znam na pamięć. Czuję, że jestem świadkiem wyważanych przez ciebie z hukiem drzwi do czegoś nowego, czego jeszcze nie potrafię nazwać. Domniemywam, że jeśli to wydasz, huk ten rozniesie się szerokim echem.
– Ufam twoim słowom. Z radością stwierdzam, że masz dobry gust literacki.
– Na pamiątkę przyjmij ten liść, który jest dla mnie ważny – Maryla pocałowała go w policzek. Adam odwzajemnił pocałunek, po czym schował liść do kieszeni.
Hrabia Puttkamer patrzył na ich wzajemną sympatię ze stoickim spokojem. Lubił i cenił utalentowanego poetę, narzeczonej zaś nie okazywał zazdrości, ani zagniewania z powodu jej afektacji. 
Adam i Tomasz miło spędzali czas. Dyskutowali, żartowali i śpiewali. Niekiedy dołączali do nich bracia Wereszczakowie i Puttkamer. „Życie prawdziwie wygodne: gruszki są, kawa jest, jabłka są, wino jest, przednie obiady są, herbata jest, konie są, Maria jest (…). A ja tak wesoły, tak wesoły, że każdy, kto mnie widzi (a wielu widzą) myślą, iż jestem najszczęśliwszym” – pisał Zan do Onufrego Pietraszkiewicza.
Przedostatniego dnia pobytu poety – było to przed obiadem – panowie, stojąc przy klawikordzie, śpiewali ludowe, pasterskie oraz patriotyczne piosenki i pieśni do akompaniamentu Maryli. Jako ostatnią zaśpiewali dziewięciozwrotkową pieśń Zygmunt August z cyklu Śpiewów historycznych Niemcewicza. Jedna ze zwrotek brzmiała następująco:
Jesteśmy możni, będziem potężnymi,
Jeśli ta Litwa, z której ród mój wiodę,
Z koroną polską śluby braterskimi
Złączy się w jedno przez wzajemną zgodę.
Czegóż nim umrę, więcej mogę żądać,
Jak jeden naród w dzieciach mych oglądać?

Zabawa była przednia, wszyscy mieli dobre nastroje… z wyjątkiem Adama. Nikt z towarzystwa nie zauważył, że miał skwaszoną minę. Po późnym obiedzie, gdy czekano na deser, Zan zaproponował:
– Następną razą, jak będziem śpiewali, zmieńmy proporcje; mniej historycznych pień, a więcej piosnek w lżejszej tonacji. Co wy na to? – spojrzał na Adama.
– Prawdę powiedziawszy nie ma w Polszcze nastroju do wesołych kwileń – Mickiewicz zaprotestował mało sympatycznym tonem.
– Dalibóg, są wakacje. Nawet najpoważniejsi rycerze po boju zdejmowali zbroje i wesoło przepędzali czas – zdziwił się Józef.
Adam niewyraźnie coś mruknął, był niezadowolony.
– A tobie co siadło na nosie? – Zan zapytał szorstko.
– Weźmy na przykład pieśń Niemcewicza, którąśmy teraz śpiewali. Jego gładkie słowa i szlachetne chęci rozmijają się z rzeczywistością. Prawi o Polakach i Litwinach, jak o jednym narodzie, a jakaż jest prawda? Wieki minęły, a nie zostaliśmy jednym narodem, Polak zawsze był panem, a Litwin chłopem-chamem albo sługą.
– Przesadzasz, Adamie – Michał Wereszczaka zaprotestował.
– Owe stosunki Polaków i Litwinów to tylko jedna z wielu nie załatwionych spraw będących kulą u nogi naszego narodu. Nie tylko to mię gnębi. Spójrzcie nazad i przyjrzyjcie się lepiej naszym dziadom i pradziadom. Z przyczyny kiepskości ich charakterów, egoizmu, sobiepaństwa, wywyższania się, prywaty niszczącej jak gangrena substancję państwa i tysiąca innych haniebnych wad upadła nasza ojczyzna.
– Adamie, nie łajaj tak rodaków. Każdy naród ma wady. Ale były też zewnętrzne źródła upadku Rzeczypospolitej, czyś o nich zapomniał? – oburzył się Zan.
– Źródła wewnętrzne są nie mniej istotne. Rak toczył organizm od dawien dawna, a gdy kraj był już słabowity, zewnętrzne robactwo go dopadło i do reszty stoczyło.
– Panowie wybaczcie, stawiam veto – zakrzyknął energicznie Józef.
– Otóż to! – Mickiewicz krzyknął zdenerwowany. – Veto nas dobiło…
– Dajcież pokój! – Wawrzyniec rzekł dobitnie. Poniechajcie sporów politycznych, bo został dotknięty zaledwie rąbek ważkich kwestyj, a gdzież istota zagadnienia? Choćbyśmy sporzyli się przez cały nasz pobyt, nie doszlibyśmy do żadnego konsensusu.
– Jak to Polacy – Mickiewicz wtrącił kąśliwą uwagę.
 – Nie wiem, czy „jak to Polacy”. Ale wiem, że z pewnością rozstalibyśmy się poróżnieni jako wrogowie – Zan skonstatował zły.
Mickiewicz jeszcze przez pewien czas ciskał gromy na rodaków, patrząc najczęściej na Tomasza. Wyliczał ich przywary, aż w pewnym momencie zorientował się, że przesadził. Towarzysze starali się go uspokoić, jednak do złagodzenia jego rozdrażnienia przyczyniła się głównie Maryla. Podeszła do niego i spojrzawszy mu głęboko w oczy, zapytała łagodnym głosem:
– Adamie, co tobie?
Nic nie odpowiedział. Przeprosił ją i poszedł śpiesznie do swojego pokoju.
Mimo jego zachowania się, pobyt u Wereszczaków był dla niego i pozostałej kompanii czasem dobrze spędzonym. Poeta wypoczywał dwa tygodnie z przerwami na krótkie wypady do Nowogródka, Szczors i Wilna. „Latem 1820 roku atmosfera Tuhanowicz daleka była bowiem – jak się zdaje – od dramatów zazdrości i tragicznych pożegnań” (Jacek Łukasiewicz, Mickiewicz, 1998). Wielka miłość jeszcze nie opanowała Adama i Maryli, choć podczas owej kanikuły jej ziarno padło na podatny grunt w ich sercach, czekając na dogodny czas wzejścia. 
Adam wrócił do Kowna w drugim tygodniu września. Stawił się w szkole z opóźnieniem, tłumacząc się chorobą. Władze oświatowe udzieliły mu upomnienia i wstrzymały wynagrodzenie. Mieszkając samotnie na stancji, był w kiepskim nastroju. Wciąż rozpamiętywał swoje zachowanie w Tuhanowiczach. „Nie umiem sobie tego wytłomaczyć, com wówczas czuł – myślał, siedząc przy świecy i próbując napisać list. – Jakieś niepojęte pobudki usposobiły mię do tak nagłego zapalenia się. Chciałem ich wszystkich gryźć, a już szczególnie Zana. Miałem w sobie konwulsyjną prawie wściekłość”. Tego wieczoru nic nie napisał. Po kilku tygodniach, gdy sprawę przetrawił, napisał długi list do Zana i Czeczota, w którym zawarł m.in. takie słowa: „Ale Zan pamięta, kiedy u Wereszczaków u stołu z gniewem łajałem obelżywie Polaków, wszyscy się oburzyli. Zan uczuł, co ja chciałem przez to rozumieć, że chciałem raczej najmocniej, jak mogłem, odrazić od wad, które wyrzucałem” (20 października 1820).

Mickiewicz rozpoczął kolejny etap żywota prowincjonalnego nauczyciela i bywalca w salonie doktorostwa Kowalskich. Czując się oddalony od przyjaciół filomatów, zagubiony i przybity, szukał pocieszenia w życiu towarzyskim. Zasiane w sercu ziarno uczucia do Maryli przyschło (choć nie obumarło). Niewinny flirt z doktorową Karoliną Kowalską sprzed kilku miesięcy przerodził się w romans. Uczuciowego poetę i kowieńską Wenerę opanowały namiętności. Niewątpliwie na jego postępowanie miał wpływ ślub Maryli z Wawrzyńcem (1 lutego 1821). Narzeczeni spisali intercyzę. Wawrzyniec Puttkamer pokwitował sumę posagową i wyprawną na wysokość 12.150 rubli srebrnych z rąk Franciszki Wereszczaki, matki Maryli oraz Józefa i Michała Wereszczaków, jej braci. Sumę tę zabezpieczył przyszłej małżonce na swych majątkach w Unichowie i Brażelcach. Intercyza ta jest zaprzeczeniem funkcjonującej teorii głoszonej m.in. przez Stanisława Pigonia, jakoby pannę ze dworu „trzeba było wypchnąć z zadłużonego majątku”. Skłaniam się raczej ku hipotezie Jarosława Marka Rymkiewicza (Żmut, 1986), że było odwrotnie; to Puttkamer mógł być zadłużony i potrzebował gotowizny, zaś Maryla była panną dosyć posażną, skoro jej rodzina dysponowała tak znaczną wolną gotówką.

Na wieść o ślubie Maryli z Wawrzyńcem, przyjaciele Adama obawiali się, że może zrobić sobie coś złego. Gdy prosił o przysłanie mu Cierpień młodego Wertera Johanna W. Goethego, długo zwlekali z wysyłką, by ustrzec go przed myślami samobójczymi. Ponoć po tej lekturze odnotowano kilka przypadków samobójstw nieszczęśliwie zakochanych młodzieńców (trzeba pamiętać, że poezja miała wielki wpływ na serca i umysły wielu ludzi, szczególnie w XIX wieku). „Dramat miłosny zdominuje jego życie dopiero wówczas, gdy Maryla wyjdzie za swego Wawrzyńca. Wtedy dopiero miłość poety nabierze cech romantycznej frenezji, wtedy stanie się zaczynem wielkiego romantycznego buntu” (Maria Dernałowicz, Adam Mickiewicz, 1985).

Był zimowy wieczór. W kowieńskim pokoju na stole przy oknie paliła się nikłym światełkiem świeca w mosiężnym lichtarzyku. Adam siedział przy blacie wspierając prawą ręką ciężką głowę.
– Oto nieledwie pół roku minęło od przeszczęśliwych dni w tuhanowickiej Arkadii – mówił do siebie – aż tu nagle grom z jasnego nieba: wzięła ślub z Wawrzyńcem! Aleć żaden to grom – od razu się poprawił. – Przecieżem o wszystkim wiedział, wszak byli zaręczeni. A mimo to czuję, jakby mnie piorun w łeb strzelił. Pożenili się, do kroćset diabłów! – zaklął szpetnie.
– Nie wzywaj imienia złego, jeśli mówisz o sakramencie – odezwał się z ciemnego kąta metaliczny głos.
Mickiewicz drgnął.
– A kysz, szatanie! – krzyknął przestraszony.
– Nie jestem nim – odrzekł głos.
– Aniołem chyba też nie?
– Nie.
– Kim tedy, u licha? – Adam zaniepokoił się nie na żarty.
– Tobą – głos rzekł pewnie.
– Ja jestem sobą, więc jakże jesteś mną?
– Kiedyś to zrozumiesz, nie teraz. Po moich słowach poznasz, że mówię prawdę.
– Wypowiedz ją, jeśliś taki mędrzec – poeta chciał go wybadać.
– Życie wewnętrzne masz skłócone. Wystarczy?
– Gadajże dalej.
– Byłeś niemal w raju, teraz czujesz się gorzej, niż w przedsionku piekła. Dla kogoś z takim duchem i talentem przebywanie w tym miejscu jest gniciem. Męczy cię nuda beznadziejnego żywota, monotonia uczenia tępych żmudzkich łbów, brak widoków na przyszłość. A najgorsze są twoje historyje romansowe. Toż to sakramencka marność.
– Jaka marność? – udawał, że nie wie, o co chodzi.
– Nawet nie tyle marność, co duchowa i cielesna ohyda – głos powiedział twardo. – Czymże są twoje wszeteczne amory do cudzej żony, jeśli nie nędzą i marnością? Vanitas vanitatis.
– Skąd to wiesz? – Adam zakrzyknął i w tym momencie obsunęła mu się głowa z podtrzymującej ją dłoni. Ocknął się z tępego zamyślenia. Nie wiedział, czy był to półsen,  senna mara, czy rzeczywistość. Gdy się ocucił, ucieszył się, że śnił, choć do końca nie był tego pewien.

Ożenek Maryli faktycznie mocno wpłynął na niego. Być może reakcją na jej ślub był ognisty romans z Karoliną Kowalską, jego rzucenie się z lichtarzem w ręku na swego konkurenta, Nartowskiego, skutkiem czego miało dojść między nimi do pojedynku; a także jego demonstracyjne zachowanie się wobec Filomatów, Zana, Czeczota i Piaseckiego, niedoszłych sekundantów. Otóż, gdy sprawa pojedynku została polubownie załatwiona i sekundanci nie byli potrzebni, Mickiewicz wspólnie z rodziną Kowalskich odprowadzał ich do podkowieńskiego Pożajścia, skąd mieli odjechać do Wilna. Podczas pożegnania ich pani Karolina przygotowała na trawie skromny piknik. Wówczas to – jak Malewski napisał później w liście do Jeżowskiego – Adam wyglądał anielsko, „takoż oczy mu żywszym światłem jaśniały, postać miał jakąś wspaniałą, cieszył się, że znowu dobry pokój powrócił, pysznił się, że miał taką kochankę”.
Potwierdzeniem tezy, że jego romans z piękną Karoliną był reakcją na ślub Maryli, mogą być również słowa listu Jana Czeczota do Onufrego Pietraszkiewicza: „Adam nasz z niedostatku do ubóstwianej Maryi upodobał sobie, w której już oddawna widział promionki do 80°, w Kowalskiej”. Romansując z nią Mickiewicz czuł się z tym źle: „Na hańbę moją słucham lekcji promienistych z cudzych ust”. Z niecierpliwością oczekiwał więc zakończenia roku szkolnego, by uwolnić się od męczącej go mało „estetycznej” miłostkowej przygody: „Na to bóstwo codziennie patrzę: już estetyka uleciała” – pisał do Pietraszkiewicza.

W efekcie wewnętrznego buntu poeta napisał na przełomie lat 1820 i 1821 mocno różniące się od siebie utwory: Lilie, Świteziankę, Rybkę, Kurhanek Maryli, Tukaj, To lubię, Odę do młodości i Romantyczność. Oczywiście nie należy zapominać o wpływach zewnętrznych na jego twórczość, którymi były idee oświecenia i niemiecki okres w poezji burzy i naporu (Sturm und Drangperiode).

W drugiej połowie lipca przyjechał do Tuhanowicz do Michała Wereszczaki, u którego wypoczywał także Tomasz Zan. W bramie zobaczył wyjeżdżającą karetę, w której „mignęło coś w bieli”. Była to Maryla. Jechała do majątku w Płużynach, którym zarządzał jej brat Michał. Na jej widok Adama opanował dojmujący smutek, który nie opuszczał go kilka dni. Tomasz nie wypytywał go o przyczynę, dobrze ją znał. Chciał jednak z nim porozmawiać, by mu choć trochę ulżyć.
Któregoś popołudnia grali w szachy.
– Smutnyś? – Zan zapytał.
– Może – Adam nie zaprzeczył.
– Trochę wzdychający…
Mickiewicz milczał.
– Osowiały.
Poeta wciąż się nie odzywał.
– I jakiś nieswój – męczył go.
– Dajże pokój – zirytował się.
– Chcę tylko, abyśmy miło przepędzali tu czas, ale z kompanem o tak melancholicznym nastroju czynić tego niepodobna – uniósł się Tomasz. – Gdzież się podziała dawna twoja wesołość? Czy ktoś ci ją skradł?
– Dobrześ rzekł. I równie dobrze wiesz, kto mi ją skradł – poeta rozgadał się wreszcie.

Nazajutrz niespodziewanie pojawiła się w Tuhanowiczach Maryla. Samopoczucie Adama natychmiast się poprawiło. Przy kolacji śmiał się, dowcipkował, recytował fragmenty swoich ostatnich wierszy. Tomasz był rad, widząc go w takim nastroju. Późnym wieczorem kochankowie spotkali się w parkowej altanie.
– Wiesz, po com przyjechała? – Maria zaskoczyła go tym pytaniem.
„Żeby obaczyć się ze mną? – pomyślał niepewny. – Nie może to być. Po czorta miałaby mię kłuć swoją obecnością, skoro należy już do innego” –  zirytował się.
– Widziałem cię odjeżdżającą w karecie, jakem pierwszego dnia wchodził przez bramę. Mignęłaś mi za szybką.
Maryla nie chciała podejmować tego wątku.
– Chciałam prosić cię, abyś został ojcem chrzestnym dziecka państwa Sakowiczów, naszych znajomych – rzekła miłym głosem.
– Nie znam ich – zdziwił się – choć nazwisko słyszałem. Czy wypada, abym trzymał go do chrztu?
– Ze mną będziesz trzymał – uśmiechnęła się uroczo.
– A… To wypada – uradował się i pochwycił jej obie dłonie.
– Cieszę się, że będziem razem stali u ołtarza – Maryla wypowiedziała te słowa niemal uroczyście.
Mickiewiczowi ze zdenerwowania drgnęła lewa powieka. „O czym ona mówi? – zdumiał się. – Nie mogliśmy być razem, teraz zaś zapragnęła takiego surogatu. Niedobra. Przebiegła. Cudowna. Kochana. Tylko niewiasta mogła coś takiego wymyślić”. W tym momencie pocałował ją w policzek.
– Kiedy? – zapytał.
– Pierwszego sierpnia w kościele parafialnym w Cyrynie. Na imię będzie miał Franciszek.
– Piękne imię, jak mojego brata.
– Mając obowiązki wobec chrześniaka, będziem się spotykali – rzekła zalotnie.

Przed rokiem, kiedy Maryla była narzeczoną hrabiego, z niejaką turbacją przyzwalała sobie i Adamowi na niewinny flirt. Będąc teraz mężatką, romansowała z nim jawnie. Oboje czuli, że ich miłość była wyjątkowa. (W tym czasie Maryla jeszcze nic nie wiedziała o Karolinie Kowalskiej).
Michał Wereszczaka, zafascynowany miejscową legendą, umyślił zrobić wyprawę nad jezioro Świteź koło Płużyn, by nocą złowić w sieć Świteziankę. Przed północą zabrał do powozu Mickiewicza, Zana i Marylę. Michał z Tomaszem poszli nad wodę łowić tajemniczą nimfę, natomiast Adam z Marylą słodko spędzali czas, czekając na ich powrót. Po raz kolejny wyznali sobie miłość.
– Powiesz jakiś swój wiersz? Może Kurhanek – zaproponowała.
Mickiewicz zaczął recytować tkliwym szeptem:
Marylo! o tej porze! –
Jeszcześmy się nie widzieli,
Jeszcześmy się nie ścisnęli.
Tu czeka twój kochanek,
Czy ty przespałaś ranek?
Czy na mnie zagniewana?
Ach, Marylo Kochana!
Gdzież się ty dotąd kryjesz?
– Nie kryję się – odpowiedziała słodko. – Oto jestem.

„To jest miłość prawdziwa, jaką pojmowałem sobie kiedykolwiek – pisał o nich Franciszek Malewski w liście do Józefa Jeżowskiego. – Dusze dwie były dla siebie przeznaczone i od dzieciństwa kształciły się jedna dla drugiej (…). W obu roznieca płomień mocny, palący”.
Mickiewicz po otrzymaniu zgody na roczny urlop zdrowotny, po wakacjach powrócił do Kowna, skąd chciał zabrać swoje rzeczy, by wyjechać za granicę. Czekał na paszport. Chciał się rozstać z panią Kowalską, lecz ta zażądała, aby nie opuszczał Kowna, ponieważ pragnęła go mieć przy sobie. Gdy poeta kategorycznie odmówił, doktorowa pożegnała go oschle. Stan jego ducha uległ pogorszeniu. Nic nie robił, chodził zamyślony, nieustannie palił lulkę, „zbrzydził świat i życie”.
Kiedy Puttkamerowie przyjeżdżali do Wilna, Wawrzyniec szedł załatwiać interesa, natomiast Maryla spotykała się z Adamem. Któregoś dnia wręczyła mu pierścień.
– Weź go na pamiątkę.
Mickiewicz był zaskoczony, ale i ucieszony podarunkiem. Maria włożyła mu go na serdeczny palec prawej ręki.
– Pasuje. Szykowny – pocałował ją w usta.
– Noś go.
– Obiecuję – rzekł przejęty. – Oglądając pierścień, coś sobie przypomniał: – Niedawnom zamówił u malarza twoją miniaturę.
– Dziękuję ci, lecz niepotrzebnie narażasz się na koszta. Już mam swój obrazek, Lorens mi go ofiarował.
Po wymówieniu imienia męża, Adam spochmurniał. Nie znosił, gdy podczas ich czułych tête a tête padało jego imię, choć Wawrzyńca szanował.
– Ta miniatura będzie dla mnie. Chcę na nią spoglądać, gdy już nie będziemy mogli się spotykać.
– Nie wolno ci tak mówić – oczy Maryli zaszkliły się.
Mickiewicza ogarnęła żałość. Zadumał się, po czym zaimprowizował:
– Rzekłem malarzowi, że pożyczę odkradzione od ciebie oblicze, które wiecznie będę cisnął na sercu uprzejmie, a z cienia twych oczu i myśli nie zdejmę.
Maryla ucałowała go, po czym położyła głowę na jego piersi.

Na przełomie maja i czerwca 1822 roku Adam przebywał dwa tygodnie w Bolciennikach. Przyjechał do Puttkamerów wspólnie z Henrykiem Uzłowskim, kuzynem Maryli. Poeta i Maryla, nie zwracając uwagi na jej męża, ani na gości, odbywali miłosne schadzki w gaiku za dworkiem. Po jakimś czasie zleciła postawić tam głazy, na których znajdowały się napisy, na przykład: „Zawiedzionej nadziei”, czy „Straconym złudzeniom”. Puttkamerowie byli białym małżeństwem. Lorens zachowywał się szlachetnie, nigdy nie czynił żonie scen. Cierpliwie czekał na odwrócenie się złej karty. W trakcie pobytu Adam pobił się z filomatą, Franciszkiem Piaseckim, którego rok wcześniej prosił na sekundanta podczas niedoszłego pojedynku z szambelanem Nartowskim. Przyczyny bójki nie są znane. Poeta niewątpliwie był w stanie wyczerpania nerwowego, ale rownocześnie na swój sposób szczęśliwy: „Bawiłem z nią dwa tygodnie niedawno; jej widok i rozmowy najwięcej mię uspakajają” – pisał do Franciszka Malewskiego.
Marylę, miłującą poetę, lecz nie kochającą męża, opanowała „czarna melancholia”, dzisiaj powiedzielibyśmy: depresja. Przebywała w zasłoniętym pokoju („Jeszczem nie widziała promieni słonecznych”) i starała się długo spać, bo sen przynosił jej ulgę i skracał czas przykrej rzeczywistości („Bóg na mnie zesłał sen letargiczny”). Ale kiedy się budziła, wpadała w „zajadłą wściekłość”. Nie mogąc znaleźć rozwiązania z własnego zapętlenia, we wrześniu zażyła pewną dawkę laudanum (roztwór z opium na alkoholu), która okazała się jednak za słaba do otrucia. Lekarz przywrócił ją do zdrowia.
W październiku oboje spotkali się w Wilnie. Adam nic nie wiedział o jej samobójczej próbie. Ona wcześniej dowiedziała się o jego romansie z Karoliną, z którą w tym czasie utrzymywał już koleżeńskie stosunki. Poeta, witając się, chciał ją pocałować, lecz Maria ostentacyjnie uchyliła twarz.
– Stało się coś? – był zaskoczony. 
– Utrzymywałeś zażyłe kontakty z jakąś panią doktorową, kiedy już mię dobrze znałeś. Jak mogłeś? – podniosła głos, co stało się po raz pierwszy, od kiedy się poznali.
Mickiewicz pobladł. Obawiał się, że prędzej czy później panie mogły się o sobie dowiedzieć; i to właśnie się stało. „A zresztą…, nie pojmuję, jak można być zazdrosnym o przeszłość? – uspokajał się w myślach. – Przecież Wenera to już prehistoria”.
– Nie rozumiem cię – nie wiedział, jak zareagować.
– W głowie mi się pomieścić nie może, że byłeś tak kaducznie dwulicowy! – wyrzuciła z siebie całą złość.
– Mylisz się, Marylo.
– Dowiaduję się, że wciąż z tą paniusią się widujesz – spojrzała na niego z pogardą.
– Utrzymuję z nią wyłącznie oficjalne stosunki – bronił się.
– Chciałeś się o nię pojedynkować, kiedyśmy się już przyjaźnili – krzyknęła.
– Jesteś bezduszna. To było wonczas, gdy między nami nie było jeszcze tej najserdeczniejszej więzi, co jest teraz.
– O czym mówisz, Adamie, jaka więź? Zniszczyłeś ją. Zbrukałeś nasze uczucie!
– Wszystko to nieprawda – zachrypiał, czując się pokrzywdzony.
– I najprzykrzejsza rzecz, jaka mię dotknęła…, że milczałeś, kiedym chciała odjąć sobie życie, kiedym tak bardzo cierpiała… – zapłakała.
– Nie winuj mię za to, bom nic o tym nie wiedział – wykrzyknął rozpaczliwie.
– Idź precz! Nie chcę cię widzieć na oczy – szlochała głośno.
Po tych słowach Mickiewiczowi puściły nerwy.
– Nikczemna – rzucił grubiańsko. – Po trzykroć nikczemna – dodał, raniąc ją celowo.
W niedzielę późnym wieczorem, wracając kałamaszką do Kowna, całą drogę myślał o awanturze. Pierwszy raz pokłócił się z nią tak ostro. Żałował niektórych słów. W poniedziałek napisał list do Zana: „Powiedziałem jej kilka przykrych rzeczy umyślnie, aby ją zasmucić. Po dłuższym rozmyśle czuję nikczemność mojego postępowania”.
W tym trudnym okresie przygotowywał drugi tom Poezji zawierający Dziady część II i IV oraz poemat Grażyna. W Dziadach poeta ukazał dramatyczny związek uczuciowy bohatera z ukochaną. Związek ów był łatwy od odszyfrowania dla osób nie tylko blisko związanych z Adamem i Marią. Niektórzy przyjaciele, w szczególności Zan, nie byli zadowoleni, że „niewcześnie wyjawił się ze swoimi miłosnymi uczuciami”, co „niezbyt pochlebnie i przyjemnie na wielu czyni wrażenie”.

Kochankowie nie odzywali się do siebie kilka miesięcy. Spotkali się dopiero w czasie świąt wielkanocnych w Wilnie. Pogodzili się. Po literackich sukcesach poety, Maryla zdała sobie sprawę, że dla jego dobra, jako muza i kochanka, powinna usunąć się na bok, nie stając mu na drodze do sławy. Żaliła się w liście do Tomasza Zana, że kazano się jej wyrzec szczęścia, by być „zupełnie szczęśliwą. Spokojną! O, nigdy ją być nie mogę!”. I wciąż nie mogła pogodzić się z tym, że musiała poświęcić się mężowi, „do którego nic czuć więcej nie mogę prócz szacunku i przyjaźni, wejść z nim w niejakie stosunki wtenczas, gdy z innym moja dusza jest połączona”.
Poeta „żył w świecie imaginacji” i silnego natężenia nerwów. Wreszcie nie wytrzymał napięcia. Pewnego poranka odwiedził na stancji zaspanego jeszcze Teodora Łozińskiego, filomatę. Stanął przed nim niczym posąg, blady z zaczerwienionymi oczami. Miał na sobie długi płaszcz. Pod pachą trzymał płaską drewnianą skrzynkę; futerał z dwoma pistoletami.
– Jedź ze mną – rzekł głosem nie znoszącym sprzeciwu.
Teodor zauważywszy futerał, domyślił się, o co mu chodzi. Widząc jego zacięty wyraz twarzy, nie zadawał zbędnych pytań. Zeszli przed dom, pod którym czekała już żydowska bryczka.
– Jedziemy do Bolciennik – Adam rzekł, gdy ruszyli.
Z Wilna jechali prawie cały dzień. Blisko przed Bolciennikami zatrzymali się na chwilę w austerii. Poeta wyjaśnił przyjacielowi, że będzie się pojedynkował z hrabią Puttkamerem. Łoziński nie był zaskoczony.
– Mam tedy być twoim sekundantem? – zapytał niepewnie.
– Rozwiążę ten węzeł jednym cięciem! – mówił przez zaciśnięte zęby.
– Chyba nie będziemy wchodzić do niego, jak korsarze – Teodor zląkł się jego zapalczywości.
– Już dłużej tego nie wytrzymam – Mickiewicz ściskał mocno drewnianą skrzynkę z bronią.
– Daj mi te pistolety. Jeśli mam być sekundantem, należy postępować zgodnie z honorowemi prawidłami.
Pod wieczór zajechali na dziedziniec posiadłości. Akurat Puttkamerowie spacerowali wokół gazonu. Maryla zobaczywszy bryczkę, podbiegła do nich. Chciała się serdecznie przywitać z Adamem, lecz spostrzegłszy w jego oczach złowieszcze ogniki, przestraszyła się i podała mu tylko grzecznościowo dłoń. Następnie witając się z Łozińskim zauważyła trzymany kurczowo przez niego charakterystyczny futerał. Przerażona porwała za rękę Adama i pociągnęła go do ogrodu. Łoziński, znający Puttkamera, przywitał się z nim.
– Widzisz, po co tu przyjechaliśmy – pokazał mu skrzynkę.
– Domyślam się – Wawrzyniec rzekł spokojnym tonem.
– Nie mogłem mu odmówić – Teodor usprawiedliwiał się.
– Chodźmy lepiej na szpacjer – ni to machnął ręką, ni to wskazał kierunek przechadzki.
Krążąc po żwirowych alejkach zauważyli, jak kochankowie siedzieli na ławce w ogrodzie. Rozmawiali, trzymając się za dłonie. Zapadał mrok. W pewnej chwili pojawił się lokaj, który poinformował hrabiego, że wieczerza jest już gotowa. Puttkamer podszedł do pary i – jak gdyby nigdy nic – zaprosił ich na kolację. Oboje bez słowa wstali i poszli za nim. W salonie przy zastawionym stole Mickiewicz cały czas milczał. Nie jedząc i nie pijąc, patrzył rozgorączkowanym wzrokiem na Marylę. Pod koniec wieczerzy wyraził chęć powrotu, mówiąc że po drodze zatrzymają się w pobliskiej gospodzie. Wawrzyniec zdziwił się. Spojrzał gospodarskim wzrokiem na Adama i Teodora, następnie przemówił pogodnym, acz stanowczym głosem.
– Szczerze powiem, że mam do was żal – po tych słowach Adam spojrzał na Puttkamera zlękniony – że zamierzaliście nocować u Żyda, jakby w domu moim miejsca nie było. Nie obraźcie się, ale kazałem sakwy wasze pozanosić do pokojów, gdzie z pewnością lepiej wam będzie niźli w karczmie.
Mickiewicz odetchnął z ulgą. Nie protestował, bo jazda po ciemnicy nie była najlepszym pomysłem.
O brzasku poeta obudził przyjaciela.
– Uciekajmy stąd, uciekajmy szybko! – rzekł nerwowo.
– Co się stało? – Łoziński przestraszył się.
– Jaki wstyd, jaki wstyd! – powtarzał stłumionym głosem. – Takie głupstwo. Uciekajmy stąd natychmiast.
Obaj wymknęli się z domu, gdy wszyscy jeszcze spali. Szybkim krokiem dotarli do karczmy, obudzili Żyda, każąc mu co prędzej zakładać konie. Gdy bryczka zatrzymała się w Wilnie, Adam złapał za rękę Teodora.
– Dajże mi słowo, że nigdy o tem, co zaszło, nikomu nie powiesz – rzekł zdenerwowany.
– Słowo.
Mickiewicz z Wilna powrócił do Kowna. Był „ciągle jak w gorączce, ciągle dusza natężona nie daje mu spokojności życia”. Kochankowie korespondowali za pośrednictwem Zana. Dziwna to była korespondencja, Tomasz (niechętny ich romansowi) przepisywał listy Adama i Maryli włączając w ich treść własne zdania.

Do Maryli powoli docierało, że wielka miłość przeistaczała się w przyjaźń. W liście do Adama wyraziła przekonanie, że jego przeznaczeniem jest sława poety, dla której była gotowa zrezygnować ze spotkań. Mniej więcej w tym czasie podarowała mu klacz Beauty, którą trzymał w stajni doktorostwa Kowalskich (zabawny paradoks: otrzymanego od ukochanej konia trzymał w stajni swojej pierwszej kochanki).

W roku 1823 powstał jeden z najpiękniejszych jego wierszy miłosnych Do M***, zaczynający się zwrotką:
Precz z moich oczu! …posłucham od razu,
Precz z mego serca! …i serce posłucha,
Precz z mej pamięci! …nie …tego rozkazu
Moja i twoja pamięć nie posłucha.
Jest to utwór o przekleństwie pamięci – wyjaśniała Maria Dernałowicz – „Pamięć jest pozostawieniem «cząstki duszy» przy przedmiocie miłości. Jest dalszym obcowaniem między kochającymi, nową, tragiczną formą miłości”.

Wawrzyniec Puttkamer, człek bez krzty zawiści, czekał cierpliwie, aż Maria, po romantycznych uniesieniach (nie tylko serca i ducha), pogodzi się ze swoim losem, stając się prawdziwie jego żoną. Cierpliwość hrabiego została wynagrodzona. Prawdopodobnie w 1823 roku małżonkowie przestali być białym małżeństwem, co potwierdza Antoni Edward Odyniec, który wspólnie z Janem Czeczotem odwiedził dworek w Bolciennikach. Maryla była wesoła, wręcz figlarna, miło rozmawiała z mężem trzymając go za rękę. Po obiedzie Lorens śpiewał gościom piosenki, ona zaś mu akompaniowała. Podwieczorek został podany w gaiku, w którym ustawione były głazy poświęcone uczuciu do Adama. Po posiłku Puttkamer poszedł na spacer z Odyńcem, przy stole została Maryla z Janem, który wpatrywał się w najbliżej położone kamienie.
– Interesująco uwieczniłaś jego obecność – wskazał na nie. – On zaś genialnie utrwalił cię na kartach wierszy.
Maryla milczała. Zamyślona patrzyła w dal.
– Ja i wszyscy jego towarzysze pomrą bez śladu – spojrzał na nią lekko zaniepokojony. –  Zostanie on i ty w jego utworach – powtórzył swoją myśl innymi słowami.
– Ale To lubię napisał dla Johasi – rzekła nadąsana.
Czeczot żałował, że przywołał jego pamięć.
– Kiedyż to było? Liczy się to, co teraz, a teraz w wierszu widnieje twoje imię, które  zostanie dla potomności.
– Marna to pociecha – była niezadowolona. – Po pauzie rzuciła poirytowana – Jak on mógł mi to zrobić!
– Co, Marylo? – nie rozumiał jej.
 – Te jego niecne przygody z doktorową…
Czeczot zamilkł, nie chcąc eskalować jej wzburzenia. Pomyślał tylko z żalem: „A jednak ona wciąż uczuwa, że była przez niego mocno draśniona”. Dopiero po opuszczeniu posiadłości uświadomił sobie, że Maria po zaakceptowaniu siebie w nowej roli dobrej małżonki, chciała obrzydzić sobie romantycznego kochanka.

Na skutek śledztwa prowadzonego przez Nowosilcowa przeciwko tajnym organizacjom na uniwersytecie, filomaci otrzymali wyroki skazujące, które musiał zatwierdzić car. W oczekiwaniu na jego decyzję Mickiewicz letnie miesiące spędził w Kownie i nad morzem w Połądze. Po zatwierdzeniu wyroków został aresztowany jesienią 1823 roku. Kilkakrotnie odwiedzała go Karolina Kowalska, dostarczając mu niezbędnych rzeczy. Przed opuszczeniem aresztu w październiku odwiedziła go także Maryla z mężem, widząc go po raz ostatni. Przypuszczalnie pożegnała go zagniewana, wciąż mając żal za jego romans z doktorową.
Mickiewicz został zwolniony z aresztu w kwietniu 1824 roku za poręczeniem Joachima Lelewela. Wraz z Jeżowskim i Malewskim otrzymali nakaz wyjazdu do Petersburga. Czekali na termin wyjazdu. Z Wilna wyruszyli dopiero 25 października. Zatrzymali się w Kownie, gdzie zostali zaproszeni do mieszkania państwa Kowalskich. Adam i Karolina rozstali się w przyjaźni. Pisali do siebie podczas jego pobytu w Rosji. Listy nie zachowały się.
Ostatnim utworem jej poświęconym był wiersz Na Alpach w Splügen 1829, którego pierwsze wersy brzmią następująco:
Nigdy, więc nigdy z tobą rozstać się nie mogę!
Morzem płyniesz i lądem idziesz za mną w drogę,
Na lodowiskach widzę błyszczące twe ślady
I głos twój słyszę w szumie alpejskiej kaskady,
I włosy mi się jeżą, kiedy się oglądam,
I postać twoję widzieć lękam się i żądam.
Nie odnosząc się do artystycznej urody utworu, można z całą pewnością rzec, iż jest on po ludzku głęboko przejmujący.

Ostatnim listem Maryli do Adama była jej korespondencja, gdy ten przebywał w Rzymie w 1830 roku. Dziękując za otrzymany różaniec poświęcony przez papieża, dodała: „Myślałam, że wielki świat zatarł w twojej pamięci dawną twoją znajomą, podczas gdy twoja postać zawsze obecna jest mojemu duchowi, każde słowo słyszane z ust twoich brzmi dotąd w mojem sercu, często zdaje się, że cię widzę i słyszę (…). Ach! Gdybym raz jeszcze mogła zobaczyć cię sama, będąc sama niewidzialną, więcej niczego nie żądam”. Dalej lękliwie zastrzegła: „Napisałam do ciebie więcej, niż wypadało mi pisać”, na końcu umieściła dopisek: „Spal tę bazgraninę”. Wieszcz listu nie spalił. Po upadku powstania listopadowego napisał do Domeyki, który był internowany w Prusach Wschodnich, nawiązując do listu Maryli: „Widok jej ręki tak mnie upoił, że płakałem jak dziecko (…). Nie będziemy już nigdy widzieć się ze sobą. Ale powiedz jej, że ona zawsze ma w sercu moim miejsce, z którego nikt Jej nigdy nie usunie i gdzie jej nikt nie zastąpi”.
Jej ostatnie pisemne wyznanie uczucia oraz jego „ostatni odgłos łkania Gustawowego” były potwierdzeniem ich wyjątkowej miłości.

Maria miała z Wawrzyńcem troje dzieci: Zofię, Stanisława i Karolinę. Po jego śmierci (1850) stwierdziła: „Jaki to był człowiek, dobry dla wszystkich jednako, dla szlachty, chłopów, Żydów. (…) mój mąż, który mnie tak gniewał swoją trzeźwością, godny był, abym go kochała”. Spóźniona to konstatacja. Maria Puttkamerowa de domo Wereszczakówna zmarła w 1863 roku.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko