Krystyna Habrat – SEZON OGÓRKOWY, A WIĘC O KSIĄŻKACH NA WYSPĘ BEZLUDNĄ I NIE TYLKO

0
66

        Nastało wreszcie lato. I to upalne, choć kapryśnie zmienne. Pora gdzieś wyjechać. A przy pakowaniu walizki znowu dylemat, które książki zabrać?

        Zwykle zabieram za dużo, odkąd raz musiałam potem szukać i dokupować nowe. Tylko nie mogłam kupować trzeciego tomu, czytanej ponownie „Anny Kareniny”, bo zostawiłam go w domu. Trzeba więc zabrać więcej. Zresztą a nuż, któraś okaże się nie do czytania, bo to jakiś grafomański romans. Nawet na bezrybiu, gdzie i rak ryba, to przez taką nie przebrnę. Owszem, czytuję też książki lżejsze, ale dobre, poniżej pewnego poziomu nie schodzę. A wzięłam raz do kąpieli, jak miałam w zwyczaju, bestseller podobno znanej amerykańskiej autorki i już pierwsza strona mnie zniechęciła. Szybko wyskoczyłam z wanny. Nic dziwnego, że ludzie teraz mniej czytają.

        Żeby więc zachęcić do lektury, ogłaszam, że znowu trafiłam na książkę, która mnie wciągnęła, a jestem dopiero na 35 stronie. To „Klara i słońce”, autor: Kazuo Ishiguro.  Laureat Nagrody Nobla. Lubię tego autora, ale niełatwo go dostać. Rok temu w pensjonacie w Wiśle  letnicy, odjeżdżając, zostawiają przeczytane już książki. Dobry zwyczaj. Już niejedną dobrą tam znalazłam na szafie w recepcji. Wtedy była to „Malarz świata ułudy”. Zachwyciłam się nią, zresztą nie pierwszą tego autora, bo już przyciągnął mnie „Pejzażem w kolorze sepii”. Szybko kupiłam w Empiku w Grójcu, będąc tam przejazdem, na dobrych lodach koło rynku, właśnie tą, co dziś zaczęłam, ale na prezent. Teraz ją pożyczyłam i czytam.

        Znudzi, czytającego ten felieton, ta przydługa opowieść o zdobywaniu dobrej książki, ale teraz takie czasy. Kiedyś po prostu czytałam recenzję w kilku pismach literackich i jak przypadła mi do gustu, a przypadała aż za często, to ją kupowałam  zwyczajnie w księgarni, lub polowałam na nią w bibliotece, gdzie też warto było mieć znajomości. A teraz to cała „zabawa” ze zdobyciem książki i to nieraz   nietrafiona, gdy zamówi się coś niedokładnie zrecenzowanego, bo poprzez superlatywy.

        I jeszcze o „Klarze i słońcu”. Najciekawszy jest w tej powieści punkt widzenia, czyli od strony nie prawdziwego człowieka, a kogoś, kto dopiero uczy się świata i ludzi z ich emocjami i dziwnością. W tym przejawia się wysoka ranga autora. Co chwilę narratorka trafia na jakiś drobiazg, niuans, niedostrzegalny dla innych i zadziwia się nim, budując tak wiedzę o świecie. To jest niezwykle fascynujące. 

        Coś podobnego poznałam w dzieciństwie z książki, jaka stała w domu na etażerce  a nosiła tytuł: „Kacper Hauser, czyli dziecię Europy”, autorstwa Wassermanna. Sprawdziłam, imienia autora nie ma, bo książka przeszła wojnę i jest bez okładki, a szukać w leksykonach nie mam czasu. Tenże Kacper  pojawił się niespodzianie, jako młodzieniec, na ulicach Norymbergii, nikomu nieznany i nie rozumiejący, nie tylko mowy, ale w ogóle świata, jakby żył dotąd w jakimś odosobnieniu. Zaopiekowano się nim i powoli się ze wszystkim oswajał, a niezwykłe było, jak tworzył pojęcia, jak rozumował. Po latach przeczytałam o nim w podręczniku psychologii. Nazywano takich „dziećmi wilczymi”, czyli wychowanymi gdzieś przez te zwierzęta. Motyw ten pojawia się w literaturze i jest bardzo ciekawy.

        Na marginesie dodam, że obserwowałam niedawno emocje o moich kwiatków doniczkowych. Pierwszy o nazwie anturium, już mi podupadał, nie pomagało przesadzanie     podlewanie i stał taki pokręcony, z podziurawionymi kwiatami i liśćmi, na wysokiej gołej, łodydze. Przesadzałam piękna, bordową, pokrzywkę i zostały mi zaszczepki, więc wsadziłam do tego pierwszego, aby ukryć jego brzydotę. Pokrzywka zaczęła szybko rosnąć i o dziwo anturium też wypuścił piękny, zdrowy liść i zaczął się nim odgradzać od pokrzywki. Dokładnie ją zasłaniał, odsuwał i rósł na gwałt jak i ona. Konkurowali ze sobą wyraźnie. Oba kwiaty ścieśnione w jednej doniczce, stawały się coraz piękniejsze. Goła łodyga pierwszego pokryła się nowymi liśćmi i odrostami, które lśniły zdrowo, a pokrzywka rosła w górą.  Oba konkurenci stawały się coraz piękniejsi. Mnie to wydawało się zadziwiające i bardzo ludzkie.

        Wracam  teraz do sprawy pakowania książek na wakacje, a to też niełatwe.

        Pewnie dlatego latem powtarzają się w mediach pytania typu: JAKĄ KSIĄŻKĘ ZABRAŁBYŚ NA WYSPĘ BEZLUDNĄ, bo niejednokrotnie, wyjeżdżając, chcemy odpocząć bez tłumów, nawet bez widoku ludzi, ale w ciszy na łonie natury. 

        Tylko dobrze wiemy z doświadczenia, że szybko zaczęlibyśmy się tam strasznie nudzić. Z początku, zmęczeni pracą i monotonią codzienności, tylko o tym marzymy: Nic nie robić! Nareszcie!  Zresztą dużo czasu należałoby poświęcić zagospodarowaniu się. I znowu monotonnej codzienności, bo jeść trzeba. Nawet kilka razy dziennie. A na wyspie bezludnej baru nie ma! Ani pizzy na donos.

        Nie! Zanim wyjedziemy, nie troszczymy się o to. Byle wyjechać i mieć spokój. W końcu jakoś się tak ułoży, że jesteśmy nasyceni i naprawdę nie mamy nic do roboty. Chyba na takiej wyspie nie ma okien do mycia ani kurzu na meblach do ścierania, ani nawet mebli. Zatem leżymy na trawie, patrząc w niebo i naprawdę nic nie robimy. Co za radość!

        A po chwili, no po godzinie, dwóch, gdy już nie chce się więcej spać ani jeść, zaczyna być dziwnie…

        Zdarzyło mi się ostatnio coś podobnego. Wprawdzie nie na bezludnej wyspie, ale w środku wielkiego miasta, na trzecim piętrze dużej kamienicy przy ruchliwej ulicy koło rynku. Dokładnie w pewnym urzędzie, gdzie musiałam poczekać sama w ładnym pokoju o stylowej lampie na biurku i podobnej u sufitu, oraz firankach z seledynowymi storami. Miałam tylko siedzieć na krześle przy długim stole i czekać. Nie wypadało za dużo się ruszać, bo po co? Zresztą nic tu nie było do oglądania, a przez okno nie widać było z trzeciego piętra ulicy, tylko okna naprzeciw, oświetlone, ale zasłonięte.

        Jak na złość nie miałam ze sobą żadnej książki, bo nie przewidziałam takiej dziury czasowej, a mam zwyczaj czytać nawet w kolejce, tej dawnej – po mięso i wszystko inne.  Teraz nie wiedziałam, ile to czekanie potrwa i jak mam siedzieć. Prosto i patrzeć w przestrzeń? W te zasłonięte okna kamienicy naprzeciwko? Tam za zasłonami było życie, coś musiało się dziać, a tu nic. Nawet osoby w drugim pokoju z rzadko się do siebie odzywały, bo też czekały, aż moja sprawa się rozwiąże. Nie bardzo wypadało wchodzić z nimi w komitywę. Kilka skąpych zdań co jakiś czas wymienialiśmy, ale szybko umierały one śmiercią naturalną. Nie było za bardzo o czym gadać w ten późnojesienny dzień już po zmroku. Głupia sprawa. Mogłam może oprzeć głowę na łokciu i się zdrzemnąć, ale też nie bardzo wypadało. Jak ja tęskniłam za książką! Jakąkolwiek, bo nawet z telefonicznej potrafi się niejedno wyczytać.

        Wtedy to tak bardzo uświadomiłam sobie, jaki to byłby świat bez książek. Taki z filmu, gdzie palono wszystkie książki, a tytuł określał trzycyfrową temperaturę tego palenia w skali innej niż Celsjusza, bo to inne czasy, inne miejsca, niby nierealność. Albo podobny motyw z innego filmu, zrobionego z powieści: „Balzak i chińska  krawcówna”, gdzie podczas rewolucji kulturalnej w tym kraju książki były zakazane. Ale ludzie zawsze, wbrew surowym zakazom i okrutnym karom, ratowali jakieś książki, a nimi – siebie. W sensie duchowym.

        Tymczasem obecnie   mówi się, że ludzie coraz mniej czytają.

        Może więc na wyspę bezludną wystarczyłaby jedna książka, jak sugeruje klasyczne pytanie?

        Ja jednak dziś wzięłabym trzy. Nawet nie będę się silić, by nie być banalną. A zatem wybieram:

  1. Encyklopedię – jednotomową, ale jeszcze pomyślę, bo jak pobyt tam potrwa dłużej, to jedna za mało;
  2. „Pana Tadeusza” – Mickiewicza, choć i ten Słowackiego można by dołożyć;
  3.  i wreszcie: „Anię z Zielonego Wzgórza” – Lucy M. Montgomery.

        Dlaczego tak?

        Encyklopedia – wiadomo – miałabym czym zaspakajać ciekawość rzeczy, ludzi, spraw i wszystkiego, o czym nie wiem lub wiem malutko.

        „Pan Tadeusz” – od małego jestem wychowana w jego kulcie. Znam na pamięć wiele fragmentów, jak i inne wiersze Mickiewicza. Dobrze  się oddycha w jego sielskim nastroju, w podziwie dla natury i ludzkiej dziwności. Tylko te swary pomiędzy rodami, nienawiść i zemsta, a w końcu prawdziwa bitwa z Moskalami, zaburzają tę sielskość.   Na szczęście kończy się wszystko nadzieją na wolność, naszym zwycięstwem i wspaniałym polonezem.

        A czym wytłumaczyć tu obecność książki dla małych dziewczynek? Poznałam ją mając 9 lat. I pozostałam jej wierna na całe życie. Najpierw czytałam ją jeszcze nie raz, czując, że to już nie dla mnie, że nazbyt dziecinne, ale po cichu wracałam. Jeszcze tom „Ania na uniwersytecie” poznałam na długo zanim sama wyjechałam studiować na naszym słynnym uniwersytecie. Stoją mi na najbliższej półce wszystkie tomy z Anią, lecz ja od lat już ich nie czytuję. Ale obiecuję wrócić. Jak do najulubieńszego deseru. Dlaczego?

        Każdy, a raczej każda dziewczyna, kobieta wynosi z tej książki co innego. Jedni lubią jej humor, inni realistyczny obraz kanadyjskiej prowincji z przełomu XIX i XX wieku. Ale ja najbardziej lubię  osobowość Ani z jej poetycznością i wzniosłością.  Taką, jak ona, chciałam być. Najbardziej  wychodzi mi  z jej roztargnieniem. Trzy dni temu popsuł mi się ekspres do kawy, Dzwoniłam do znawców, pytałam, sprawdzałam, i nic. Włączał się, nagrzewał i w pewnym momencie przestawał reagować na kolejny przycisk. Zdesperowana  przez kilka godzin wracałam sprawdzić, czy nie działa i dlaczego. Już doradzano mi kupno innego, bo przecież rzeczy się psują. W końcu, już idąc spać, odkryłam, że po prostu włożyłam kapsułkę z kawą i całą objemkę na odwrót, tyłem do przodu. Przekręciłam. Zaszumiało i zaraz kawa poleciała. Nie darowałam, wypiłam ją tuż przed północą. Nie mogłam przez to usnąć? Nieprawda. Usnęłam szybko i dobrze spałam, bo jak kiedyś uczyłam o tym studentów, a teraz wyznam w uproszczeniu, osoby wrażliwe na silne bodźce reagują paradoksalnie, po silnej kawie zasypiają. Tłumaczyć tego bliżej nie będę, bo to sezon ogórkowy, więc nie mogę się przemęczać. Przyznam tylko, że mam to po mamie, że źle sypiam. Czasem więc w środku nocy wstaję cichutko i z lubością  robię sobie kawę. Wypijam, rozkoszując się zarazem miłą lekturą, i szybko zasypiam i to głęboko.

        A wracając do „Ani z Zielonego Wzgórza” to jestem przekonana, że wszystkie kobiety, które kiedyś pokochały tę dziewczynkę i  zapragnęły ją naśladować, stały się uroczymi, mądrymi, kobietami z bogatą wyobraźnią, rozkochanymi w pięknie  przyrody i poezji, a ludziom życzliwe. Taką żonę powinien sobie wybierać porządny chłopak, tylko najpierw sam musi poznać tę lekturę, żeby to wiedzieć. Tylko ród męski nie lubi się przyznawać do jej podczytywania, choć my, kobiety,  te typowo męskie powieści z przygodami, np. Verne’a, czytujemy chętnie i też się zachwycamy. Ja na przykład dotąd lubię „Dzieci kapitana Granta”. I wszystkie książki Conrada. 27 tomów z ich egzotyką i posępną filozofią. Każdego roku muszę powrócić do któregoś z nich.

        Kiedy tak rozmyślam o wyspie bezludnej, nie chcąc zarazem myśleć, jak tu można żyć bez ludzi, nasuwa mi się jeszcze jedno pytanie: Czy w niebie będą książki? Wtedy odpowiadam sobie nieco strwożona, że przecież nie będzie tam, jak w opisanym  wcześniej, pustym pokoju, gdzie ja się późną jesienią znalazłam. I już się nie martwię.

Krystyna Habrat

23.06,22r.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko