Bieszczady. Okręg Komańcza. Strefa niczyja.
Monika Bielska:
Michał dobrze jeździł na nartach – lepiej, niż Monika. Czasem zakładał narty i jechał do ludzi, powymieniać się na jedzenie, albo po informacje. Pomagał innym przy pracy: uszczelnianiu domów, naprawie dachu czy pieca. Jako B miał kartki żywnościowe, raz na tydzień mógł je realizować w Komańczy. Czasem nie było go kilka dni. Wracał z czymś dobrym, jak masło albo cukier, albo konserwy. Zawsze miał coś ciekawego do opowiedzenia.
A kiedyś wrócił…. z koniem. Prawdziwym, żywym koniem: wielkim wałachem, czarnym i parskającym. Podjechał na nim pod dom, aż do mostku ” Zobacz, jakiego rumaka pożyczyłem! Dziś pojedziemy razem…. Zabiorę cię na kolację!”. Na nic były jej protesty, że nie zostawi domu bez opieki, że dzień jest krótki…. Michał ją rozszyfrował: “Acha! Boisz się koni! No, no: po raz pierwszy się czegoś boisz! Ale bez paniki: będziesz jechać ze mną, a ja od małego pracowałem przy koniach”. Tak, opowiadał jej: był pomagierem na tych obozach jeździeckich w Bieszczadach, dla bogatych dzieciaków. Widać było, że zna się na koniach. Monika, niemal sparaliżowana strachem, wdrapała się na konia i ruszyli.
Jechali długo. Bardzo długo, aż ta podróż straciła znamiona realności. Koń kołysał, kopytami kreśląc ścieżkę wśród bieli. Od czasu do czasu obracał głowę i parskał, patrząc niemal ludzko. Był ogromny i silny jak rumak z nordyckich sag.
Jechali przez skrót Górki Łupkowskiej, minęli zczerniały, opustoszały tartak, wjechali na główną drogę. Minęli zjazd na Smolnik. Koń poruszał się powoli, z jego pyska unosiła się para. Dookoła biała przestrzeń, nad nimi białe niebo. Czasem biel śniegu przecinały tropy zwierząt. Końskie kopyta niemrawo przebijały śnieg, brnąc po pęciny. Asfaltu nie było widać – od tygodni nie przejechał tędy żaden pług. Żadnych ludzkich śladów, żadnych opon samochodowych. Jakby byli ostatnimi ludźmi na ziemi.
Minęli Wolę Michową – na wzgórzu widać było dym z komina, może z domu braci. Miała ochotę sprawdzić, ale bała się. Zrobili postój w opuszczonej tawernie. Przez wybite szyby wpadał śnieg i blask jasnego nieba. Znów zaczęło padać, przeczekali. Potem ruszyli dalej.
– Jedziemy na Balnice? – zapytała. Siedziała za Michałem, przytulona do jego pleców.
– Nie, dziś nie. Dziś nikogo tam nie ma – odparł tajemniczo – Jedziemy dalej.
Przejechali przez Maniów. Powoli, powoli przecinali serpentyny, dzielące terytorium Komańczy i Cisnej.
Monice zdawało się, że dobiega ją wycie wilków. Koń też coś usłyszał, zastrzygł niespokojnie uszami. Michał pogładził go uspakajająco – Nie martw się, mam broń. – odwrócił się do dziewczyny. Ale i tak się martwiła. Jeśli zaatakowałyby ich wilki, nie mieliby szans.
Na serpentynach bliżej Cisnej dostrzegła ludzkie ślady: ktoś musiał zjeżdżać na nartach, kilka osób szło na piechotę. Wydeptana ścieżka wiodła z Matragony. Zadrżała. Na Matragonie ukrywały się najgorsze bandy.
– Mam broń – powtórzył, jakby w odpowiedzi na jej myśli. “To może nie wystarczyć”- pomyślała.
W Żubraczym zamieszkane były dwa domy. Przed jednym z nich stał starzec w kożuchu. Palił papierosa, a w lewej ręce niedbale trzymał pistolet. Niedbałość tego gestu wskazywała, że nie zawaha się użyć broni. Patrzył na nich bystrze, zmrużonymi oczami. Mógł mieć pięćdziesiąt albo sto lat. Wydawał się wieczny. Michał go pozdrowił i wstrzymał konia. – Dzień dobry.
Tamten popatrzył na nich, splunął i skinął głową. Na głowie miał futrzaną czapkę, a na rzęsach kryształki lodu – Cisna wolna, jedźcie. Z Bogiem. -wszedł do domu, otrzepując buty ze śniegu. Na sznurze rozpiętym pomiędzy drewnianym gankiem jego leśniczówki a komórką wisiało jakieś oskórowane zwierzę, które mogło być psem albo lisem. Na śniegu pełno było krwawych plam. Monika zadrżała.
– Tak, okropne. – odgadł Michał.
– Na szczęście krew przyciąga drapieżniki. Mam nadzieję, że zwabi wilki i go zeżrą! – powiedziała mściwie.
– On chyba wabi je specjalnie: handluje skórami. Pewnie przyczai się i je wystrzela.
Monika zdziwiła się, skąd Michał tyle wie, ale nie pytała.
Minęli Majdan. Ktoś kręcił się obok stacji kolejki, jakaś dziewczyna ciągnęła na sankach górę chrustu. Na ich widok czmychnęła między drzewa, porzucając swój łup. Monika przytuliła się mocniej do Michała, trochę przejęta, a trochę zmęczona. Cisna… nie była tu od paru lat! Wjechali do miasteczka i z głównej ulicy skierowali konia w bok, w stronę Siekierezady. Tutaj drogi i ścieżki były wydeptane przez ludzi, konie. Były nawet ślady opon! Cisna trwała. Weszli do dawnej galerii, przerobionej na bar. Michał wprowadził konia za uzdę przez szerokie drzwi. W środku było trochę ludzi i dwa konie. Ich rumak zarżał na widok zwierząt. – Stęsknił się za towarzystwem, jak my! – rzucił wesoło Michał i podszedł do baru, a Monika za nim. Zdjęła kaptur, potem czapkę. Rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze, wiszącym nad barem. “Boże! To nie mogę być ja!” Wielkie oczy, szczupła twarz o dużych, spierzchniętych ostach i jasnej cerze, usłanej piegami. Policzki i nos miała mocno zrumienione od mrozu. Brwi szerokie i proste, od miesięcy ich nie regulowała. Włosy – znów jasne i bardzo potargane – odrosły. Teraz sięgały już za brodę, ale od czapki sterczały we wszystkie strony. Wyglądała jak dwunastoletni chłopiec.
A najgorsze było ubranie: miała na sobie spodnie , własnoręcznie uszyte z wojskowego wełnianego koca i taką samą bluzę z ogromnym kapturem. Buty – skórzane opinacze, za duże o dwa numery, nałożyła na dwie pary wełnianych skarpet. Szara wełniana budrysówka, pod nią skórzana kamizelka z kożuszkiem. W barze było ciepło, grzała żelazna koza. Monika zrzucała kolejne warstwy, aż wreszcie została w bluzie i spodniach. I butach. Teraz tym bardziej wyglądała jak dwunastoletni chłopiec.
– Siadaj, mała, i napij się z nami. – Michał poklepał stołek barowy obok siebie. Wgramoliła się na niego i oparła łokciami o bar. – Dzień dobry wszystkim, jestem Monika. – przedstawiła się tym kilku mężczyznom, którzy siedzieli przy barze i najwidoczniej znali się z Michałem.
– …..czego się napijesz? – Michał pije wódkę.
– Boże, tu jest piwo! Nie piłam piwa z rok!
– No jest. Mamy ciemne i jasne, do wyboru.- za barem stoi kobieta, około czterdziestki, ciemnowłosa, wysoka. Patrzy na Monikę niezbyt przyjaźnie.
– Bierz co chcesz, skarbie – Michał gładzi ją nieuważnie po ręce. Monika wybiera ciemne piwo. Nie mają niepasteryzowanego, bierze więc po prostu ciemne książęce. Szybko zaczyna szumieć jej w głowie.
Zmęczona drogą, dopiero po chwili zaczęła słuchać i orientować się, o czym rozmawiają mężczyźni. Republika, coś nowego, co powinno wreszcie zakończyć sprawę. Wreszcie byliby niezależni, Bieszczady byłyby swoje, nie polskie, tylko swoje własne. Dziewczyna kręci głową, zdumiona. Że też ludzie wierzą w te bzdury.
Czuje się tu nieswojo, ta sytuacja jej się nie podoba. Oni wszyscy jej się nie podobają. Dwóch ma dredy – wyglądają jak podtatusiali gówniarze, którym się wydaje, że fryzurą i strojem zatrzymają młodość. Siedzą obok siebie, zamuleni. Na samym końcu, pod ścianą, siedzi facet koło sześćdziesiątki, ma skośne jasne oczy i okrągłą głowę z wyjątkowo małym podbródkiem. Zerka na Monikę jakby z pogardą. Odwraca od niego obojętnie wzrok. Jest jej ciepło, pije piwo, nie będzie się przejmować jakimiś dupkami. Gadają bzdury, to niech sobie gadają.
– Zostaniemy tu na noc, co? – Michał nachyla się do jej ucha, na policzku czuje jego ciepły oddech.
– Jasne, niebezpiecznie byłoby wracać nocą.
Wieczór mija jak sen. Monika wypija trzy piwa i szybko zaczyna padać z nóg. Barmanka prowadzi ją w głąb sali, w pobliże ogromnego, kamiennego kominka. – Tutaj będziecie spać. – wskazuje jej szeroką ławkę pod ścianą i daje kilka skór i koc. Dziewczyna mości sobie legowisko i szybko zasypia. Śpi niespokojnie. Budzi ją Michał: jest zupełnie ciemno, a on wsuwa się do niej pod okrycie. Jest gorący i lekko pijany, wsuwa dłonie pod jej bluzę i całkiem poważnie się do niej zabiera. – Ci…. Jesteśmy tu sami, chodź! – szepta, odnajdując jej pierś i kąsając lekko w szyje. Dziewczyna odwraca głowę i podaje mu usta. Całują się łapczywie, jak nie całowali się od miesięcy. Monika nie przejmuje się swoim piwnym oddechem i tym, że ława jest niewygodna i ciasna.
– Powiedz mi coś o sobie, o czym nie wiem. – głos Michała wyrywa ją z drzemki. Monika leży na łóżku, całkiem naga i odkryta. W domku jest gorąco jak w piecu, a oni dopiero co skończyli się kochać. Michał klęka przy palenisku i grzebie w rozżarzonych polanach – Boże, jaka ty jesteś piękna! – szepta, patrząc na nią.
Monika ziewa i zastanawia się chwilę – Kiedyś mieszkałam w mieście.
– Długo? – Michał kładzie się obok niej i opuszkiem palca gładzi jej biodro, udo, talię. Kreśli kontury ciała, jakby chciał je zapamiętać.
– Wiele lat, z przerwami. Urodziłam się w mieście, sporym mieście w centrum Polski…. Gdy kończyłam podstawówkę, moi rodzice kupili ziemie w Bieszczadach.
– Przeprowadziliście się tu?
– Nie od razu. Najpierw tylko spędzaliśmy każde lato. A gdy kończyłam liceum, rodzice zbudowali dom – na chwile przerwała – Tamten dom. I się przeprowadzili na stałe. Mama pracowała w szkole, ojciec robił tłumaczenia. Ja poszłam na studia.
– Gdzie studiowałaś?
– W moim rodzinnym mieście.
– Czyli?
– Nie ważne – potrząsa głową ze śmiechem – Po studiach wróciłam tutaj. Pracowałam w schroniskach, w jednym, w drugim.
– Aż przyszła wojna.
– Tak.
– Co się stało z twoimi rodzicami?
– Nie pytaj – zakrywa mu usta dłonią i patrzy w oczy poważnie. Nigdy, nigdy mu nie powie, gdzie są jej rodzice.
Trochę skłamała, dużo pominęła. “Mniej wiesz, dłużej żyjesz”. Ta zasada zawsze była aktualna.
Kilka tygodni po Cisnej zaczął dręczyć mnie niepokój. Coś się zmieniło. Czułam, że coś jest inaczej. Myślałam, że chodzi o to, że zbliża się wiosna, ale to nie było to. Wreszcie zrozumiałam: zwierzęta. Przestałam je widywać. Przez ostatnie miesiące ciągle czułam ich obecność. Sarny wyskakiwały z trawy, łanie przebiegały przez drogę. Jelenie charczały za płotem, a ślady niedźwiedzia widywałam do listopada. Teraz tego nie było: zwierzęta powoli zaczęły się wycofywać. Pierwsze wyczuły, że Bieszczady nie są już nich. Ludzie wracali.
A potem Michał znika.
Znika ot tak, nie po wielkiej kłótni. Znika, bo dostał papier obywatela Republiki Komańskiej – tego potwornego tworu. Zdziwiony, że Monika nie chciała stać się “obywatelką”. Przecież wszyscy dookoła podpisują papier i biorą nowe dowody.
Republika Komańska – teren wydarty Bieszczadom i Polsce glejtem UE.
– Tu przecież jest Polska! – protestuje Monika.
– Polska? Tu nigdy nie była Polska. – wzrusza ramionami urzędnik, który jeździ po Bieszczadach robić spis ludności. Jeździ ogromną terenową toyotą. Ale i tak wcześniej drogę musi odśnieżyć pług. Po raz pierwszy od tygodni słychać odgłos silnika. To tak, jakby usłyszeć alarm bombowy: nie wiadomo, czy się chować, czy wybiegać na ulice i się gapić.
Ale na razie to urzędnik się gapi na nich, jak na jakieś dziwa. Ubrany w dobrze skrojony kożuch, stoi na rozchwianym mostku przed ich domkiem. Z lekkim niesmakiem patrzy się na drewnianą chałupkę. – Ciasno wam tu. Jako nasi obywatele dostaniecie przydział do pracy i służbowe mieszkanie. Jest wiele mieszkań do przydziałów, od Zagórza aż po Łupków. Jaśliska, Rymanów, Dukla….. Miasta i wsie….. Wszędzie można dostać przydział! Jesteście małżeństwem?
– Nie, a to problem?
– Absolutnie nie! My w Unii Europejskiej dalecy jesteśmy od jakiś przesądów! – zapewnia urzędnik – Po prostu przydział lokalowy jest na osobę. Jeśli zamieszkacie razem, dostaniecie większy lokal.
– Cudownie! – rozpływa się Michał – Słyszysz, skarbie?
Monika nic nie odpowiada. Opiera się plecami o ścianę, bo robi jej się niedobrze.
– Musicie tylko jechać do urzędu, wypełnić papier i poczekać na nowe dowody osobiste.
– Nie ma zamiaru niczego wypełniać! – Monika z wściekłością zatrzaskuje drzwi od domku. Michał usłużnie odprowadził urzędnika aż na drogę, do zaparkowanego samochodu. Wraca z błyszczącymi oczami.
– Wreszcie, wreszcie jest! Boże, tyle na to czekaliśmy, nie mogę uwierzyć, że się udało, że jest!
– Co jest?
– No republika!
– Pogięło cię? – patrzy na niego z niesmakiem. Michał też na nią patrzy, i to dość chłodno.
– Może wreszcie skończysz z tymi polaczkowymi, wielkopańskimi manierami, co?
– CO?!
– A to! Nigdy nie przyszło ci do głowy, że nie wszyscy marzą o walce i wojnie? Że nie każdy widzi w tym sens? Że nie wszyscy chcą wielkiej imperialistycznej Polski? Boże: biedna, ale dumna, głodna, ale głowa wysoko, tak? Może jeszcze przywdziejesz czerń, jak wielka pani z dworku po upadku jakiegoś tam powstania….
– Styczniowego
– Co?
– Polki przywdziały czerń po upadku powstania styczniowego.
– Jezu, co za różnica? Pojedziemy do urzędu, weźmiemy papiery. Dostaniemy mieszkanie, prace, będziemy mieć łazienkę, ubikację, kuchnie, normalne mieszkanie, normalne życie.
– Naprawdę tylko na tym ci zależy?
– A tobie nie? Rozejrzyj się, dziewczyno! Chcesz żyć w tej norze? Bez światła, bieżącej wody? Ja pierdzielę, przecież ty nawet golisz nogi brzytwą! Sorry, ale ja już wymiękam. To mnie przerasta!
Siedzi na łóżku, dość otępiała. Wciąż nie może uwierzyć i patrzy na siebie jakby w góry. Jakby wisiała pod niskim sufitem i obserwowała siebie i wszystko obcym okiem.
Boże.
Tyle czasu żyli razem, spali, jedli… Oczywiście: wiedziała, że się różnią. Kłócili się o co drugą sprawę. Ale TO ! To nie była pierdoła, taka jak wybory w 2018, ulubione filmy, weganizm czy sprzątanie po psach.
Ale przecież wiedziała. Podświadomie wiedziała, jaki on jest i co zrobi. Zawsze podchodził do życia tak lekko. Ślizgał się po powierzchni i znikał, kiedy robiło się poważnie.
Pamięta ten październikowy poranek, na samym początku. Michał dotyka jej kostki, wodzi palcem po małej, wypukłej bliźnie.
– Co to jest?
– Nie wiesz? – dziwi się ona.
– No nie wiem. Dziwny ślad. Dziwne, poparzyć się w tym miejscu. Co to jest?
I wtedy ona już rozumie. On nie przysięgał. Wyrywa stopę z jego dłoni – Ci….. – dotyka palcem jego ust. On nie wie. Może i lepiej, niech nie wie. Zresztą, nie szkodzi. On nie musi być żołnierzem , wystarczy, żeby leżał przy niej, przetrwał z nią zimę.
…..tajemnicy dochowam niezłomnie cokolwiek by mnie spotkać miało.
Cokolwiek by mnie spotkać miało.
CDN