Adam Lizakowski – Do zobaczenia w San Francisco

0
90

(Rozdział 2, wybrany fragment)

1

    Metalowy samolot z Nowego Jorku niczym zwinny ptak delikatnie z pewnością siebie wylądował na płycie lotniska w San Francisco. Miasto oglądane z wysokości oczami przybysza, teraz już emigranta za chwilę mógł zobaczyć je na własne oczy z bliska.  Dotknąć jego domów, spacerować po jego ulicach, podziwiać jego piękno. Z głową pełną wyobrażeń o legendarnym miejscu, ciężkim krokiem przeszedł długi korytarz, łączący samolot z odbieralnią bagaży przypominającą mini karuzelę, na której zamiast dzieci kręciły się bagaże podróżnych. Po drodze minął kilkanaście ruchomych podłóg, ludzi idących we wszystkich kierunkach, przyglądał się samolotom stającym tuż za wielkimi szklanymi szybami, cierpliwie czekającym na moment, w którym uniosą się w przestworza niczym wielkie prehistoryczne ptaki.

     Był zmęczony, padał z nóg, choć przez prawie dwie godziny spał w samolocie w drodze do San Francisco. Nie był to sen głęboki, kilkakrotnie budził się, wzrokiem badał wnętrzu samolotu, chciał się po raz kolejny upewnić, czy faktycznie śpi, czy to wszystko mu się tylko majaczy, ale ciekawość tego wszystkiego, co się wokół niego działa była większa niż zmęczenie. Wielokolorowy tłum ludzi maszerującym w różnych kierunkach fascynował go, czegoś podobnego nigdy widział.  Z zaciekawieniem patrzył na zegarek zastanawiał się, która to może być godzina w Pieszycach. Siódma rano, czy wieczorem, bo w San Francisco dochodziła siódma wieczorem. Z trudem liczył dodawał godziny z Warszawy do Frankfurtu nad Mement z Frankfurtu do Nowego Jorku, z Nowego Jorku do San Francisco z obliczeń wyszło mu, że był w drodze dwadzieścia osiem godzin non stop. Ale nie potrafił sobie jednoznacznie na to odpowiedzieć w tej chwili, czy się mylił czy nie. Na wiele innych pytań nie potrafiłby odpowiedzieć jeszcze prostszych niż obliczanie godzin. Ile z nich był w powietrzu?  Zmieniające się strefy czasowe przyprawiały go o ból głowy, wiedział, że jeśli w San Francisco jest wieczór w Pieszycach powinien być ranek. Jednego tylko był pewien, wyleciał w poniedziałek rano z Warszawy, a teraz nie był pewien czy jest jeszcze poniedziałek czy wtorek, a może nawet jest już środa.

    Z zainteresowaniem i przestrachem wsłuchiwał się w głosy płynące z megafonów. Z zainteresowaniem, bo chciał sprawdzić swój angielski, którego przez pięć lat uczył się w technikum, z przestrachem, bo nic a nic nie rozumiał. Miał ogromne problemy ze zrozumieniem tego, co do niego mówił Azjata odbierający go z samolotu na płycie lotniska w Nowym Jorku. Więcej się domyślał i zgadywał niż rozumiał, co do niego mówił. O zrozumieniu jego angielskiego przez Azjatę miał podobne wrażenie, że odbierający go nie rozumie, co do niego mówił. A pytał się o proste rzeczy, jedno krótkie pytanie, jedna krótka odpowiedz: Jak długo muszę czekać na samolot do San Francisco? Czy w San Francisco są jacyś Polacy, którzy go odbiorą z lotniska? Azjata nic mu nie odpowiadał i Stach miał uczucie, że nie rozumie jego angielskiego.

      Po wyjściu z samolotu ledwo trzymał się na nogach, same zginały mu się w kolanach. Podobnie jak w Nowym Jorku tak w San Francisco po odebraniu bagażu czekał na niego niewysoki Azjata, o takiej samej twarzy jak ten, który odbierał go z samolotu w Nowym Jorku. Czyżby to byli braćmi przez moment pomyślał? Ale myśl ta wydała mu się nierozsądna, szybko doszedł do wniosku, że wszyscy Azjaci podobni są do siebie, przynajmniej w jego oczach. Po krótkim powitaniu typu: hi, how are you? Starym amerykańskim samochodem, o którego nazwę się nie zapytał Azjaty w kolorze jasno brązowym, tak wielkim jak podwodna łódź pojechali do jego domu, – tak poinformował go jego przewodnik – w którym nowy emigrant z Polski ma zamieszkać, ale dokładnie nie wiadomo na jak długo.

Rozmowa z kierowcą i wypytywanie, dokąd go wiezie nie miałaby sensu, ponieważ nie znał miasta i praktycznie nic o nim nie wiedział. Na słowo dom nie reagował, bo nie mógł sobie wyobrazić jak DOM może wyglądać, i co w ogóle to słowo może znaczyć w języku angielskim w tej sytuacji, w której on się teraz znalazł. Wyczytywanie z twarzy kierowcy jakichś reakcji, czy choćby próba opisanie jego reakcji na pytania nie miała żadnego sensu. Twarz byłego mieszkańca Azji miała dokładnie taki sam wyraz przez całą drogę i pytania Stacha nie wywarły na nim żadnego wrażenia. Z taką samą miną witał się z nim, z taką sama miną prowadził auto i takim samym wzrokiem patrzył przez szybę, co na zadającego mu pytania. Zauważył, że obie twarze Azjatów wydawały mu się identyczne, jak dwie krople wody, ale na samą myśl o tym porównaniu, zaprzeczał kręceniem głowy. Dobrze wiedział, że nie może być drugiej takiej samej twarzy na świecie jak ta twarz, która prowadzi teraz auto kierując się w stronę jego domu. I ta myśl bardziej zajmowała go niż rozmyślania nad tym gdzie jadą.

    Siedząc na tylnym siedzeniu samochodu w odrętwieniu, ciężkim wzrokiem  oglądał ulice miasta, przez, które właśnie przejeżdżał samochód. Przypatrywał się twarzy kierowcy w lusterku zawieszonym pod sufitem.  Relaksował się. Zmęczenie i ból głowy jakby ustąpiło, ale o nim nie zapomniał. Całą swoja uwagę skupił na przechodniach, którzy wydali mu się, jaką dziwną rasą ludzi, poczuł się jakby był z drugiej planety, jakiej planety zaczął się zastanawiać,  gdy niespodziewanie samochód podjechał pod krawężnik chodnika i zatrzymał poczuł duże rozczarowanie. W ułamku sekundy rozczarowanie przeszło w ból, a ból w strach. Przestraszył się tego, że już są na miejscu, poczuł się nieszczęśliwym i bezradnym. Jazda samochodem wprawiła go w dobry nastrój, ale najwyraźniej już skończyła się, Azjata poinformował go krótkim zdaniem get out of the car, your home is over there.

    Wysiedli z samochodu jednocześnie, z wielkim wysiłkiem wyjął bagaż z bagażnika i wolnym krokiem ruszył za kierowcą, który po przejściu może pięćdziesięciu metrów zatrzymał się przed wejściem do jednego z domów, które wyglądały tak, jakby były odbiciem jedno drugiego. Azjata nacisnął któryś z licznych przycisków rozmieszczonych na ścianie wnęki drzwi wejściowych a te po chwili otworzyły się same. Weszli do budynku wewnątrz powietrze  przypomniało mu nieprzyjemny zapach zjełczałego masła. Mały ciemny hol, nieciekawe ściany, na których z jednej strony wisiały stare, odrapane, mocno podniszczone skrzynki na listy, a naprzeciw  nich lustro, a pod nim stał stolik na krótkich nogach. Na stoliku znajdowały się jakieś porozrzucane gazety, bałagan na stoliku, okropny zapach, razem to stwarzało bardzo przygnębiający widok. Azjata skierował się na schody a zanim podążył Stach wdrapują się na górę. Schody pokryte były starą i zużytą, w niektórych miejscach przetartą wykładziną, której kolor mógł być kiedyś różowy lub buraczkowy, albo jeszcze inny, któż to mógł wiedzieć. Brud, kawałki papierów, zgnieciona paczka po papierosach leżały na schodach. Na piętrze, słabo oświetlonym podobnie jak hol, w trzecich drzwiach na lewo, pojawiła się głowa mężczyzny, Stach bezbłędnie rozpoznał po uśmiechu rodaka. That is it. – Powiedział przewodnik podchodząc pod same drzwi wyglądającej głowy. See you tomorow at 10 oclock – dodał i nim Stach zdążył cokolwiek odpowiedzieć, czy zapytać się o cokolwiek przewodnik zniknął w półmroku schodząc w dół

W pierwszej chwili Stach miał ochotę uciec spod drzwi, pobiec za Azjatą wybiegnąć za nim na ulicę, ale ołowiane nogi nie pozwoliły mu na to. Przestraszył się, podświadomie czuł, że w takim domu nie może być szczęśliwym. Zrezygnowany i gotowy na najgorsze wszedł do mieszkania wychylającej się głowy, która jakby wcale go nie zapraszała, ale też nic nie miała przeciwko niemu aby wszedł. To, co zobaczył wewnątrz mieszkania niewiele różniło się od tego, co widział na korytarzu i schodach. Blade światło żarówki oświetl przedpokój przechodzący w kuchnię, a tak połączona z jadalnią, która była pokój gościnnym z wielkimi kanapami i z grającym telewizorem. Zrobił kilka kroków naprzód, wszedł do kuchni, torba podróżna wypadła mu z rąk. Usiadł na jednym z taboretów przy małym okrągłym stole na dwie osoby stojącym pod ścianą na wprost lodówki.   Z lewej strony po środku pod ścianą była kuchenka gazowa a tuż obok niej zlew z niedokręconym kranem, z którego kapała woda na brudne talerze w zlewie. Bałagan spoglądał na nowego przybysza z każdego kąta.

    – Chcesz się napić herbaty? – Odezwał się mężczyzna, który otworzył drzwi.

    – Nie – dziękuję – odezwał się Stach jak tylko mógł najuprzejmiej. Mam jeszcze jakąś wodę z samolotu, jej się napiję. Czuł, że coś go dusi w gardle, coś, co powoduje napływ łez do oczu, ale nie mógł zdobyć się na płacz, tym bardziej przy tym obcym.

-Chciałbym się położyć, konam ze zmęczenia, gdzie jest mój kąt?

    – Będziesz spał w pokoju razem z Romkiem, ale jego jeszcze nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie. – Stach z trudem podniósł się z taboretu, ostatnim wysiłkiem woli podniósł torbę podróżną i podreptał do pokoju, którego drzwi wskazał mu młody mężczyzna.  W poświacie oświetlającej pokój zauważył dwa materace leżące wprost na samej podłodze. Na jednym z nich z lewej strony leżała rozrzucona pościel, a w niej zaplątane w jasnoniebieskie prześcieradło spodnie od pidżamy, ręcznik, obok materaca stały jakieś buty czy nawet kapcie, tego nie był pewien. Na drugim materacu nic nie było – domyślił, że ten do niego należy. Tak jak stał rzucił się na niego, zdejmując tylko kurtkę i buty, ale zanim usnął długo, długo łzy ciekły mu po policzkach. Nie mógł uwierzyć temu, co zobaczył na własne oczy, płakał z nerwów, a może ze zmęczenia. Był wcięły na siebie za przywitanie, jakie zgotowała mu Ameryka.

Ostatni raz płakał przy grobie matki i wtedy przysięgał sobie, że już nigdy więcej w życiu nie będzie płakał, ponieważ to, co miał najdroższego już stracił. Matka leżała w trumnie i żadna rozpacz czy cuda na świecie, ani łzy nie były w stanie podnieść jej. Uderzenie spadających grudek ziemi na trumnę słyszy do dzisiaj. Trwało to sekundy, zrozumiał, że jest sam jeden na świecie i na nic, na nikogo nie może liczyć. Teraz po latach, tysiące kilometrów od Pieszyc miał podobne odczucie, ale po dziecinnemu zapragnął mieć nadzieję, poprosić pana Boga, aby uczynił cud, gdy rano się obudzi, żeby nie był tutaj, aby leżał obok swojej żony w swoim łóżku w Pieszycach.  Tak bardzo zapragnął być przy żonie, rodzinie w jego Pieszycach.

    To, co przeżywał obracając się z boku na bok, trudne jest sobie wyobrazić, on się miotał na łóżku jak ranę zwierzę. Łzy jak grochy płynęły mu po policzkach tocząc się w przepaść, która nagle otworzyła się przed nim i za nim. Niemożność postawienia najmniejszego kroku do przodu uznał za zemstę życia na nim. Po raz kolejny poczuł się przegranym, przygniecionym przez życie do ziemi. Przez moment pomyślał, że ta upragniona Ameryka zemściła się na nim, albo nawet zakpiła, ale nie mógł znaleźć żadnego wytłumaczenie, dlaczego? Przecież on nic złego Ameryce nie zrobił, dlaczego więc ona tak go poniżyła, tak lekceważąco przyjęła. Nie mógł znaleźć żadnych odpowiedzi ani słów, przez moment miał wrażenie, że to nie prawda, że to ktoś zrobił mu głupi kawał, że za chwilę Azjata przyjdzie po niego i zabierze gdzie indzie. Gdzie nie wiedział, jedno, tylko wiedział, musi się z tego miejsca jak najszybciej wynieść, wydostać jak najdalej i to już jutro rano, gdy tylko się obudzi.

W męczarniach usnął kamiennym snem, nic mu się nie śniło ani nie zakłóciło snu. Żaden cud nie nastąpił, nie czuł rozczarowania, gdy się obudził i ręką wokół siebie szukał Barbary. Wstał rześki i wypoczęty, jak nowo narodzony, po wczorajszych nocnych przeżyciach jakby zapomniał. Wolał myśleć o tym, co będzie a nie o tym, co się wydarzyło – tak będzie lepiej postanowił.  Myśl o przyszłości – zostaw przeszłość – to było jego hasło dnia. Pewnym krokiem wyszedł ze swojego pokoju, przedstawił się dwom chłopcom, których akurat zastał przy oglądaniu telewizji. Uznał, że nie wypada iść prosto do łazienki bez powiedzenie cześć tak przez ramię, dlatego do nich podszedł i się przedstawił. Jeden z nich miał na imię Tadeusz, a ten, co wieczorem otworzył mu drzwi Marek.  Wiele ze sobą słów nie zamienili, jedynie Tadeusz spytał się go skąd jest z Polski, ale sam nic o sobie nie powiedział, i to wszystko. Powitanie raczej w tonie obojętności niż chłodne, bez zbędnych słów, tak jakby wszyscy wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi.  Poszedł do łazienki rozdygotany, wymył się tylko powierzchownie, ponieważ nie chciał korzystać z prysznica, który był brudny, sama myśl wejścia pod niego napawała go wstrętem.    

    Z Azjatą, który zjawił się punktualnie o dziesiątej pojechał do organizacji sponsorującej go do Ameryki.  Ani on ani jego kierowca o nic nie pytał, w milczeniu patrzył na miasto.  Jazda samochodem ulicami teraz tętniącymi porannym życiem spodobała mu się.  Dzień był piękny, ciepły, miły i pogoda bardzo dobrze go nastrajała do życia.  Kilkunastominutowa przejażdżka samochodem wprawiła go w dobry nastrój. W siedzibie organizacji długo go nie trzymali, otrzymał komplet pościeli, czyli poduszkę i prześcieradła całkiem podobne do ręczników plażowych, naczynia kuchenne, koc, podpisał jakieś papiery, pokwitował otrzymane rzeczy, wręczyli mu niecałe pięćdziesiąt dolarów na życie, oraz numer telefonu opiekunki, która zamieniając z nim parę słów bardziej z obowiązku niż z grzeczności obiecała mu, że we wszystkim pomoże na nowej ziemi.  Na pytanie, czy jest możliwość zmienienia mieszkania – opiekunka opowiedziała pozytywnie, pod warunkiem, że sam sobie znajdzie nowe i za nie zapłaci z własnej kieszeni. Te ma opłacone przez organizację na trzy miesiące z góry, więc nic się już nie odezwał.

Opiekunka popadła i jakiś dziwny stan podniecenia własnymi słowami, mówiła i mówiła bardzo przejęta tym, co mówi: gratulowała mu Ameryki, zachwalała uroki miasta San Francisco, które chciałby zobaczyć każdy Europejczyk a on szczęściarz został przywieziony tutaj za pieniądze podatnika amerykańskiego, który nawet opłacił mu rent, czyli czynsz za mieszkanie.  Będąc w euforii i zachwycie nad miastem i Kalifornią w międzyczasie na pożegnanie mimochodem wspomniała, że musi załatwić sobie jakiś zasiłek, albo zapomogę, aby mieć pieniądze na zapłacenie mieszkania i kupno chleba w najbliższej przyszłości, ale teraz niech się o nic nie martwi, tylko wypoczywa po podróży, ona mu we wszystkim pomoże w tych biurokratycznych urzędach amerykańskich. W duchu pomyślał sobie, że opiekunka najwyraźniej dobrze czuła się w San Francisco, w Kalifornii a rola, jaką spełniała w organizacji dla emigrantów odpowiadała jej. Zapewnienia jej i obietnice, że wszystko dobrze się ułoży, że będzie dobrze, że trzeba dużo się uśmiechać, bo Ameryka nie lubi ponuraków podobały mu się: tak panie Stanisławie, głowa do góry, świat należy do odważnych, proszę o tym przez cała czas tutaj o tym pamiętać, w szczególności w Kalifornii, bo ona jest tylko dla wybranych, i pan od wczoraj do nich należy. A czy mogę z tego szczęścia cieszyć się ze swoją żoną? Zapytał się jej prawie będąc w drzwiach. Jakie są możliwości ściągnięcia żony i córki z Polski?

– Duże – odpowiedziała, dodając: – najpierw pan sam musi się zapoznać z Ameryką, nauczyć się angielskiego, znaleźć sobie jakąś stałą pracę, kupić dom, aby żona miała gdzie mieszkać. Władze amerykańskie muszą mieć pewność, że zapraszając żonę i córkę do ich kraju będzie pan w stanie zapewnić nim normalne życie, czyli płacił za nich  rachunki, bo rachunki tutaj są najważniejsze, Nikt za nikogo nie będzie płacił, dlatego kilka zer na koncie bardzo pomoże panu zobaczyć rodzinę.

Kupić dom – powtórzył za nią te dwa słowa, ale po cichu, w duszy dla siebie. Zakręciło mu się w głowie, – kupić dom, jakim cudem, przecież, aby kupić dom muszę pracować całe życie. Barbara jest mi potrzebna już dzisiaj najdalej jutro muszę ją mieć, tutaj przy sobie – rozpamiętywał gorączkowo. Jak mogę kupić dom – zapytał opiekunki – przecież jestem w Ameryce dopiero pół dnia, ale żona jest mi potrzebna już dzisiaj, – pytał się opiekunki.

– Proszę o tym teraz nie myśleć – odpowiedziała mu uśmiechając się od ucha do ucha. Wystarczy trochę popracować, zdobyć kredyt i dom kupi pan sam nawet nie wiedząc jak i kiedy. Popatrzyła nie niego uważnie i dodała: w Polsce jest trudniej kupić dzisiaj buty czy meble niż w Ameryce dom, proszę mi wierzyć.  Stachu nie odezwał się ani słowem, pożegnał się z nią chłodno i Azjata z powrotem przywiózł go pod dom. Pomógł my wyładować rzeczy na ulicę a Stach wszystko w plastikowych workach o kolorze brunatnym sam wszystko wniósł na górę.

            Drzwi do mieszkania otworzył mu ten sam chłopak, co wieczorem go wpuszczał. Pomógł mu z workami, a gdy usiedli przy stole w kuchni przy herbacie w kubku,  – który Stach samy wymył, – bez większych wstępów, prosto z mostu poprosił go o małą pożyczkę dziesięciu dolarów dosłownie na kilka dni. Wiem, że masz kasę, bo wracasz z organizacji a oni dają takim jak ty początkującym emigrantom na życie. Stachu przez moment się zawahał, ale bardziej z ciekawości niż dobrego serca bez większego oporu wręczył mu banknot dziesięciodolarowy.  Bardziej dla podtrzymania rozmowy niż z ciekawości zapytał, na co pożyczasz – co zrobisz z pożyczoną dychą? Ale chłopak widocznie był przygotowany na takie pytanie, bo od razu odpowiedział: wysyłam list do Polski i muszę coś włożyć do koperty: wiesz, samego listu wysyłać nie wypada, oni tam w Polsce liczą na moją pomoc, dla nich dycha to majątek, dla nas to pestka, dwie godziny pracy i masz dychę, a oni tam muszę pracować dwa dni. Jeśli dla nas dycha to pestka – pomyślał Stachu – to, dlaczego ode mnie pożyczasz? Porozmawiali jeszcze chwilę, gdy Marek rzucił propozycję, aby poszli sobie trochę po ulicach pospacerować, to dobrze im zrobi na samopoczucie.

Razem wyszli się przejść, pochodzić, pooddychać miastem jak to określił Stach. Zaproponował Markowi mały spacer po ulicach wokół ich domu, w którym przyszło mu żyć. Przy okazji wpadł na pomysł, aby zrobić jakieś zakupy, miejsce jego w lodówce było puste. Weszli do sklepu, – spacerując pomiędzy rzędami półek, – który był zaprzeczeniem sklepów w Polsce, bo wszystko w nim było a na dodatek pani na kasie wszystko pakowała do plastikowej torby nie patrząc na ceny produktów tylko je skanując. Kupił mleko, herbatę, kiełbasę, masło, dziwny chleb przypominający watę, owoce południowe, cztery pomarańcze i cytrynę do herbaty oraz za namową nowego kolegi sześć piw, aby oblać spotkanie i napić się za przyszłą znajomość, a przede wszystkim za Amerykę Stacha, aby spełniła jego oczekiwania.  Spacerując z zakupami w ręku zauważył, że twarz Marka dziwnie pasowała do dzielnicy, w której żył. Zapadnięte policzki, wystraszone, rozbiegane oczy, wychudłe ciało i ubranie na nim było bardzo znoszone, wręcz można powiedzieć stare i zniszczone. Marek był w Ameryce osiemnasty miesiąc, ale już miał własną filozofię na jej temat, nawet własne teorie, według, których Ameryka żyje z dnia na dzień i tak funkcjonuje.  Te teorie całkiem pasowały do ulic, po których spacerowali: były brudne i zaniedbane, ludzie tłoczyli się na chodnikach, przy krawężnikach stały ciasno zaparkowane auta, stare, brudne, porozbijane, odrapane z dziurami rdzy. Sprawiały wrażenie, że nikt o nie dba, ani właściciele, ani policja, która jakimś niezrozumiałym dla Stacha sposobem dopuszcza do ruchu publicznego takie graty.

                        Dzielnica, w której mieszkali nazywała się Tendorlion, a ulica Ellis. Dzielnica był o rzut beretem do centrum finansowego miasta, i granica pomiędzy biedą a bogactwem była bardzo płynna – tak powiedział przewodnik Stacha. Większość mijanych przechodniów pochodziła z Azji, ale też trafiali się biali Amerykanie w starszym wieku. Marek fantazjował, popisywał się przed przybyłym, wyjaśnił mu, jak rozróżnić Wietnamczyka od Koreańczyka, a tych od mieszkańców Laosu, ale Stach niewiele z tego zrozumiał.   Teoria Marka obecności różnych ras w tej dzielnicy i ich wędrówek po mieście miała bardzo duże zabarwienie propagandy niemieckiej z czasów wojny, przy czym była prymitywna. Zresztą Marek wszystko sprowadzał do ekonomii i forsy, – są tutaj, bo to jest najbiedniejsza dzielnica w mieście, – a oni są biedni, i tylko na biedę jest ich stać, chociaż bieda nie jest wcale taka tania. Dla Marka cała Ameryka była rasistowska – skąd to wiedział nie powiedział, ale cały czas mówił: nas Polaków, Czechów, czyli mieszkańców z Europy Wschodniej, głównie, dlatego tutaj ściągnięto, abyśmy byli białymi niewolnikami, już tym angielsko-niemieckim kapitalistom i wyzyskiwaczom kolorowi z Azji i Ameryki Południowej nie wystarczają, teraz potrzebują białej służby.

            – Jak to białej służby – dziwił się Stach – przecież nikt tutaj nie musi czuć się wykorzystywanym skoro zgodził się za taką a taką stawkę pracować. – Zgodził się to jego sprawa. W tym momencie – Marek rzucił się na Stacha.

            – Ty też się zgodzisz jak nie będziesz miał innego wyjścia, co włożyć do garnka, ani czym zapłacić telefonu. Ciemny jesteś jak tabaka w rowie, jeśli będziesz pracował od rana do wieczora za najmniejsze stawki to dorobisz się tak samo jak w komunizmie. Tyle tylko, że tam miałeś opiekę lekarska za darmo i tysiące innych rzeczy za darmo. Tutaj też masz za darmo szpitale, ale zanim dostaniesz się do lekarza, przez trzy dni będziesz siedział na krzesełku w szpitalu i na niego czekał. Poza ty lekarze robią na dziadach takich jak ty i ja doświadczenia z AIDS. San Francisco jest stolicą AIDS, jest rok 1983, tutaj więcej umiera ludzi na tę chorobę niż gdziekolwiek indziej na świecie. Po to im jesteśmy potrzebni, aby robili na nas doświadczenia lekarskie, jak na królikach. A na królikach robić nie mogą, bo Towarzystwo Miłośników Zwierząt zabrania im tego. Taka jest chłopie Ameryka – westchnął Marek – zwierzęta tutaj mają lepiej niż ludzie. Wiesz mi, że wiele razy myślałem nad tym, aby być kotem, albo psem, bo taki pies albo kot nie dosyć, że jest kochany, to jeszcze nie musi się o nic martwić. A emigrant w tym kraju gorzej ma od kota i psa, wierz mi.

             Przesadzasz – odpowiedział Stach rozbawiony- człowiek może mieć dobrze albo źle, ale to zdecydowanie zależy od niego, jak ma, ile ma szczęścia w życiu, na ile los jest łaskawy dla niego. Po prostu nie wierzę tak na sto procent w przeznaczenie, bardziej ufam sobie i temu, co sam zrobię niż temu, co ma być to będzie, ale z moim udziałem, może małym, ale zawsze z moim.

            – Bzdury gadasz człowieku – oburzył się Marek. Nic nie jest zależne od ciebie, a jeśli nawet coś to na pewno bardzo mało, przynajmniej tutaj, wszystko jest w czyiś rękach nawet nie wiesz w czyich. W Polsce decydował Jaruzelski, a on się słuchał Moskwy, wiadomo. W komunizmie jak coś trzeba załatwić, z kim rozmawiać, komu dać w łapę, to też wiadomo. Nie ma tajemnic, sami sprawujący władzę się o łapówkę prosili. Tutaj jest z tym obłęd.

– Jaki obłęd zapytał Stachu?

– Też chcą łapówki, ale tego wprost ci nie powiedzą sam się musisz domyśleć. Nic nie wiesz, nic nie rozumiesz, mentalność zupełnie nam obca, nic nie zależy od ciebie, każdy uśmiecha się do ciebie jak głupiek jakiś, ale czujesz, że głową walisz w mur i wyć ci się chce, bo stoisz w miejscu, nic nie możesz. Od wewnątrz jesteś po roku wypalony, pusty, nic w tobie nie ma, to, co miałeś, ta odrobina współczucia, humanitaryzmu została wyżarta przez Amerykę w pierwszych dwóch miesiącach. Pozostała obojętność na wszystko, ale ta obojętność, to nie jest taka sama jak ta w Polsce, tutaj obojętność na imię ma wolność, czyli ratuj się, kto może, hulaj duszo piekła nie ma. Każdy ma cię w dupie, dopóki nikomu nie przeszkadzasz, ani nie zagrażasz, i mają z ciebie pożytek, bo na wszystko się godzisz.

                        – Chyba nie chcesz mnie przestraszyć Ameryką w pierwszych dwudziestu czterech godzinach mojego tutaj pobytu – z wesołością w głosie powiedział Stach. Mówisz jakoś dla mnie mętnie, niezrozumiale. Dlaczego tak mówisz i dlaczego tak myślisz, to nie pomaga? – Ten sam Stach, co jeszcze przed kilkoma godzinami płakał ze złości i rozczarowania, jakiego doznał w pierwszym kontakcie z Ameryką. Teraz stał się nowym człowieka, dokonał metamorfozy to, co wydarzyło się wczorajszej nocy jakby nie istniało. Nakręcił się i to bardzo, nagle nie z minuty na minutę, ale z sekundy na sekundę Ameryka zaczęła mu się podobać, zakochał się w niej. Mówił jak najęty: To jest raj na ziemi, pamiętaj to jest raj na ziemi. – Nikt nam tutaj niczego nie obiecywał, ani nikogo nie zapraszał, każdy z nas przyjechał tutaj dobrowolnie z własnej nieprzymuszonej woli. Każdy może wrócić, kiedy zechce, tak, czy nie?  Jeżeli będziesz tylko mówił, jak tutaj jest ci źle i uważasz, że twój debiut życiowy w pięknej Kalifornii nie wypadł, to wracaj jak najszybciej do komuny. Oni na pewno ucieszą się, gdy zobaczą cię z powrotem. Powitają chlebem i solą, tak po staropolsku. Wracaj, na co czekasz? Zapadła cisza, ale po chwili tym samym głosem pokrzywdzonego odezwał się Marek.

            – Chętnie bym wrócił, ale nie mam, z czym, to jest właśnie sęk. Wracać z pustymi rękami nie mam odwagi, aby tutaj odłożyć kilka tysięcy dolarów to czyste szaleństwo. Zobacz, jaką mam minę, jestem tutaj ponad rok, i nic nie zrobiłem, rok życia, czyli rok wielkich zmartwień, o których w komunizmie nie miałem zielonego pojęcia. Mam minę człowieka, któremu się nie powiodło, który przegrał na loterii życia swój los.  Już teraz po tak krótkim czasie, wiem, że jestem przegrany, wszyscy jesteśmy przegrani. Wierz mi.

            Nie, nie wierzę ci – odparł Stach zdecydowanie. – Nawet nie wolno ci w ten sposób mówić, a co dopiero myśleć. Twoja postawa życiowa zupełnie mi się nie podoba, jak już powiedziałem każdy jest kowalem swojego losu. Tak, to banał powiesz, ale całe nasze życie składa się z banałów. Weź swój los w ręce i go kuj, wał głową, rękami, nogami, serce, całym sobą, bo inaczej, uschniesz na żyznej ziemi amerykańskiej nie tylko z tęsknoty, ale i niezaradności, która nie pozwała głęboko wrosnąć korzeniom. Rok na nowej ziemi, wśród zupełnie nieznanych ci ludzi, to w sumie niewiele, przecież z perspektywy tego twojego roku widać zupełnie wyraźnie, że zrozumiałeś Amerykę, zrozumiałeś ten kapitalistyczny system, którego zasady przez ponad dwadzieścia lat życia w komunizmie nikt nie umiał ci wytłumaczyć. Jesteś teraz mądrzejszy, wykorzystaj swoją mądrość – która tak dużo cię kosztowała – aby teraz dla ciebie i na ciebie zapracowała. Przez tyle miesięcy pobytu tutaj podejrzewam, że angielskiego już się nauczyłeś dobrze, chyba czytasz i mówisz nieźle po angielsku, na pewno gorzej jest z pisanie, co?         

            – Daj spokój stary z angielskim, w ogóle się go nie uczę, cos tam bąkam, ale nauka nie wchodzi mi do głowy. Byłem w szkole kilka razy, ale szkoda czasu, w klasie sami Azjaci, nauczyciel też Azjata, ich angielski jest do niczego, nauczą cię źle mówić, będziesz miał zły akcent i pronunciation, czyli wymowę, i tak nikt cię nie zrozumie. To po pierwsze, a po drugie, i tak pracy nie znajdziesz, a jeśli znajdziesz jakąkolwiek, czyli tą najgorszą, najmniej płatną nikt nie będzie z tobą rozmawiał po angielsku, palcem pokażą ci, co masz robić; przynieść podaj, pozamiataj, wyrzuć kosze ze śmieciami, przetrzyj drzwi wejściowe i takie tam bzdety. Wystarczy poznać pięćdziesiąt słów po angielsku i możesz tutaj funkcjonować przez trzydzieści lat.  Pot, bo dupie będzie ciekł, tak szybko będziesz się zginał, a robota sama będzie palić ci się w rękach. O poezji czy filozofii nie będziesz miał, z kim pogadać, bo wokół ciebie będą tacy sami jak ty, służba, pracownicy budowlani, ekipy remontowe i wszyscy ci, za których trzeba myśleć. Ty masz pracować i to jak najszybciej i jak najlepiej i musisz mieć szczęście, aby nie trafić na tych, co mają AIDS, bo kontakt z nimi to pewna śmierć.

            – Szkoda, że z ciebie taki pesymista Marku – powiedział dobrotliwie Stach. Ten pesymizm zrobił z ciebie kalekę, psychicznego kalekę, nie wiem, który lekarz na świecie będzie w stanie z tego cię wyleczyć. Chyba, że w Związku Radzieckim, bo tam rzeczy niemożliwe są możliwe.  Ty po prostu straciłeś wiarę i nadzieję, sens w to wszystko, za czym tutaj przyjechałeś, podejrzewam, że w Polsce byłeś taki sam, tylko tam mogłeś to maskować, tutaj zdarłeś maski ze swojej twarzy, jeszcze nie rozpocząłeś gry a już przegrałeś, i to przegrałeś na własne życzenie.  Szkoda, że nie wywieziono cię na Syberię w 1942 albo Kazachstanu, tam nie musiałbyś się martwić o swoją przyszłość jak tutaj w Ameryce – powiedział to bardzo ironicznie, ale Marek nawet na niego nie spojrzał. – Szkoda cię człowieku, ale jedynym lekarzem w tym przypadku jesteś ty sam, weź się za siebie, bo marnie zginiesz, jak mucha. Ludzie w kraju płacą tysiące złotych, aby uczyć się angielskiego, ty możesz tutaj praktycznie za darmo, tylko dla siebie samego, dla własnej satysfakcji. To, po co oglądasz telewizję, skoro nic z niej nie rozumiesz?

            – W Polsce trzydzieści sześć milionów ogląda amerykańskie filmy i nic z tego nie rozumie. Przez lata słuchałem na dyskotekach angielskich zespołów, Radio Luksemburg nic nie rozumiałem i to nie przeszkadzało mi dobrze się bawić, ani czuć.

Dalsza rozmowa nie miała sensu, upewniła Stacha w tym, że człowiek ten nic z Ameryki nie zrozumiał i nigdy chyba nie zrozumie. Jego umysł Ameryka jeszcze bardziej zablokowała zamiast odblokować, w jego mózgu nastąpił odwrotny proces cieszenia się życiem i wolnością, którą Ameryka mu zaoferowała. Wrócili do domu, wypili po piwie. Stachu nie za bardzo wiedział, co ma z sobą zrobić, filozofia Marka (tak nazwał jego myślenie) zupełnie nie odpowiadała mu, była wbrew jego filozofii – myśleniu o życiu, Ameryce, – postawie człowieka wobec przeciwności. Obecnie czuł się o wiele lepiej, pierwsze myśli, które naszły go wczoraj wieczorem zaraz po wejściu do mieszkania jakby odeszły od niego.  Zaakceptował rzeczywistością taką, jaka była i nie chciał już niczego zmieniać. Czuł jak powraca chęć do życia i walki, ale nie za bardzo wiedział jak ma walczyć i jaką przyjąć metodę walki. Metoda walki – to brzmi bardzo po wojskowemu, podobało mu się to określenie, ale i bał się go, ponieważ bał się wojska, bał się walki. Popijając piwo oglądali amerykańską telewizję, która według Marka jest tak głupia, że drugiej takiej głupoty nie ma na świecie.  Lokator raz po raz zmieniał kanały telewizyjne, aby udowodnić Stachowi, jak Amerykanie się głupi, że w Europie taka głupota nie miałaby miejsce. Stachu słuchał go tylko jednym uchem, ponieważ drugim chciał się wsłuchać w język angielski, który był zupełnie inny od tego, którego uczono go w szkole przez tyle lat w Bielawie.  Słuchał i nic nie rozumiał niby tam wyłapywał pojedyncze słowa, ale jego ucho przywykłe do nauczycieli polskich z polskim akcentem miało ogromne problemy z wyłapaniem poszczególnych dźwięków.  Z czasem, gdy piwo się skończyło, zaczęło go irytować pstrykanie Marka po poszczególnych kanałach. Zwrócił mu uwagę, dwa razy, aby przestał się bawić telewizorem, ale ten na moment się uspokajał, aby po chwili znowu rozpocząć zabawę na nowo. Tak zmęczył Stacha, swoimi opowieściami o przeklętej Ameryce, głupocie Amerykanów, że ten postanowił iść do swojego pokoju i odpocząć od niego.

 Cdn.
Adam Lizakowski

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko