Irena Nyczaj – Aż wypełnię swój los

0
448
Ryszard Tomczyk

Mężczyzna jak struty wraca do domu. Siedzi przy oknie w autobusie. Obok niego puste miejsce. Naprzeciw kobieta, też jak on, stara, przygląda się ukradkiem, lecz z uwagą i ciekawością, i zastanawia się, dlaczego z oczu siedzącego przed nią starszego człowieka płyną łzy.

Strapiony myśli o tym, że właśnie kupił sobie mieszkanie.

Miasto pozdrawia go zza szyb autobusu. Znają się przecież od dawna. I chyba lubią. Domy witały go zawsze latem otwartymi oknami, gdzie poruszały się zwiewne firanki. Witryny sklepów zachęcająco rozpościerały ramiona, wabiąc go opowieściami o wspaniałościach kryjących się we wnętrzach magazynów.

Nie lubił kupować niczego. Tym zajmowała się żona. Ale doceniał przyjazne gesty sklepów i odpowiadał im łagodnym uśmiechem.

Ścieżki łez wyschły. Siedząca naprzeciwko niego kobieta, znudzona obserwowaniem, ziewnęła i zapatrzyła się w zaokienny świat miasta.

Mężczyzna wraca do domu. Swojego i nie swojego. Do żony – swojej, lecz obcej.

Nie od razu przecież tak było. Myśli, zrazu chaotyczne, zaczęły układać się w uporządkowany ciąg. Wspomnienia dobrych chwil z początków wspólnego życia wypełniać zaczęły czaszkę, aż przepełniwszy ją, znalazły ujście i przez oczy jęły wydostawać się na zewnątrz, spływając strużkami po bruzdach twarzy.

Dochowali się syna. Jedynak od początku był bardzo związany z matką. Mężczyzna zastanawia się, czy i kiedy popełnił błąd, że nie zdołał jak prawdziwy, dobry ojciec prowadzić syna – krew z krwi, kość z kości – przez dzieciństwo, pacholęctwo i wreszcie dorosłość. Zajęty pracą i gromadzeniem dóbr, nie widział być może umykających ważnych chwil, jakie powinien przeznaczyć dla swego jedynego dziecka. Też obcego, które – zauważał to – patrzyło na ojca czasem jak na stary, niepotrzebny grat.

Gromadzenie… Jako głowa rodziny tak pojmował dom. Zasobny, gdzie niczego nie brakuje, ale i niczego się nie wyrzuca. Bo wszystko ma przecież swoje przeznaczenie. I może się jeszcze przydać. On to szanuje. Bywało, że szukał czegoś tak bardzo akurat potrzebnego, co było, a zostało wyrzucone. Wytykał żonie pochopną decyzję. A ona tylko:

– Zrzędzisz jak stary dziad. Paska zniszczonego ci nawet żal albo wyświechtanego, śmierdzącego portfela. Wstydziłbyś się!

Ona, w przeciwieństwie do męża, gdy coś się zestarzało – po prostu wyrzucała. Miska, garnek, buty, odzież, pożółkłe firanki. Oglądał wszystko przeznaczone do wyniesienia i często segregował po swojemu. Zanosił do piwnicy. Żona nigdy tam nie zaglądała. Piwnica zapełniała się całkiem jeszcze dobrymi rzeczami.

Gdy syn podrósł na tyle, że jemu powierzyła misję wynoszenia do śmietnika niepotrzebnych przedmiotów, dał spokój i przestał prawie zupełnie odzyskiwać tracone bezpowrotnie, a miłe sercu pamiątki. Chłopak, jak matka, uskrzydlony ideą recyklingu z radością pędził na pobliski śmietnik i nie to, żeby zostawiał rzeczy „może ktoś sobie weźmie”, jak pouczał ojciec. Nie, nie, rzucał specjalnie, jakby staremu na złość – prosto w czeluść ogromnego kontenera, skąd nie było już drogi odwrotu.

Co się dzieje z tymi wszystkimi przedmiotami, jakie ludzie wynoszą, zapełniając śmietnikowe wielkie cuchnące pojemniki. Na całym świecie. Ile tego jest. A produkuje się wciąż i wciąż. Ludzie kupują nowe i wyrzucają stare.

Poczuł niechęć, a nawet złość. Do kobiety, którą pokochał dawno temu, a teraz… Z drugiej strony zdał sobie sprawę z niepokojem, że ich życie, sprowadzone do gromadzenia przez niego i wyrzucania przez nią zaczęło przekształcać się w coś przerażającego. Znienawidził pojęcie recyklingu. Przecież oni, żona i syn, nie rozumieją idei tego działania. Usiłował tłumaczyć synowi, że to nie tak, nie o zwykłe wyrzucanie przecież chodzi. Ale co tam ojciec wie… Młodość miała swoją mądrość i nie chciała słuchać.

Poczuł się bardzo staro. Jeszcze bardziej, niż wtedy gdy żona i syn stanęli przed nim i ona powiedziała:

– Kuba chce się żenić. Będzie potrzebny pokój. Ja zostanę, będę pomagać przy dziecku. A ty musisz sobie coś znaleźć.

Pluton egzekucyjny oddał serię. Mężczyzna padł rażony pociskami. Kiedy się podnosił ciężko ranny, wiedział, że musi uciekać, aby przeżyć.

Zaczął rozważać szanse. Na dalszą rodzinę raczej nie mógł liczyć. Poraniona przez niedawną pandemię, zubożona aż o sześć osób… Pochował nawet młodszego brata. Bratowa została z trójką nastoletnich dzieci, sama schorowana.

Nie, rodzina nie pomoże. Trzeba było pomyśleć o czymś innym. Tylko o czym? W głowie aż huczało. Zobaczył się wolontariuszem pomagającym chorym i biednym w jakimś dalekim kraju. Co z tego, kiedy i jego zdrowie nie najlepsze. To nierealne.

Poczuł ogromną niemoc. Przez myśl przeleciało: piwnica. Gdyby ją urządzić, przysposobić jakoś… Ale nie pozwolą, nie było dotąd chyba takiego przypadku. Administracja bloku… Nie, to też odpada.

Skończyć z tym raz na zawsze. Ale jak? Wyjść na wysokie piętro wieżowca… Nie, tego nie mógłby zrobić swojemu miastu. W którym się urodził i nigdy go nie zdradził. Nie tęsknił, jak większość sąsiadów czy rodziny, za wsią. Ludzie, zauważał, kupowali choćby kawałek ziemi, działkę, gdzie uprawiali jakieś warzywa i kwiaty. On lubił miasto. Podziwiał mądrą zabudowę, drzewa teraz ogromne, wysokie, dorastające na jego oczach z malutkich, chwiejnych sadzonek. I kochał to miasto bez zastrzeżeń – jak swoje dziecko. Wszystko mu się tu podobało. Patrzył ze wzruszeniem, jak miasto przeobrażało się, rosło, mężniało i piękniało. Przypomniał początki tej przyjaźni, kiedy pierwszy raz poczuł z nim silną więź. To wtedy, gdy otrzymał mieszkanie – swoje, własnościowe. Weszli do niego z żoną z poczuciem ogromnego wzruszenia. Aż się łza w oku zakręciła. Otarł ją, ale nie wstydził się. Jego miasto, na które przelał uczucia prawie ojcowskie, odpłacało mu, co zauważał, na każdym kroku. Starało się. Wokół jego bloku nie uświadczysz dziur w chodniku ani jezdni. Trotuar był gładki i wygodny. Balkony, gdzie indziej, zdarzało się, poobgryzane – w jego domostwie jak nowe – równiutkie, farba świeża, elewacja czysta. Czuł tę ustawiczną troskę swojego przyjaciela.

I co? Jak by mu teraz wytłumaczył taki straszny krok? Słabością, poczuciem beznadziei? Nie, miasto na to nie zasługuje.

Ale sprawa wciąż czekała na rozwiązanie. Zamyślił się. Inne, znane choćby z literatury czy filmów sposoby, też przerażały – tak bardzo, aż się przeżegnał.

I wtedy zaświtała w jego głowie myśl, jakiej dotąd nie było. Jeśli musi sobie coś znaleźć – dobrze, już znalazł. Nagle wszystko wydało się proste, zrozumiałe i oczywiste.

Załatwiwszy pomyślnie swoją najważniejszą sprawę, wracał autobusem do domu. Na kolejnych przystankach ubywało ludzi, rzadko ktoś dosiadał. Ucieszył się więc na widok dawnego znajomego. I od razu wypalił:

– Kupiłem sobie mieszkanie.

– ?

– Na cmentarzu…

I roztoczył przed znajomym opowieść o niewiarygodnych cenach miejsca i zdzierstwie administratorów tego ostatecznego mieszkania. Znajomy kiwał ze zrozumieniem głową i wysiadł na kolejnym przystanku. A mężczyzna, podekscytowany, składał raport przed swoim miastem. Słowa lejące się jak kaskada opowiadały miastu o całej grozie jego położenia, o żalu, złości, wreszcie o decyzji, którą podjął, bo nie było innego wyjścia.

Będzie miał swoje własne mieszkanie. Ale już wiedział, jak postąpi. Sprawiedliwie.

Poczeka, aż dotychczasowe lokum – jego, żony i syna – będzie puste.

I wtedy zrobi tak jak trzeba.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko