Zygmunt Janikowski – Brawa dla Mozarta

0
96
Ryszard Tomczyk

Któregoś dnia nudną atmosferę szkolnej lekcji przerwała niespodziewana wizyta naszego wychowawcy, któremu towarzyszył jakiś nieznany nam starszy pan. Poproszono nas o zaśpiewanie jednej z powszechnie znanych piosenek, a kiedy już śpiewaliśmy, starszy pan pochylał się nad każdym z nas przez pół minuty, po czym z licznej grupy uczniów wybrał pięciu chłopców, których nazwiska skrzętnie zapisał wychowawca. Tym sposobem już za trzy tygodnie stałem się pełnoprawnym członkiem chłopięcego chóru Filharmonii Krakowskiej, prowadzonego przez prof. Suwarę, tego samego starszego pana, którego poznaliśmy w szkole. Mogę śmiało powiedzieć, z przymrużeniem lub, jak kto woli, bez przymrużenia oka, że zrobiłem błyskawiczną karierę wokalisty bez większego wysiłku z mojej strony. W końcu nie każdy może być członkiem chóru tak szacownej i poważanej instytucji. Dość szybko wydano nam legitymację ze zdjęciem i dużą pieczątką Filharmonii, co było dla nas bardzo ważne, gdyż pieczątka ta budziła powszechny szacunek i podziw u ludzi, którym się legitymację pokazywało. Do legitymacji dołączone były karnety na bezpłatne przejazdy tramwajowe po całym mieście.                                                                         

Próby odbywały się dwa razy w tygodniu. Po każdej z nich, żeby nie nudzić się w drodze do domu, braliśmy udział w wymyślonej przez nas konkurencji sportowej. Wyścig zaczynał się przed budynkiem Filharmonii i kończył przy okrągłym, oklejonym plakatami kioskiem z gazetami w naszej dzielnicy. Startowały dwie grupy chłopców. Jedna jechała tramwajami, druga biegła do mety na skróty przez całe miasto. Zawsze starałem się być w grupie, która biegnie. Dużo razy wygrywaliśmy. Czasami wyścig kończył się burzliwą awanturą, szczególnie kiedy trudno było ustalić, kto pierwszy położył dłoń na ścianie kiosku albo w odosobnionym, na całe szczęście, wypadku, kiedy to całą drużynę biegnących przyłapano  na gorącym uczynku w tramwaju. Krakowskim słowikiem, bo tak nas nazywano, byłem przez okrągłe dwa lata i od tego czasu aż po dzień dzisiejszy, gdyby ktoś obudził mnie o dwunastej w nocy i kazał coś zaśpiewać, to bez wahania i bez zająknięcia zaśpiewałbym:

”Przylecieli sokołowie pod wiśniowy sad,
namawiali kukułeczkę lecieć z sobą w świat.”

Z uczestnictwa w chórze musiałem zrezygnować, kiedy rodzice zdecydowali przeprowadzić się do innej dzielnicy miasta, zbyt odległej od budynku filharmonii. Przez kilka lat nie miałem styczności z muzyką klasyczną, ale szczęście uśmiechnęło się do mnie w szkole średniej, kiedy zaprzyjaźniłem się z kolegą, który chodził do szkoły muzycznej i naukę muzyki traktował bardzo poważnie. Często chodziliśmy razem na koncerty. Zapamiętałem te najważniejsze, które odbyły się prawie natychmiast po zakończeniu Konkursu Chopinowskiego. Laureatkę konkursu, Marthę Argerich, publiczność przyjęła z entuzjazmem. Bardzo długo nie pozwolono jej zejść ze sceny, bez końca ponawiając prośby o wykonanie jeszcze jednego utworu. Na sali panował nastrój z koncertów muzyki młodzieżowej. Podobnie było na recitalach Edwarda Auera i Arthura Moreira Limy, ulubieńca publiczności, na których z zapamiętaniem darłem się na całe gardło wraz ze wszystkimi na sali: Brawo! Brawo! Bi-i-i-s!

Na pierwsze wykonanie ”Pasji” Pendereckiego nie mieliśmy żadnych szans, żeby wejść na salę. Dzień później odbyło się drugie wykonanie, na które udało nam się, pomimo pewnych trudności, zdobyć dwa wolne miejsca. Kompozytor ”Pasji”, jeżeli mnie pamięć nie myli, był obecny na drugim wykonaniu, więc mieliśmy  okazję oklaskiwać nie tylko wykonawców, ale również samego Mistrza we własnej osobie.

W tamtych czasach koncert w filharmonii był najlepszą, a może i jedyną, okazją do częstego słuchania muzyki klasycznej, W radiu nie było prawie nic, a w sklepach z płytami tyle, co kot napłakał. Dopiero kiedy zamieszkałem na stałe w amerykańskiej krainie Wielkich Jezior, mogłem znosić do domu płyty jakie tylko chciałem lub słuchać muzyki klasycznej i opery na dwóch stacjach radiowych, nadających program przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Moja najbliższa rodzina znosiła to na początku bardzo cierpliwie, można powiedzieć dzielnie, ale w końcu miała tego dość. Często słyszałem jak narzekali za moimi plecami, wcale się z tym nie kryjąc: „On nas zamęczy. Najwyższy czas z tym skończyć. Od jutra niech słucha tylko w swoim pokoju.” I tak też się stało. Nawet moja piętnastoletnia córka, która jeszcze nie tak dawno w drodze na plażę w Michigan chętnie słuchała razem ze mną angielskiej wersji ”Cosi fan tutte”, nagle zmieniła zdanie. Zafascynowana muzyką młodzieżową, co zresztą było zupełnie zrozumiałe, nie chciała nawet słyszeć, żeby pójść do opery. Wszelkie dyskusje na ten temat z konieczności obracałem w żart.

-Jeszcze przyjdzie taki czas, może za dziesięć lub za dwadzieścia lat, że z przyjemnością będziesz chodzić do opery.

-Dad, nigdy! Możesz być pewny. Nigdy w życiu.

-Załóżmy się o pięćdziesiąt dolarów.

-Z przyjemnością – odpowiedziała z uśmiechem.- Już dzisiaj wiem, że jesteś mi dłużny pięćdziesiąt dolarów.

Minęło te dziesięć czy dwadzieścia lat i jak tylko przyjedzie mnie odwiedzić, już na drugi dzień siedzimy w pierwszym rzędzie na balkonie w Lyric Opera. Nigdy nie wspomniałem jej o naszym dawnym zakładzie, nawet wtedy, gdy razem oglądaliśmy ”Cosi fan tutte.” W trakcie przedstawienia kilka razy spojrzałem na nią kontem oka, żeby upewnić się, że naprawdę polubiła operę. Przekonałem się, że na pewno nie była znudzona. W czasie przerwy opowiedziała mi o klubie miłośników opery, czy coś w tym rodzaju, do którego ostatnio się zapisała. Z tej okazji pozwoliłem sobie wypić lampkę dobrego wina, czego nigdy nie robię. Po zakończeniu spektaklu niestrudzenie biła brawo, kiedy nagradzani huraganową owacją wykonawcy, kilkakrotnie opuszczali scenę, żeby za chwilę na nią powrócić. W dowód uznania pojawiły się liczne bukiety kwiatów. Podziwiałem perfekcję wykonania i biłem brawo jak wszyscy na sali, ale jednocześnie zadałem sobie pytanie: A gdzie jest, on, Mozart? Jemu należą się największe brawa! Przydałby się na proscenium jakiś, choćby niewielki, portret Mistrza. Niechby i on podziwiał znakomite wykonanie swojego utworu, a po opadnięciu kurtyny darł się razem z nami na całe gardło: Brawo! Brawo! Bravissimo! Nie mam najmniejszych wątpliwości, że dzięki takim ludziom jak on, nasze życie staje się znacznie przyjemniejsze. Przynajmniej dla mnie.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko