TEODOZIJA ZARIWNA – MILCZENIE CEZU – Fragmenty powieści

0
204
Teodozija Zarivna fot. Kalina Izabela Zioła

Fragment 1

CHARYTA obudziła się. Znówu ją wołał nieznajomy męski głos: а-y-tе-е-е, – wychodziło przeciągle i trochę niepokoiło, jak w młodych latach. I chociaż przywołanie jej imienia utraciło sens, bo w lustro nie patrzyła ona już od dawna – stamtąd wyglądało obce jej straszydło, lecz krew jeszcze wzdrygała się na ten nieznany głos, taki piękny i aksamitny, może to był znak obecności niedalekiego Boga, może takim głosem mówił kiedyś któryś z jej mężczyzn – nie pamiętała i już nigdy sobie nie przypomni, lecz dziwiła się własnej tremie na jego tembr, jak na dźwiękowy odcisk byłego życia, które się w niej ledwie żarzyło.

Jednak i trwożyła się także, bo wiedziała: zaraz za nim odezwie się wilk. Nawet nie będzie stał w chwastach, które kiedyś były pięknym zielonym ogrόdkiem, a po prostu podejdzie do wpół zniszczonego płota (który ratowała, jak mogła, starym ciężkim młotkiem, ułamkami przypadkowych sztachet i szczęśliwie znalezioną w spiżarni któregoś z byłych majstrów garścią gwoździ w blaszanej bańce od śledzi), wlepi swόj rozmyty wzrok, z którego nic nie wyczytasz, i będzie wył. Będzie wył długo i uparcie. Co wiązało się z gwałtownym rozbiciem snu, który wpadał w dźwięk jej imienia z następnym głosem wilka, czy cichym zbliżeniem się zwierza, a z tym jeszcze jakieś przeczucie tajemniczych jego fluidów, które przechodziły przez powietrze, przez ciemność  i ściany tego starego domu (a to, że jest wilk – wielka tajemnica – wiedziała  od dawna, przecież zawsze żyli tu oni obok siebie – wilki i ludzie, zawsze ciężko dyszały jeden na drugiego, toteż dobrze znali obopόlną cenę, jak potężni rywale i myśliwi),  i czy nie uprzedzał jej o czymś ten męski głos, który miłośnie wołał czasami z głębi niewiadomego, trzymając ją, jak na sznurku, w polu swojego wpływu, niepokojąc trochę jej zimne i zastygłe nieżycie.

To był jeden i ten sam wilk, który przychodził czasem o północy, niekiedy i przed świtem, przychodził tak od kilku lat, i mogłaby już nie bać się go, lecz lęk, że z pewnością zginie zwierzęcą śmiercią nie pozwalał jej uwierzyć w oszukańczą, prawie rodzinną przyjaźń, w prawie psie, gładkie ciało z podkulonym ogonem i wyraźnie nadgryzionym w dawnych wilczych bojach bokiem, bo choć odczuwała ona przyzwyczajenie, to co tam u takiego mądrego i chytrego zwierza na myśli – nadaremne gadanie i spodziewanie się samotnego człowieka, opuszczonego w nieskończonej trwodze. Czasem niesamowita iskra w jego mętnym wzroku, co wstrząsał ciarkami po skórze, zmieniała się na szklaną niewidzialność czy nawet na obojętność. Czasem tylko dwa ogniki wśród ciemności, które błyszczały jak bagniskowe świetliki, to znikając, to wypływając w nieugiętej aksamitnej tkaninie nocy, takie niepewne żywe cętki jak znak dla Charyty, że jeszcze żyje na dnie tego nieprzeniknionego i bezludnego obszaru.

Czasem zdaje się jej, że przychodzi, żeby powiedzieć w jakimś tylko zwierzętom zrozumiałym języku:
– Idź stąd, ja tu gospodarzem – dawno i na zawsze. Co zagubiła w tych poroślach i burzanie, wśród tych byłych płotόw i sztachet, tych śmiesznych ochronnych kup starego śmiecia, przez które tak łatwo przejść, jak przez jesienną pajęczynę?

O Boże, nawet wilki wypychają ją z własnej chaty. Ludzie – ludźmi, ona do ich uporu przywykła. Ale zwierzę… Czasem zobaczywszy ją, nagle opuszczał głowę, podkulał ogon i powoli ruszał truchtem do lasu. Lasem do lasu. Bo ulica dawno już stała się królestwem drzew, w którym wilk wypychał z życia ją, a las − sady i ogrody.Czasem chciało się rzucić za nim siekierą. Jednak powstrzymywała się, żeby nie wziął w zęby i nie poniósł w poroślu, jak kiedyś ostrzegał ojciec, pewnie, aby nastraszyć zanadto ciekawe dziecko, które chciało bywać wszędzie, i które nie miało wrodzonego poczucia lęku, więc wciskał w świadomość małego uparciucha zbawcze uczucie niewiary w iluzoryczny spokój świata zewnętrznego, w sposób stary i działający – opowiadał straszne historie.

I zdarzyło się to z nim samym czy z jakimś sąsiadem, który jechał duktem, już dzisiaj dobrze nie pamiętała, lecz prawie widziała jaskrawy obraz jesiennego lasu, aż czasem wątpiła – może i ona siedziała obok na twardej desce, przykrytej pokrzywowym workiem i poganiała batogiem parę gniadych; już to wyglądał, to przepadał między pniami blask okiennych świateł rodzinnego osiedla, falami zawiewałо mieszanką zbawczych psich szczekań i kogucich ciągłych piań, zapachem pieczonego chleba i wyrzucanego gnoju, ciepłem chlewów i sadyb, aż raptem konie naraz stanęły dęba i zachrapały, naciągnąwszy wodze tak, że o mało ich nie oberwały, naraz zmieniając się w kamienne i bezużyteczne: pośrodku drogi siedział wilk. Mężczyzna zamarł na tę  niespodziankę, gniade rwały się w bok, lecz dookoła ciemniały dosyć gęste krzaki na przemian z drzewami i manewru dla wozu nie było żadnego, zresztą od wilka ucieczki nie ma, dobrze, że chociaż nie zgraja, bo wtedy – koniec. Więc gospodarz rzucał polano za polanem, które chyłkiem zebrał w lesie, a wilk ani się nie poruszył, chociaż go całkiem niezle obijały. Wreszcie drzewo skończyło się, furman namacał drżącą ręką siekierę i z całej siły rzucił nią, lecz ze strachu nie trafił. Wilk natomiast złapał siekierę w zęby i znikł w przydrożnych poroślach, jakby i nie siedział tutaj przed chwilą, a tylko mu się to przywidziało. Furman oniemiał ze zdziwienia, jednak szybko przyszedł do przytomności i przeciągnął batem po koniach, może nawet przebierając miarę. Wieś, co widniała zza rzadko rosnących drzew, żyła swoim zwyczajnym i bezpiecznym życiem, i przykre było, że taka głupia i straszna przygoda zdarzyła mu się prawie koło domu.

Po paru dniach w Pokrowie zobaczył swoją siekierę u kuma na podwόrzu.
– Кumie, skąd u was ta siekiera?

Kum, niespodziewanie przeszywając go od głowy do cholew obcym, ciężkim wzrokiem i zatrzymawszy wzrok na szyi gościa, powiedział:
– A miałem ja coś tam otrzymać w lesie, czy też tak po prostu swoje miejsce strażnicze porzucić?

A siekiera i w moim domu przyda się.

Gość ze zdziwieniem po raz pierwszy zauważył malutkie zastygłe оczka swojego przyjaciela i sąsiada, rudy gęsty zarost na kościstych rękach, ciężki zgniły oddech z gardła, więc nagle zastygł i, nawet nie siadając do stołu, prędko wyśliznął się za bramę, pospiesznie mówiąc o jakiejś niezwłocznej sprawie.
– I jakie tam sprawy, kumie, na Pokrowie?
– Jest jedna, muszę się śpieszyć…

A w domu długo klęczał przed obrazami i modlił się do świętego Wakuli, żeby nie przemienił go w wilka, jak kuma czy innych nieszczęśliwych, żeby mógł jak człowiek na dwóch nogach żyć do starości, żeby nie straszyć żywych stworzeń ani wyciem, ani wyglądem, nie mówiąc już o tym, żeby ludzką krwią, nie dopuść Boże, gardło przepłukiwać.

I Wakuła wysłuchiwał wylęknionych próśb, nie czynił zlego przeciwko posłusznym, narzucając karę tylko wściekłym i niepokornym  śmiałkom.
Dawno minął ten czas, kiedy ludzie zamieniali się w wilki, a wilki – w ludzi. Nie zechciały pewne zbędnego trudu przemiany ze skóry w skórę, stałego lęku, w jakiej z nich zostać na zawsze. Lecz po tej wędrówce z istoty w istotę, po przelewaniu krwi i transformacjach o północy wilczę zawsze zostawiało swój niezmywalny ślad, swój znak grzechu, jak przejaw lekkomyślnej zdrady. I kiedy przychodził odpowiedni czas, ono z człowieka wyłaziło, te zwierzęce  wyszczerzone kły,  ta zimna drapieżna nienawiść, i wieczny głód, apetyt na blliźnich.

Fragment 2

               Właśnie wtedy miała też dziwny sen – ogromny budynek, złożony z jakichś błyszczących płyt, lśniący i mieniący się tysiącem słonecznych promieni, nagle zaczął się zapadać i kruszyć na jej oczach. Srebrne lustrzane błyski  leciały na wietrze jak jesienne liście, lekko i powoli, obracając się na niebie i wykonując zawijasy w różnych konfiguracjach, a następnie spadły na ziemię i utworzyły srebrny kopiec, a Charyta jeszcze zapytała siebie we śnie: „Co to jest za grób bez krzyża?”. Obudziła się i chodziła cały dzień z dziwnym ciężarem i chociaż pogoda była słoneczna, wiosna wymagała pracy i pracy, to sen ciągnął się za nogami i dziwnie przerywał całe to jej kręcenie, pozostawiając osad i niepewność. A kilka dni później to się stało.

               Pasmo snu, jak pasmo mgły, ścieliło się przed jej oczami, przez nie przebijały się tłumy ludzi, którzy krążyli wśród zaduchu, załamywałi ręce, płakałi, krzyczeli, biegli gdzieś, ale wpół drogi wracali, czegoś szukali w półmroku komr, gdzieś coś niesli, a potem zostawiali, chwytając coś innego: nastał ludzki lament i hałas, który czasami był zagłuszany przez głośne komendy – wszystko tonęło w szczekaniu psów, ryku bydła, przestraszonym gdakaniu kur.

               Dziewczynka trzymała lalkę, przyciśniętą do piersi, jej dziadek, jeszcze zupełnie niepodobny do dziadka, silny i krępy, mocno opalony i z ledwo widoczną siwizną na skroniach, ciągnął dużą skrzynię.

 “Dlaczego ciągniesz z sobą to stare drewno, wrócimy!” wykrzyknęła kobieta, prawdopodobnie jego żona. Milczał i wciąż ładował przyczepę ciężkim i niewygodnym ładunkiem, przywiązując rzeźbione wieko  pogryzione przez korniki do jakichś tylko jemu znanych haczyków, a kobieta ujadała i ujadała:

“I na cóż ty to robisz?”

– To jeszcze mojej prababki skrzynia, bez niej nie pojadę. Ukrywałem się w niej będąc dzieckiem. Te stare kwiaty były dla mnie jak niebo, nie napatrzyłem się na nie.

“Przecież my wrócimy!”

Spojrzał na nią ze zmęczeniem, rozprostował się przy przyczepie i powiedział cicho, ale wyraźnie:

– Nigdy tu nie wrócimy, Ganya, nigdy.

– O czym ty mówisz, diable nienormalny?

               Ale mężczyzna już milczał teraz cierpliwie i pokornie, a kobieta patrzyła na niego, patrzyła, westchnęła i siadła na podwórku, prosto na  świeżo zakurzoną trawę, bezradnie łapiąc oddech. Próbowała coś powiedzieć, poruszała ustami jak ryba, ale dźwięk nie wychodził, jakby był zatkany jakimś kaczanem w środku, aż podeszła mała dziewczynka z lalką i pociągnęła kobietę za rękaw: “Babciu, chcę pić.” Ale kobieta nie słyszała, a mała wciąż ciągnęła i szarpała ją za rękaw, a potem zaczęła głośno płakać. Kobieta przytuliła ją do siebie, ale nie wstawała i tak trzymały się jedna drugiej bardzo długo, aż dziecko się wyrwało, a za nią wstała i gospodyni i poszła na drewnianych sztywnych nogach do wiadra z wodą.

               Na drodze, która rozkręcała się jak zwój, powoli sunęły ciężarówki z bydłem, ono ryczało, jak gigantyczna trąba jerychońska, ciągnęły się przepełnione autobusy, z ich okien, jak z fantastycznych akwariów, wyglądały zaciekawione dziecięce twarze, lekko wstrząśnięte nagłym smutkiem, który minął szybko, jak czas, bo w podróży oczekiwano nadzwyczajnych przygód; a nad całym traktem przez wiele, wiele kilometrów szerokim i wielkim pasem wisiał kurz, wychwycony przez reflektory autobusów, to pędząc w górę, to przyciskając się do ziemi, ale kolejne koła znów nim kręciły, więc stały wicher czy kołowrót prochu  widoczny był dla samego Pana Boga, który mógł się wychylić z jednej z chmur i smutno potrząsać głową – co tam wyrabiają jego przestraszeni podopieczni.

            Wszędzie na drodze stali mężczyźni w mundurach, mieszali się z potokiem ludzi, jak drożdże z mąką, żeby proces ruchu nie ustał, żeby kołowrót się nie zatrzymał, żeby wszystko ruszyło ze swoich zwykłych miejsc, żeby nie było czasu na łzy i lamenty, jednak one zawisły nad całym tym piekłem i wrzaskami, rykiem żelaznych maszyn, okrzykami wodzów i gospodarzy – nad całą tą nową i nieoczekiwaną Apokalipsą, która dopiero się zaczynała, i jej trwania ani końca nie mogły przewidzieć nawet najmądrzejsze księgi najwspanialszych bibliotek, nawet nadmiernie obdarzeni wyobraźnią narratorzy i przewidujący wróżbici, których nigdy nie było mało na tych ziemiach, a teraz  oniemieli oni od rzeczywistości, która triumfowała nad ludzką fantazją zmieszaną z kurzem wznoszącym się w ciemne niebo i uniemożliwiającym Panu Bogu obserwowanie ciżby, która uciekała spod jego woli i jak szalony mknęła w nieznaną dal.

Fragment 3

               GOŚĆ wciąż się pojawiał – czy to wywołany snem, czy jej żarliwym pragnieniem, ale jak zawsze spełnianie marzeń zmieniało się w tym obszarze (za jakimś niezrozumiałym, być może zdeformowanym przez radiacje prawem, które odebrało jej nawet nadzieję) w dziwną, śmieszną i przeważnie dziką parodię.

               Charyta wyprostowała się znad pniaka, stanęła z siekierą nad stosem drewna na opał i wsłuchała się w lekkie pieczenie, które rozlewało się   po jej kręgosłupie, znak, że miała na dzisiaj dość pracy. Słońce zachodziło czerwono na horyzoncie, rozszczepiając się między drzewami na małe cząstki i rzucając zimne różowe światło na poskręcane, zwiędłe liście, ledwie posypane drobnym śniegiem. Dzień rozpływał się w oczach jak plasterek zapomnianego masła na patelni. Chłód chwytał jej palce, ale nie lubiła rękawic, więc pierwsze przymrozki nie były jeszcze brane pod uwagę, to jeszcze zabawki dla dzieci, a nie zima. Próbowała sobie przypomnieć, co jej się dzisiaj śniło, ale obraz snu umknął jej w najważniejszym momencie, kiedy wydawało się, że już go złapała.

               Bardziej ciałem niż słuchem wyczuła jakiś chłodek czy impuls i rozejrzała się – pod bramą stał zarośnięty mężczyzna, jakby zamaskowany szczeciną (chyba nie golił się od dwóch tygodni). Resztki jego podejrzanej odzieży zwisały jak frędzle z haftowanego ręcznika (podobno przedzierał się przez zarośla) i były podwiązane dość grubym plastikowym sznurem, za którym wisiał topór podobny do tego, który trzymała w rękach. Przez głowę przemknęła jej jednocześnie cała masa domysłów: : i że jest stara, a więc broń, nawet najlepsza, w jej rękach nic już nie znaczy, i że takiego sznura jak jego pas, nikt w życiu nie zerwie, że można go nawet zarzucić na szyję niedźwiedzia, żeby się poddał, a oczy u obcego są zimne i krążą jak kulki rtęci w zepsutym termometrze, a więc  nie ma rady, trzeba się poddać woli Bożej.

– Czy czegoś chciałeś, synu? – zapytała bez strachu i nawet zwyczajnie, tak dobrze jej to wyszło.

– Daj herbaty gorącej, babko, jeśli nie masz nic przeciwko.

– Czyż można sprzeciwić się takiemu silnemu facetowi w naszej dziczy?

– Ty też nie jesteś z gołymi rękami…

– Nie śmiej się synu… a ja nie mam nic, co chciałabym ochronić – ani bogactwa, ani życia dawno nie mam… Więc przynajmniej może pochowasz…”

– Na jakiego diabła ty byś mi się zdała, szukaj przygód z kimś innym.

Nalała mu gorącej ziemniaczanej zupy i pokroiła cebulę.

” Chleba nie masz?”

– A skąd go teraz weźmiesz tutaj? Kiedyś chociaż autobus jeździł przynajmniej raz w miesiącu, ale od pół roku już go nie ma, może dam  suchary.

– Dawaj suchary.

Jadł pożądliwie i nie patrzył jej w oczy. Miał brudne paznokcie z czarną ziemią pod nimi, zadrapania, białka  zaognione i czerwone – chyba krótko i źle spał, prawa noga lekko mu drżała. Więc jeszcze nie odszedł od swojego poprzedniego życia, nie zasnął i uciekł może na kilka dni. Nareszcie zobaczyła człowieka, oto jej wymarzony rzadki gość. Już  dawno chciała porozmawiać z nieoczekiwanym podróżnikiem, ale temu nie do gawędzenia było i spokojniej byłoby dla niej, żeby jak najszybciej wydostał się z podwórka.

Otarł usta wierzchem dłoni i wstał.

– Masz jakiś grosz?

– Mam, ale mały. Jest w szufladzie, weź, ile jest.

– A gdzie reszta?

 – Nawet tutaj, synu, są potrzeby i czasem jest komu tego grosza dać – chciała dodać: “Jak dzisiaj”, – ale wcześnie ugryzła się w język.

– Czy nie naskładała sobie na śmierć?

 -W stodole stoi trumna, w komorze – ogórki i ziemniaki, byle byłoby komu jeść.

– Dobra, daj, ile jest.

– Masz dwieście, i dla mnie sto. Strasznie bez grosza w lesie.

– Z groszem jest strasznie, babo, a bez niego spokojniej. Dawaj po dobroci.

– Bierz, tobie, widać, bardziej trzeba.

– Bardziej. I milcz, żeś mnie widziała. Chociaż mało kto tutaj ciebie spotka.

– Nie widziałam skąd przychodzisz, nie ciekawa jestem, dokąd idziesz. Idź sobie z Bogiem.

– Ani Bóg mnie nie widzi, ani noktowizor, bo jestem fantomem, ha-ha-ha, babo, ale na wszelki wypadek – milcz jak niema.

– Ja tutaj i tak jak niema, synu.

– A co, chyba we wsi nikogo nie ma?

– Trochę dalej byli tam jacyś nieznajomi, wycinali las, a ja nie sprawdzałam, czy jeszcze są, czy ich nie ma, ciężko chodzić, bo wszystko zarosło – skłamała. Niech nie myśli, że nikt jej tutaj nie zauważył oprócz niego.

– Sprawdzać nie będziemy.

Wyszedł, brama tym razem zaskrzypiała, ale czemu ona nie rypnęła za pierwszym razem, bo bez dźwięku nigdy jej nie przepuściła. Jak mógł ją otworzyć tak cicho?

               Mężczyzna znikł w jednej chwili, nawet nie patrzyła za nim, jakby przyśnił się jej w pierwszym śniegu i mrozie. Dym z komina unosił się równomiernie i prędko, cisza nie poruszała się, ziemia skrzypiała pod jej butami, a zimne powietrze biło w pierś, nieco łagodząc ogień, który zagnieździł się gdzieś w środku. Jej nogi lekko drżały i dopiero teraz poczuła słabość, która ciągnęła ją do dołu, zginała kolana, więc prawie przykucając dotarła do progu, zamknęła za sobą wszystkie zamki i tak jak była, w butach i kurtce, omal nie upadła na starą kanapę z wysokim drewnianym oparciem i ostrymi skrzypiącymi sprężynami, które wbijały się w ciało jak posiekane kloce, a okrągły drewniany podłokietnik uciskał w szyję. Ale nie miała siły wstać i przynieść poduszkę czy koc. Próbowała wymazać z pamięci to, co się zdarzyło, bo czasem wymazywała wszystko, co zrobiła wczoraj, ale nie mogła: na stole jeszcze leżały brudne talerze, jeszcze pachniało ostrym, obcym zapachem, jak psem, jeszcze można było ujrzeć jego postać wśród  młodych pni drzew na tle zachodniego światła, jeszcze widoczne były ślady butów na łatach świeżego śniegu, i wszystkiego tego zepchnąć na sen nie można było żadnym sposobem. Naraz zrozumiała: że trochę żałuje, że odszedł, bo może nie jest mordercą, może to po prostu złodziej. Mogliby tutaj razem żyć – niechby i w sąsiednim domu, ona by jemu coś ugotowała, on by narąbał drewna czy ustrzelił jakiegoś dziczka – mięso, chociaż i twarde, ale jak długo gotować i drobno posiekać – to dobry posiłek nawet dla takiej starej jak ona. Potem rozzłościła się sama na siebie – kogóż to sobie zapragnęła mieć za sąsiada – dzięki Bogu, zmiłował się.

                Później leżała w ciemności wczesnego wieczoru i bała się zapalić światło,  jakby niedawny gość miał uwierzyć, że zniknęła z domu na długo i nieodwołalnie. Gdzieś ponad nią Pan Bóg rozlewał się  jak światło lub ciemność, wszechobecny i wszechwiedzący. Ten, który nikogo nie opuści i napisze historię życia dla wszystkich, jak najlepszy pisarz. Historię taką jak jej. Ona tam, w niebiańskiej księdze, będzie bardzo oryginalna, a Panu Bogu można dać jakąś nagrodę za moc wyobraźni.

                                              Tłumaczenie z ukraińskiego Kalina Izabela Zioła


Тeodozija Zariwna  – ukraińska poetka, powieściopisarka, dziennikarka, teatrolog. Ukończyła Państwowy Uniwersytet im. Iwana Franki we Lwowie i Kijowski Instytut Sztuk Teatralnych im. I.K. Karpenki–Karego. Autorka siedmiu zbiorów poezji, pięciu powieści, kilku sztuk teatralnych i filmów dokumentalnych. Prezentowała programy literacki i kulturalny w telewizji ukraińskiej. Laureatka wielu nagród literackich. Тłumaczyła z angielskiego działa teatralne (Arthur Miller “All My Sons”; Brian Friel „Dancing at Lughnasa”, „Translations”), z rosyjskiego (Fiodor Dostojewski „Idiota”), polskiego (Wiesław Myśliwski „Requiem dla gospodyni”), serbskiego (Duszan Kowaczewycz „Radowan III”), opublikowała  po ukraińsku książkę Jidi Majia „Words from the Fire” oraz wiersze ponad  30 wspόłczesnych poetów polskich.  

Jej utwory są tłumaczone na języki: angielski, niemiecki, włoski, polski, grecki, portugalski, macedoński, rosyjski, rumuński, czeski. Była uczestniczką Międzynarodowego Listopada Poetyckiego w 2016-2019 r., Międzynarodowej Konferencji Poetyckiej w Poznaniu 2017-2021 r., a także literackich spotkań w Biszkeku, Kiszineu, Wilnie, Sofii, Pradze, Ołomoutsie, Brnie, Xichang.  Wiersze i opowiadania publikowała w czasopismach: “Gazeta Kulturalna”, „Odra”, „Metafora”, ”Lublin”, „Znad Wilii”, „Krytyka literacka”, „Protokół kulturalny”, „Dziennik Polski” , w antologiach ”Jak podanie ręki”.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko