Długie wieczory jeszcze trwają. Bynajmniej nie smętne, czy mizantropijne. Dla mnie zawsze miłe. Gdy już bolą mnie oczy od czytania zarządzam odpoczynek, zmieniając ogniskową. Przerzucam wzrok z książki, czy laptopa na ekran telewizora. W dzieciństwie bardziej pociągały mnie czarno-białe treści płynące z drewnianej skrzynki z wypukłym kineskopem, niż podkolorowane opowieści starszych ludzi.
PROGRAM TELEWIZYJNY Z 1967 ROKU
Niedawno odszukałem na strychu tygodnik Przyjaciółka (prenumerowany przez mamę) z 5 listopada 1967 roku. Na dziesiątej stronie zaciekawił mnie tekst poświęcony kolejnej rocznicy powstania telewizji w Polsce: „Przed 15 laty doświadczalne studio telewizyjne w Warszawie nadało pierwszy, półgodzinny program. Oglądali go widzowie w 20 zakładach pracy, w których zainstalowano radzieckie aparaty. Dziś przed blisko 3 milionami szklanych ekranów codziennie zasiada około 10 milionów ludzi”. Na tamte czasy była to imponująca liczba. W „Przyjaciółce” zamieszczony był tygodniowy program TV. W repertuarze jedynego wówczas kanału telewizyjnego znajdowały się pozycje będące dla mnie, kilkunastoletniego chłopaka, niezmiernie interesujące.
Tego dnia w niedzielę od godziny 11.10 przysysałem się do ekranu telewizora o nazwie turkus, aby W starym kinie oglądać przedwojenne filmy, a przed projekcją słuchać prelekcji Stanisława Janickiego. W tym właśnie roku pan Stanisław rozpoczął swoją telewizyjno-filmową przygodę. Ewenementem jest, że po ponad pół wieku, z przerwami, wciąż słucham jego felietonów o starych filmach na antenie RMF Classic w audycji Odeon. Występował też w telewizji Kino Polska z programem „W iluzjonie”, ale ostatnio go nie widuję. Po obiedzie o godz. 15.55 z zapartym tchem oglądaliśmy serial amerykański Koń, który mówi. Film podobał się także sąsiadom, którzy licznie nas odwiedzali, brudząc niemiłosiernie podłogę jesiennym błotem. Kiedyś ojciec policzył wszystkich siedzących przed telewizorem, było nas dwadzieścia troje. Koń, który mówi był świetnie zdubbingowany przez Studio Opracowań Filmów (SOF), dialogi polskie napisała Elżbieta Łopatniukowa, reżyserował Jerzy Twardowski, głos podkładali m.in. Władysław Hańcza, Wieńczysław Gliński, Saturnin Żurawski i Renata Kossobudzka. Gdyby wtedy jakaś wróżka powiedziała mi, że ćwierć wieku później będę pracował w warszawskim Studiu Opracowań Filmów, kazałbym się jej popukać w czoło. W SOF w al. Niepodległości 159 spędziłem ponad siedem lat. O godz. 17.40 nadawany był program Piórkiem i węglem prowadzony przez docenta Wiktora Zina, którego szkicowanie na żywo pasjonowało mnie, natomiast gawędy o architekturze trochę miej, gdyż ich do końca nie rozumiałem. W duchu podśmiewałem się z jego wschodniego akcentu, nie zdając sobie sprawy, że sam mam podobny (mama pochodziła zza Buga). Dopiero na studiach kolega Andrzej Dziurawiec powiedział mi, że wyczuwa mój wschodni zaśpiew, ja zaś byłem przekonany, że się go pozbyłem. Andrzej już za młodu miał dobry słuch językowy, który potwierdza swoim pisarstwem.
W poniedziałek o godz. 18.50 oglądałem program popularno-naukowy Eureka, z którego też niewiele rozumiałem, ale wiernie mu towarzyszyłem (do dzisiaj pamiętam charakterystyczny sygnał jego czołówki, jak zresztą paru innych programów, m.in. Wielokropka, Eureki, czy Teleecha). Również w poniedziałek o godz. 21.35 Bolesław Michałek prezentował Kino Krótkich Filmów. Były to moje pierwsze lekcje filmu dokumentalnego.
We wtorek od godziny 7.45 z okazji 50-lecia Rewolucji Październikowej transmitowano z Moskwy defiladę. Nie oglądałem jej, ponieważ w tym czasie maszerowałem do szkoły. Pamiętam, że wtorkowy repertuar był nudny; w okienku telewizyjnym puszczano filmy radzieckie lub inne zapchajdziury. Prawdopodobnie działo się tak dlatego, że parę lat wcześniej wtorek był dniem bez telewizji, więc – jak twierdzili moi starsi bracia – specjaliści od repertuaru nie mogli jeszcze na ten dzień zorganizować ciekawych pozycji programowych. Szczerze powiedziawszy dzisiaj przydałby się taki dzień. Przypuszczam, że dobowy odpoczynek od telewizji przyjęlibyśmy z zadowoleniem.
Środa przez długi czas kojarzyła mi się ze Świętym, którego grał Roger Moore. Ten angielski serial uwielbiałem. Telewizja nadawała go najpierw dla drugiej zmiany o godz. 9.20, a po dzienniku telewizyjnym o godzinie 20.00 dla pozostałych widzów. Skąd ta druga zmiana? Trzeba wiedzieć, że PRL był krajem robotniczo-chłopskim, praca w fabrykach wykonywana była na dwie zmiany, czasem na trzy. Telewizja państwowa dbała o ludzi pracy emitując z rana filmy dla tej części robotników, którzy po południu i wieczorem szli na szychtę. Niekiedy w szkole na dużej przerwie włamywaliśmy się do zamkniętej na klucz szafki z telewizorem i przez dwadzieścia minut oglądaliśmy Świętego do momentu, aż ktoś na czatach dał sygnał, że nadchodzi nauczyciel. Także w środę o godz. 20.55 emitowany był Światowid, program publicystyczny Edwarda Dylawerskiego o polityce międzynarodowej. Audycja była interesująca, ale prowadzący potwornie mnie nudził z powodu flegmatycznego sposobu mówienia. Wytrzymywałem jednak do końca jego gadaniny, bo interesowałem się polityką.
W czwartek o godzinie 20.35 był teatr sensacji,czyli Kobra, która również znajdowała się w moim stałym repertuarze. W tych latach w telewizji wyrobił się zwyczaj, że w czasie największej oglądalności właśnie w czwartki nadawano spektakle lub filmy sensacyjne, we wtorki filmy obyczajowe i psychologiczne, w środy „co popadło”, w piątki komedie, w soboty filmy przygodowe, natomiast w niedziele filmy i programy lekkie – muzyczne i komediowe.
Wracając do programu z 5 listopada sześćdziesiątego siódmego roku – w piątek o godz. 17.00 nadawano cykliczny program dla dzieci Miś z okienka z Bronisławem Pawlikiem, rzecz jasna gapiłem się w szkło ekranu, choć Miś przeznaczony był dla małych dzieci (wszelkie plotki na temat niecenzuralnego zdania aktora z off-u zostały dawno temu zdementowane). Tego dnia o godz. 19.50 oglądałem Wielokropek z udziałem Jana Kobuszewskiego i Jana Kociniaka. Był to jeden z moich ulubionych programów ze względu na udział świetnych aktorów wykonujących zabawne kuplety. Prowadzący audycję Witold Filler nie wywoływał we mnie zachwytu, chociaż jego teksty śpiewane przez aktorów były niezłe. Do dziś pamiętam satyryczną piosenkę Wesołe jest życie sportowca na melodię przeboju Wesołe jest życie staruszka z Kabaretu Starszych Panów.
W sobotę o godz. 17.30 królowała w swoim Tele-Echu Irena Dziedzic, która nie budziła mojej sympatii. Jako młodociany widz czułem, że zadzierała nosa i była lodowata. Program emitowany był 25 lat i należał do najdłuższego cyklu polskiej telewizji. Tele-echowe dialogi nużyły mnie, bo byłem za młody, ale po maniacku gapiłem się i słuchałem; przypuszczam, że może coś z tych rozmów pozostało mi w głowie. O godz. 20.20 zaczynał się Pegaz, magazyn kulturalny (potem przeniesiono go na czwartek). Po nim następował program rozrywkowy z Łodzi Śpiewki stare, ale jare, który zajmował trzecią pozycję wśród najchętniej oglądanych programów rozrywkowych po Małżeństwie doskonałym i Giełdzie piosenki. Na koniec sobotniego repertuaru „leciał” angielski horror U progu tajemnicy. Dzień w telewizji kończył się zawsze odegraniem hymnu polskiego, co świadczyło o tym, że dla panującej władzy ludowej medium to było ważnym instrumentem propagandowym, jak kino dla Lenina (który powiedział, że „Ze wszystkich sztuk najważniejszy jest dla nas film”).
Czytając pożółkły program TV z 1967 roku przed oczami wyświetlili mi się wykonawcy i aktorzy, a także spikerzy zapowiadający pozycje repertuarowe, Jan Suzin i Edyta Wojtczak (moja ulubiona para) oraz Eugeniusz Pach i Grażyna Nowicka. Myślę, że funkcjonująca w tym okresie telewizja pośród wielu ograniczeń ustrojowych, finansowych i technicznych, nie była zła, a wiele jej programów stało na przyzwoitym poziomie.
CUDOWNY ŚWIAT WALTA DISNEYA I KLUB MYSZKI MIKI
We wczesnych latach 60. uwielbiałem oglądać w telewizji programy Disneya: Klub Myszki Miki (w środy) i Cudowny świat Walta Disneya (w niedzielę).Teraz przyspieszę projektor czasu o trzy dekady: jak już wspomniałem w latach 90. pracowałem w Studio Opracowań Filmów. Pewnego dnia odwiedziła studio delegacja Disneya na czele z Blake’em Todd’em. Wytwórnia zaproponowała dubbingowanie nowych filmów animowanych. Amerykanie nawiązali z nami współpracę po ponad dwudziestoletniej przerwie, która była spowodowana tym, że z Polski wypływały nielegalnie kopie disneyowskich filmów do Związku Radzieckiego, gdzie wyświetlano je bez licencji, a więc z naruszeniem prawa autorskiego. Blake Todd zdradził mi, że każdy akt filmu miał ukryte znaczniki (niewidoczne gołym okiem), dzięki którym specjaliści ustalili, skąd pochodziła piracka kopia. Ostatnim obrazem z wytwórni w Burbank zrealizowanym w polskiej wersji dźwiękowej był film 101 dalmatyńczyków (1966), do którego głosów użyczyli m.in. Alicja Krawczykówna, Aleksander Fogiel, Ludwik Benoit, Irena Kwiatkowska, a reżyserem dubbingu była Maria Piotrowska, jedna z najlepszych w tym fachu. Z Blakem Toddem prowadziłem negocjacje w sprawie dubbingu Pięknej i bestii, za który płaciła wytwórnia Disneya za pośrednictwem swojego dystrybutora Buena Vista International. Po zakończeniu rozmów powiedziałem mu, że w latach sześćdziesiątych oglądałem w telewizji Cudowny świat Walta Disneya i Klub Myszki Miki. Blake Todd (mający około sześćdziesięciu lat) dziwnie zawiesił na mnie wzrok, oczy mu się lekko zaszkliły i powiedział, że pracował przy Klubie Myszki Miki jako dźwiękowiec. Przypuszczam, że wówczas przypomniały mu się najlepsze lata pracy, nie mógł jednak pozwolić sobie na rozrzewnienie, ponieważ przyjechał tu w interesach. Uświadomiłem sobie wtedy, że okres między początkiem lat sześćdziesiątych (gdy pan Blake realizował powyższe produkcje, a ja będąc dzieckiem, oglądałem je), a dniem mojej rozmowy z nim, był dziwną klamrą łączącą dwa różne światy na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Konsekwencją dobrze zrealizowanej polskiej wersji językowej Pięknej i bestii były następne umowy na dubbingi filmów: Król Lew, Aladyn, Pocahontas oraz 101 dalmatyńczyków, ten ostatni był zdubbingowany w nowej wersji dźwiękowej.
WSPANIAŁE CZASY POLSKICH KONFERANSJERÓW
W końcówce lat sześćdziesiątych oglądałem w telewizji program rozrywkowy, w którym wystąpił kwiat polskich konferansjerów: Kazimierz Krukowski „Lopek”, Zenon Wiktorczyk, Jerzy Ofierski, Irena Dziedzic i Lucjan Kydryński. Najciekawsze było, iż Kydryński występował jako adept konferansjerki i traktowany był przez starsze koleżeństwo z wyczuwalną pobłażliwością. Po latach okazało się, że uczeń przerósł mistrzów zostając jednym z najlepszych, a z pewnością najpopularniejszym prezenterem estradowym i radiowo-telewizyjnym. Stefan Kisielewski napisał o nim w Alfabecie Kisiela: „Lucjan Kydryński to (…) doskonały popularyzator muzyki umiejący utrafić tak „przekrojowo” w zainteresowania publiczne. (…) Jest to ujmująca postać – takiego medium masowego, które we wszystkich etapach umie utrafić… Tak utrafić, że jest i cenzuralny, i zarazem niezależny – w swoim zakresie”. Żałuję, że nie pokazano wówczas Kazimierza Rudzkiego, który – poza aktorstwem teatralnym i filmowym – parał się również konferansjerką. Ceniła go Maria Dąbrowska: „W czasie pobytu Anny byłam z Nią na przedstawieniu kabaretu «Syrena», niedawno przeniesionego z Łodzi. Nie przypuszczałam, że w obecnych warunkach da się jeszcze tyle humoru i dowcipu wykrzesać (…). Rudzki jest bardzo dobrym konferansjerem, mężnie borykającym się na ostatnich już, być może, szańcach satyry, w tej epoce błazeństwa namaszczonego” (Dzienniki powojenne, 28 XII 1948). Na marginesie dodam, iż przed wojną Rudzki był zaprzyjaźniony z Witoldem Gombrowiczem, któremu często towarzyszył w „Ziemiańskiej” i „Zodiaku”. Szkoda, że w programie o konferansjerach nie wspomniano o Fryderyku Jarossym, przedwojennym mistrzu zapowiedzi scenicznych. Ale w epoce PRL-u nie można było dobrze mówić o dwudziestoleciu międzywojennym. Wyjątkiem były stare filmy, które prezentował w swoim cyklu wspomniany wcześniej Stanisław Janicki.
Ze współczesnych konferansjerów widziałem na scenie, parę lat temu, Marka Pacułę, który zapowiadał gościnny występ „Piwnicy pod Baranami” w warszawskiej Romie. Po śmierci Piotra Skrzyneckiego kabaret de facto już nie istniał, natomiast to, co prezentowano stołecznej publiczności, było wspomnieniem umierającej epoki krakowskiej piwnicy, emanacją jej odchodzącej w zaświaty duszy – jeśli mogę tak rzec – duszy wesoło śpiewającej i to w najlepszym scenicznym wcieleniu (jak wiemy dusze nieboszczyków długo wędrują do nieba). Marek Pacuła był ubrany w surdut w stylu Skrzyneckiego, ale broń Boże, nie naśladował go. Stonowany, kiedy trzeba improwizujący: „Żarówkę ukradli poznaniacy…” – skomentował zmagania oświetlacza, który nie mógł znaleźć właściwego reflektora potrzebnego do skierowania światła na nuty leżące na fortepianie, czego dyskretnie i kilkakrotnie domagał się akompaniator. Bynajmniej nie była to ustawiona gierka. Z błahej sprawy braku kierunkowego oświetlenia, sprawy toczącej się obok głównego nurtu występu, konferansjer uczynił zgrabny numer, z którego szczerze uśmiała się widownia.
Słowem: polska estrada zawsze obfitowała w dobrych konferansjerów.
BIG BROTHER – TRIUMF PRYMITYWIZMU
Dwadzieścia lat temu pojawił się w Polsce pierwszy program reality show pod nazwą Big Brother. Nadawała go telewizja TVN na licencji holenderskiej firmy Endemol. W ciągu tych dwóch dekad w różnych telewizjach powstało dużo edycji tego programu oraz wiele ich mutacji. Przez kilka miesięcy widzowie, obserwatorzy i komentatorzy emocjonowali się tym zjawiskiem. Pojawiły się nawet dramatyczne głosy, że narusza godność ludzką, a prof. Paweł Śpiewak stwierdził, że po raz pierwszy kultura masowa nie odwołuje się do kultury wysokiej. Z jego poglądem można polemizować, bowiem wiele jest audycji z obszaru kultury masowej stojących na dobrym poziomie, które nie odwołują się do kultury wysokiej, jak np. programy reportażowe, podróżnicze, przyrodnicze, rozrywkowe, sportowe, czy poradnikowe. W 2001 roku, gdy pierwszy raz emitowano Big Brothera, Stanisław Lem stwierdził bezkompromisowo, że reality show „jest to triumf prymitywizmu, a najbardziej prywatna sfera międzyludzkich stosunków ulega komercjalizacji i zostaje sprzedana na rynku. To jest daleka analogia do stambulskiego rynku niewolnic”. Tu dodam, że niewolnicami handlowano nie pytając ich o zdanie, natomiast uczestnicy tego cyklu stają się dobrowolnymi niewolnikami na targu telewizyjnej próżności.
W duchu pomyślałem, że występujący naturszczycy są biedni w sensie mentalnym i duchowym (biedni, lecz nie ubodzy duchem w znaczeniu chrześcijańskim), ponieważ przed kamerami na oczach milionów widzów sprzedają własne ciała nie mając nic ciekawszego do zaoferowania, ich „oryginalne” dialogi pominę milczeniem. Dawniej mówiono: nie potrafisz, nie pchaj się na afisz. Ostatnia refleksja: kto koniecznie chce publicznie zaistnieć, lecz nie ma czym się pochwalić w sensie wytworu własnych myśli lub rąk, wówczas sprzedaje siebie. Jak kurtyzana.
Zaryzykuję stwierdzenie, że format Big Brothera już się wyczerpał.
CASUS POLONY
„Pan się stara mówić więcej niż ja, więc albo to jest rzecz o mnie i wtedy ja mówię więcej; to się zatkaj kochanie, albo pan się popisujesz, to gadaj pan za mnie i koniec” – powiedziała zdenerwowana aktorka Anna Polony do Łukasza Orbitowskiego, który w 2019 roku prowadził z nią wywiad w TVP Kultura. Dlaczego zdarzenie to nazwałem casusem Polony? Ponieważ w wielu wywiadach prowadzonych w telewizji i radiu dziennikarze (Orbitowski akurat jest pisarzem, ale pełnił tu rolę dziennikarza), rozmawiając z zaproszonymi gośćmi często mówią więcej, niż goście. Dodatkowo popisują się swoją wiedzą i nieustannie wchodzą interlokutorom w pół słowa. Jest to nie tylko niegrzeczne, ale przede wszystkim irytujące. Jestem rad, że nareszcie ktoś powiedział: basta! Musiała to jednak uczynić osoba niezależna i z autorytetem, nie obawiająca się, że nie zostanie do studia ponownie zaproszona.
Franciszek Czekierda