Rozdział 1 (wybrany fragment o Pieszycach)
Mając dużo wolnego czasu Stach wraz z córką wybrał się na cmentarz przy kościele św. Antoniego, aby wysprzątać, czy też doprowadzić do porządku groby rodziców i krewnych po zimie. Przy okazji planował pospacerować po cmentarzu, próbując w ten sposób się dowiedzieć, kto umarł w międzyczasie, kiedy on był internowany. Z ilości nowych grobów jak i tablic nagrobnych z datami urodzin i zgonu stwierdził, że coraz to młodsi i młodsi ludzie umierają. Niektórych zmarłych znał osobiście, wtedy przystawał na dłużej przy grobie, tasował myśli w głowie, próbując sobie przypomnieć jak wyglądali za życia, w jakich okolicznościach ich poznał. Przechodząc koło studni pomógł starszemu mężczyźnie wyciągnąć wiadro z wodą, który z nimi się mocował. Mężczyzna, któremu pomógł okazał być dobrym znajomym jego nieżyjącego ojca.
– Co tam nowego u pana, panie Piast – zagaił rozmowę starszy pan.
– Nic takiego, panie Makowski – odpowiedział Stach – po prostu stara bida.
– Lepsza stara niż nowa – odpowiedział pytający mechanicznie, i życzliwie się uśmiechnął.
– Widzę, że ładną ma pan córkę – popatrzył na Anię, a ta schowała się za Stacha.
– Pewne, że ładna, tak jak jej mama, ale ona będzie jeszcze ładniejsza. Uśmiechnął się i pogłaskał Anię po głowie.
– Pewnie, że ładna, znałem jej obie babcie, i tą żyją znam i pana nieżyjąca matkę też znałem. Nazywam się Makowski, byłem dobrym znajomym pańskiego ojca.
– Tak pamiętam pana doskonale – potwierdził słowa Makowskiego.
– A kobiety są kosztowne- nawet te brzydkie – zmienił temat Makowski wesoło popatrzył na Stacha.! Proszę sobie wybrać – zwrócił się do niego – że moja kobieta zrobiła mi niespodziankę i pierwsza umarła, choć była kilka lat młodsza. Teraz ja, aby być obok niej nawet po śmierci, musiałem wykupić miejsce. Tak jak, kiedyś w kinie, aby usiąść obok niej wykupiłem kilka krzeseł, bo nie chciałem, aby ktoś obcy nie usiadł obok nas.
– Cóż zrobić, takie życie – filozoficznie odpowiedział Stach, uśmiechając się politowaniem nad kiepskim żartem pana Makowskiego. Wziął córkę na ręce i zamierzał odejść, ale pan Makowski tak łatwo nie chciał zrezygnować z rozmowy z nim.
– Jak pańska córka ma na imię?
– Ania.
– Powiedz mi Aniu, co to za ptak po wodzie pływa i robi kwa, kwa, kwa?
– Kacka – odpowiedziała Ania. – A ile masz latek?
– Trzy – podniosła lewą rękę do góry z wyprostowanymi trzema palcami.
– No niech pan sam powie, panie Piast – zwrócił się do Stacha, czy dzieci w dzisiejszych czasach nie są czasem za mądre? Nie czekając na jego odpowiedz dodał; Przed wojną mało, które chłopskie dziecko chodziło do szkoły przez cztery lata, aby ledwo nauczyć się pisać i czytać, a dzisiaj małe dzieci zanim pójdą do szkoły już wszystko wiedzą.
– Nie wszystkie, panie Makowski, nie wszystkie, to po pierwsze, a po drugie Ania nie jest chłopskim dzieckiem, a po trzecie prawie czterdzieści lat budujemy socjalizm, po to, żeby, dzieci umiały czytać i pisać. Ania jest drugim pokoleniem urodzonym w komunizmie, o którego wykształcenie i światopogląd władza bardzo się troszczy.
– Doceniam pańskie poczucie humoru z tym socjalizmem. Coś mi się zdaje, że przez ten socjalizm nie widziałem pana w Pieszycach przez kilkanaście miesięcy. Teraz pan wrócił, ale jak widzę zajął się pan wychowywaniem córki, a żona na was oboje pracuje.
Stachu poczuł się urażony, ale spokojnie odpowiedział.
– Panie Makowski, nie pańska sprawa, kto u nas w rodzinie pracuje, to po pierwsze, a po drugie, nie będę z panem o polityce rozmawiał, bo się nią nie interesuję, ani na niej się nie znam.
– Dobrze, dobrze, niech się pan nie denerwuje – dobrodusznie uśmiechał się pan Makowski. – Nie było moim celem pana urazić, ani dotknąć. Wręcz przeciwnie – podziwiam pana i pańską rodzinę i to z jak największym szacunkiem. Wspaniali ludzie, wymierająca generacja ludzi, którzy czegoś się w życiu nauczyli. Mówię o ludziach – mocno zaakcentował słowa – którzy jeśli coś mówią to wiedzą, co mówią, jeśli coś robią to wiedzą, co robią. Proszę mi wierzyć, takich ludzi jak pańscy teście więcej już nie ma, to wymierająca generacja, to ostatnie mamuty ludzkości, i więcej ich na świecie nie będzie. Pański teść sadzi drzewa, rozmawia z nimi jak z ludźmi, potrafi odróżnić liść od liścia, kwiatek od kwiatka, roślinkę od roślinki, zna ich nazwy łacińskie, jego alkohole czy powidła to mistrzostwo świata. Jak pan myśli, ilu dzisiaj ludzi w Pieszycach zna się na kwiatach?
– Przecież to jego zawód – odpowiedział Stach jeszcze bardziej poirytowany.
– Panie, zawód zawodem, czy uwierzy pan, że jak on posadził piwonie na grobie mojej żony to ja cały maj i czerwiec w zeszłym roku przesiedziałem na cmentarzu, aby tylko popatrzeć jak one kwitną. A czy pan wie cokolwiek o piwoniach?
– Niewiele wiem o piwoniach, może tyle, że w Pieszycach rosną pospolicie po ogrodach, działkach, gdzieś pod płotami ogrodowymi. Teraz mamy kwiecień, czyli gdzieś za miesiąc, pod koniec maja powinny zacząć kwitnąć. Dla mnie piwonie to właśnie kwiaty cmentarne, tylko, że one kwitną wiosną, a chryzantemy zimą. Zresztą, komu jest potrzebna wiedza o piwoniach.
– Mówi pan tak samo głupio jak mój syn z Wrocławia. Piszę do niego: kup mi słownik polsko – łaciński, jakieś taśmy z nagraną wymową łacińską, bo na stare lata chciałbym trochę pouczyć się łaciny. A ten cymbał odpisuje mi: byłem w jednej księgarni pod Arkadami, ale tam nie mieli. Tato, czyś ty na stare lata zwariował, komu to potrzebna ta twoja łacina. Widzi pan, jacy wy młodzi jesteście, pierwsze wasze pytanie, komu to potrzebne? Mnie, mnie jest to potrzebne – dwukrotnie uderzył się w piersi – chcę wiedzieć, że po łacinie piwonia lekarska to paeonia officinalis, a piwonia chińska, bo i takich jest tutaj dużo, nazywa się po łacinie paeonia lactiflora. Widzi pan, ja to wiem, pański teść też to wie, pomiędzy nami jest pewien kod. Pewna nić porozumienia, o istnieniu, którego nawet się pan nie domyślał.
– Nie, nie domyślałem się, ale bardzo się cieszę, że faktycznie na starsze lata wynalazł pan sobie wspaniałe zajęcie.
– Nie tylko to – odparł dumnie rozmówca Stacha – mam wiele jeszcze innych zajęć, ale wie pan, raczej pan nie wie – poprawił się – ja naprawdę mam wspaniałe samopoczucie, gdy mogę znać nazwy kwiatów i roślin po łacinie. Nie zastanawiam się, komu to potrzebne, ja wiem, że mnie to jest potrzebne, przez to nie czuję się takim zwykłym szarym zjadaczem chleba, ale trochę lepszym. A byłbym najszęśliwszym człowiekiem na świecie, gdyby mógł jeszcze czytać po starogrecku Iliadę, filozofię, rozprawy wielkich nieżywych, ale jakże obecnych, może w nie pańskim świecie, ale moim. Bez nauki łaciny, bez zrozumienia świata antycznego, nie potrafimy zrozumieć przyszłości, ani nas samych.
– I co, znalazł pański syn podręczniki do nauki łaciny?
– Nic nie znalazł, sam pojechałem do Wrocławia, z trudem, ale znalazłem.
– A co on robi we Wrocławiu? – Pozwoli pan, że się zapytam, jeśli to nie tajemnica.
– Jest profesorem na Akademii Ekonomiczniej, kształci przyszłych polskich ekonomistów. Sam baran i kształci innych baranów ekonomii socjalistycznej. Wie pan, ta socjalistyczna ekonomia to takie zgadywanie ile diabłów zmieści się na końcu szpilki.
– To on musi należeć do partii, skoro z niego taki kozak.
– Należy, a jakże, od szkoły średniej należał do organizacji świetlanych, ale proszę mi wierzyć, żaden z niego polityk czy partyjniak. Zapisał się w tajemnicy przed rodzicami, cymbał jeden. Tak, jakbym ja mu zabronił zapisać się do PZPR, skoro sam jestem w partii od lat. On zwykły w świecie karierowicz, od wczesnej młodości zrozumiał, że w tym jest sens: być członkiem komunistycznej partii. Dla osobistych korzyści, a nie z miłości czy ideologii. Sam się zapisałem dla korzyści, bo nie chciało mi się robić za darmo. Mogłem robić to samo i mieć dwa razy więcej, więc się opłacało. Nagłe z pytaniem zwrócił się do Stacha, opłacało się czy nie?
– Opłacało, opłacało, gdy się nie opłacało, komuna dawno by upadła.
– I tutaj masz świętą rację – pochwalił pan Makowski Stacha mówiąc dalej;
Synu zapisałeś się do partii i ja nawet o tym nie wiem, a on śmiał mi się jawnie w oczy mówiąc: tato, ja nawet nie przeczytałem jednej, książki Lenina. Gdyby do partii były egzaminy nigdy bym ich nie zdał i wierz mi, podobna sytuacja jest z większością partyjniaków w naszym kraju. Zapisali się, bo chcieli być bliżej koryta. To zwykłe szelmy i cwaniaki, im chodzi o stanowiska, pieniądze, mieszkania, wczasy, aby mieć głowę spokojną, aby zostawiono ich w spokoju. Czy można to porównać z wszelkim złem i podciągnąć pod kolaborację z wrogiem, który okupuje ojczyznę? Przeciętny Kowalski w partii tak nie myśli, czerpie jakieś tam korzyści, ma lepiej od przeciętnego obywatela. Sam pan wiedziesz, jaki ten polski komunizm i jacy to polscy komuniści, czyli przelewanie z pustego w próżne. System kupił ich, po prostu kupił, oferując lepsze życie od przeciętnego człowieka.
– Na szczęście dla nas wszystkich nie kupili, ale mój teść dał się kupić też partyjny, inaczej w szkole nie byłby kierownikiem. Nie miałby tak pięknego mieszkania. Czy kocha partię, na pewno nie, ale partia to pająk, który wcześniej czy później sama zapląta się we własne sieci. A pan – kontynuował Stach teraz jest sam na świecie, żona nie żyje, synowi można wybaczyć cwaniactwo. Czy nie zechciałby pan wyjechać z Pieszyc do syna, razem z wnukami w dużym mieście Wrocławiu zamieszkać?
– Nigdy, proszę pana, Pieszyce to żywy skansen końca XX wielu, tutaj proszę pana czas się zatrzymał po 1945 roku i właściwie nic się nie dzieje od śmierci Stalina. Nawet już w Dzierżoniowie czy Bielawie komuniści wybudowali tyle tych brzydkich, okropnych, wstrętnych osiedli. Dzierżoniów po części stracił swój mały uroczy ryneczek, rozbudowuje i idzie w stronę Świdnicy, a tutaj w Pieszycach nic. I to proszę pana jest piękne, niektóre domy u nas z drugiej połowy osiemnastego wieku, w których mieszkali strajkujący tkacze, ci bohaterzy ze znanego w historii, jako bunt tkaczy śląskich. Te same ulice, te same zabudowania z pierwszej połowy XX wieku. Te same fabryki włókiennicze, a na niektórych oddziałach nawet te same maszyny sprzed II wojny światowej. Proszę pana, w Pieszycach czas po prostu się zatrzymał, jedynie cmentarz jest najbardziej aktywnym miejscem, on się rozrasta, przeobraża. Nie licząc tego małego przy kościele św. Jakuba, na którym grzebie się ludzi od czasu do czasu. Zaraz powiem panu, co mam na myśli. Po prostu czasem się zastanawiam, czy mieszkańcy tych samych mieszkań nie są chowani w tych samych grobach. – Dzieli ich oczywiście czas, o którym będzie mowa za chwilę – Spali w tych samych łóżkach, mieszkaniach, domach.
– Siedzieli na tych samych krzesłach, przy tych samych stołach, trzymając te same widelce i noże, szklanki i kubki wszedł mu w słowo Stach – Dziwne to wszystko, proszę pana. Taka zmiana warty, jedna nacja przychodzi po drugiej. Przychodzimy z wielu różnych miejsc, ale w jednym wszyscy się spotkamy, na cmentarzu, czasem nawet w jednym grobie. Ci wcześniejsi zrobią miejsce dla tych, co dopiero przyjdą – przerwał swój potok słów, rozejrzał się po cmentarzu, uśmiechnął się do Ani, która cały czas grzeczna, ale chowała się za ojca. Makowski chciał ją pogłaska po głowie, ale dziewczynka się nie dała dotknąć. Mężczyzna cofnął rękę, zmarszczył czoło i zamyślił się głęboko, po chwili dodał: Weźmy na przykład ten cmentarza, zaraz po wojnie tylko na tej części chowano, gdzie jest studnia – aż po sam mur – wyciągnął rękę pokazując mur. Za murem była część niemiecka, trafiały się piękne grobowce, bogate groby z piaskowca, granitu. Piękne figury pana Jezusa czy aniołów, wielkie płyty wmurowane w ściany muru, a na nich gotyckim pismem, złoconymi literami napisane były nazwiska umarłych, daty urodzin i śmierci. Te lipy – pokazał na drzewa rosnące równolegle w dwóch szpalerach, przecinające cmentarz na dwie części w poprzek – mogą potwierdzić, że mówię prawdę, rozrosły się, są wysokie, nie jedno widziały, mają tyle lat, co cmentarz. To, co było najładniejsze w Pieszycach, najciekawsze, najcenniejsze zostało przez przybyszów, czyli nas zniszczone, resztę zrobił czas, bo nie było gospodarskiej ręki, aby tego wszystkiego przypilnować, bo to było poniemieckie, a nie nasze. Teraz jest, nasze, ale to już inna historia.
– Widzę, że na nauce i rozmyślaniach filozoficznych spędza pan swój wolny czas – po dłuższej chwili odezwał się Stach.
– Bo, proszę pana Pieszyce, są bardzo filozoficzne, w stu procentach nadają się do debat filozoficznych tutaj jak wspominałem panu, zatrzymał się czas. A jeśli nawet nie zatrzymał to właśnie w Pieszycach się potknął. Jeszcze tego nie wiem, czy się przewrócił, czy tylko potknął. Obok grobu żony postawiłem małą ławeczkę, przychodzę tutaj, rozmawiam z nią, jednym okiem patrzę na jej grób, a drugim obserwuję czas na cmentarzu. Myślę sobie, coś ty chłopie tutaj narozrabiał. Chcę go podpatrzeć jak on się zachowuje? Żonie opowiadam, co robię, czym się zajmuję, aby go zmylić, że on wcale mnie nie obchodzi, choć, jak już wspomniałem, interesuje mnie i to nawet bardzo. A czas nieśmiało, jak ta dziewczynka, podchodzi do mnie od tyłu, pokazuje język, czai się za moimi plecami, i wie, że jeśli się niespodziewanie odwrócę, mogę go przyuważyć z językiem na brodzie. Obserwuję czas, który- jakby powiedział pański teść – dochodzi do krystalizacji jak miód. Wie pan, aby doszło do krystalizacji potrzeba czasu. A co to jest czas? Zastanawiał się pan nad tym?
– W sumie to parokrotnie zastanawiałem się nad tym, co to jest czas – odpowiedział Stach szczerze – ale do jakiejś definicji nie doszedłem. Myślę, że czas jest to… To wszystko, co odbywa się w jakimś tam czasie. Słowem wszystko, cały kosmos, galaktyki potrzebują czasu. Ale czy czas potrzebuje dla siebie czasu, to tego nie wiem. To znaczy nie zastanawiałem się nad tym, nie wiem. Czas to także, proszę pana, dwie siostry w jednej osobie, życie i śmierć. Czy wyobraża pan sobie taki rysunek, na którym śmierć przechodziłaby w życie a życie w śmierć, ich wspólne imię to czas. Jedna siostra obejmuje drugą, jedna już umiera a druga jeszcze się z niej nie narodziła. To jest proszę pana czas.
– Ja panu powiem, co to jest czas, bo pańska wizja czasu jest zbyt poetycka, a czas nie ma nic wspólnego z poezją, tylko z prozą, proszę pana. Czas to proza, nic więcej. Poezja może być chwilą, czyli jakimś ułamkiem czasu, ale nigdy nie może być całym czasem. Ludzie mówią, na wszystko potrzeba czasu, że czas leczy i goi rany. To wszystko prawda, czas jest jak miód – uzdrawia. Działa na nas zbawczo, ale także i zabija. Mnie, pana, nawet małą Anię. To wszystko pan wie, ale czy pan wie, że czas mówi. Powiem panu więcej, że czas nawet śpiewa. Czy pan o tym wiedział?
– Mówiąc szczerze nie, nie wiedziałem, że czas mówi lub śpiewa. Jak to pan odkrył?
– A żeby pan wiedział, że odkryłem – dumnie wyprężył pierś pan Makowski. – Tak, proszę pana, czas mówi i śpiewa. Jak to robi, zaraz, panu powiem. Otóż czas mówi do nas historią, czyli przeszłością, a śpiewa jutrem. Nie wszyscy go słyszą, niektórzy chcą go nawet zobaczyć i mówią: czas pokaże. Ale proszę pana, czas niczego nie pokazuje, ten, co zobaczy czas – staje się wieczny – bo zostaje przez niego pożarty. Czas to drapieżnik – proszę pana – jak kot albo tygrys. Czas tylko atakuje swoje ofiary niespodziewanie, zaskakując je zupełnie. Mówi tonem bardzo uroczystym, np. dawno, dawno temu. Trzeba go tylko słuchać. Pieszyce do słuchania czasu nadają się doskonale, jak żadne inne miejsce. – A czy myślał pan o tym wszystkim?
– O tym wszystkim, to znaczy, o czym? Życiu, śmierci…
– O życiu, panie Piast, o życiu, jakże inaczej, o Pieszycach o tym wszystkim, jak życie nie znosi próżni, jak wypełnia każdą szczelinkę naszego istnienia. O, niech pan popatrzy, kamienny grób, a w płycie, tu z boku, jest pęknięcie a w nim rośnie sobie trawka. Stach wraz z Anią pochylili się ku ziemi i rzeczywiście zobaczyli trawkę rosnącą w szparze płyty nagrobnej. A pan Makowski mówił dalej –
W Pieszycach po wojnie zostali polscy robotnicy przymusowi, a zaraz po wojnie przyjechali byli więźniowie obozów koncentracyjnych z terenu Niemiec i żołnierze wojska polskiego powracający z Berlina. Chwilę po nich ludność napływowa ze Wschodu. Niemców wysiedlano, w międzyczasie pojawiali się tak zwani szabrownicy z Polski centralnej i Galicji, istna plaga, mówię panu. Ci, co przyjechali pierwsi pobrali najlepsze gospodarstwa i mieszkania, jeśli Rosjanie czegoś nie zdążyli zrabować, albo zniszczyć, resztę dokonali szabrownicy. Przyjeżdżali ludzie biedni, wpędzeni z własnych domów, często wojna wszystko im zabrała. Ludzie bez szkół i zawodów, przecież te pierwsze pieszyckie tkaczki, dziewczyny ze wsi, które w większości przypadków po raz pierwszy zobaczyły fabrykę na własne oczy właśnie tutaj, w Pieszycach. Rosjanie zastrzelili pierwszego burmistrza Pieszyc, chłopaka ze Lwowa. Ilu młodych, zdrowych pieszyckich chłopaków, harcerzy w pańskim wieku i jeszcze młodszych zostało zesłanych do przymusowej pracy w kopalniach, do obozu pracy w Jaworznie, za to tylko, że nie chcieli zgodzić się z władzą ludową. Ilu z nich, teraz mogę powiedzieć: bez sensu, za nic zginęli, oddali swoje życie, zdrowie.
– Wiem, o czym pan mówi, panie Makowski, rozumiem pańskie rozgoryczenie. Podobna sytuacja jest w Rosji z naszymi pałacami, cmentarzami, kościołami. Takie są prawa zwycięzców, takie są prawa wojny. We Lwowie, mieście teściów, na polskim cmentarzu łyczakowskim ponoć zrobiono wysypiska śmieci, kościoły zamienione w magazyny zbożowe. Co tu dużo mówić, podaję panu przykłady, jacy są ludzie.
– A czy tak być musi?
– A skąd to ja mam wiedzieć. Widocznie musi, skoro, tak jest?
– To mnie pan pocieszył.
Powiem panu Stachu szczerze; Pieszyce – dziura zapomniana przez czas – z rzeczką płynącą z gór do Dzierżoniowa. Czy uwierzy pan, że pływały w niej ryby, pstrągi, które jak wiadomo lubią czystą górską wodę. Dzisiaj, poza szczurami nic w tym śmierdzącym kanale nie ma. W naszym pieszyckim zamku, dzisiejszej ruinie, była sala kinowo – teatralna, a w niej w każdą sobotę odbywały się zabawy, a w niedzielę projekcje filmów.
– Tak, wiem, – potwierdził w zamyśleniu Stachu – sam kiedyś na początku lat sześćdziesiątych chodziłem do kina na 11 rano, na filmowe poranki dla dzieci
– Pańska teściowa prowadziła tam zespół muzyczny, sama śpiewała. O! Boże, jaki ona miała głos operowy, jak słowik, jak najprawdziwszy dzwon, różni dyrektorzy, dyrygenci nawet z Wrocławia czy Warszawy przyjeżdżali do niej, padali do nóg z prośbą, aby zgodziła się zaśpiewać w ich teatrach, ale odmawiała, a wiem pan, dlaczego, bo kochała pańskiego teścia. Przy tym była najpiękniejszą kobietą, tzn. jest, tak chciałem powiedzieć, jaką w swoim życiu widziałem. Gdy tak nieraz siedzę sobie tutaj na ławeczce i rozmyślam, to w swych rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że na jej przykładzie można wysnuć teorię, że dobry Pan Bóg naprawdę istnieje. Dał jej wszystko: i głos, i urodę, i dobroć, i wyrozumiałość, i mądrość. Zawsze mówiła, co tam: wielki świat, uroda minie, sława minie, głos minie, ale miłość zostaje. Co mój mąż mógłby robić w mieście Wrocławiu, czy Warszawie, bez ogrodu, uli, lasu, gór?
Proszę mi wierzyć, dla niego poświęciła swoje artystyczne życie, karierę. Wybrała jego i małą mieścinę, której nawet nie ma na mapie. Ona zdecydowała się uczyć dzieci muzyki i śpiewu tych, co nawet nie umieli pisać ani czytać, a większość z nich nigdy nie widziała stolicy Polski, ani Wawelu, a przez Wisłę to tylko przejeżdżali. Rozumie pan, te trzy rzeczy to jakby nasze symbole narodowe, do których się odwołuję, aby w jakiś sposób przybliżyć panu to wszystko.
Cdn.
Adam L