Krystyna Habrat – BRZYDKA

3
449

  Była brzydka.

  Pewnie dlatego rzucała się w oczy. Brzydka z szarą,  pobrużdżoną, twarzą, byle jak związanymi gumką włosami i oplątana w dziwaczne ciuchy.   Do tego paradowała w grubych skarpetach w kolorowe paski.   

   Wszystkie dziewczyny w akademiku  ją znały. Te z pierwszego roku  patrzyły na nią  podejrzliwie.  Dopiero,  jak której wypadło   usiąść w stołówce przy  tym samym stoliku,  zmieniała zdanie.  Brzydka, zjadając pospiesznie zupę, nastarczała jeszcze gadać bez  końca i gadać. Do koleżanek i do obcych. Wtedy nowa przestawała widzieć jej osobliwy  wygląd,  pochłonięta rozważaniami na temat wierszy, filozofii i spraw niezwykłych. Nie wszystko pojmowała, ale dotąd nie słyszała, by ktoś mówił z takim przejęciem.

 „Taka  inteligentna, oczytana, tylko ubiera się byle jak i w byle co. Ile może mieć ona lat?” – myślała po wyjściu ze stołówki. – „Gdyby tylko nie zakładała na siebie kilku bluzek i swetrów, które tu się marszczą, tam zwijają, gryzą kolorystycznie.” Wkrótce przestawała się dziwić, bo wiedziała, że ta dziwna dziewczyna jest niebywale mądra i już jej  zewnętrzność przestawała  razić.  Ważniejsze było, co  mówi.

   Innym razem zauważyła, że ta brzydka jadła samą tylko zupę, a  koleżanka obok   – drugie danie. „Pewnie oddała dziwnej pierwsze. Więc dziewczyny ją lubią i dokarmiają – wywnioskowała – a ona niedojada, stąd  jej  niezdrowa cera.”

   Jednak Martę stale otaczało  grono ładnych dziewcząt.  Najczęściej z młodszych lat studiów. Zapatrzone w nią słuchały, co mówi.   

  A potrafiła mówić o wszystkim. Jej koleżankom z I roku polonistyki wydawało się, że  Marta zna się absolutnie na wszystkim. Czytała zachłannie i bez przerwy, co tylko wpadło jej w ręce. Biegała na wszystkie wystawy, koncerty, ważne wydarzenia. Wtajemniczone, wiedziały, że pisze też wiersze.  Nawet jej drukują. Deklamowała je na imieninach  koleżanek w akademiku. Czasem nie wiedziały, jej to utwór czy znanego poety? Ona uśmiechała się tylko tajemniczo.

   A jak o książkach mówiła!  Tylko, ile razy  która zaraziła się jej zachwytem, książka  okazywała się zbyt trudna. Nawet nudnawa. Niepodobna do tego, co Marta mówiła.    Ale trudno była powrócić do tamtej rozmowy, bo  Marta stale się gdzieś spieszyła. Szybko wyrzucała z siebie, co miała do powiedzenia i  odchodziła, tupiąc energicznie nogami w półbutach i wełnianych skarpetach w barwne paski. Spieszyła się jak zwykle. Musiała przecież przeczytać wszystko. Poznać. Wchłonąć. Być na każdej  wystawie, na każdym spektaklu, koncercie.

   Czasem pojawiał się problem.  Przy tak uroczystej okazji jak koncert, wypadało  wyglądać  stosownie do miejsca i pory dnia. Zaraz koleżanki spieszyły na pomoc i   obdarzały Martę bluzkami, sweterkami, apaszkami. Niejedna nie chciała nawet zwrotu. Czuła się zaszczycona, że może  pomóc. I tak Marta obrastała w drobiazgi garderobiane nie zawsze pasujące do siebie, a że nie dbała o to zbytnio, wyglądała nieco po łachmaniarsku,  no, jak hipiska.

 Na imieninach koleżanek ciągle deklamowała z przejęciem wiersze. Nikt w takie recytacje nie wkładał tle serca co ona. Może je sama pisała? – podejrzewały te jeszcze niewtajemniczone.  Nawet, gdy już skończyła z polonistyką nosiła pod pachą tomiki z wierszami, godzinami przesiadywała w bibliotekach. Tylko język starocerkiewny jakoś jej nie podchodził i te zawiłości gramatyczne…

   „Nie szkodzi – przyznawała bagatelizująco – tyle jest innych wspaniałych dziedzin do zgłębienia, że nie warto  trwać uparcie  przy jednym. Ograniczać się tylko do jednego. A potem tkwić latami przy tym samym biurku w malutkim kręgu spraw. Nie! To nie dla mnie!”

   Wtedy to zaczęła grać na okarynie. Popołudniami, gdy gwar akademika  sięgał zenitu, siadywała na schodach przed strychem i ćwiczyła z przejęciem. Tak, by nikt z gwarnych korytarzy poniżej nie słyszał.

 Ale wszystko było dobrze, tylko jej koleżanki z roku znalazły się nagle rok od niej wyżej. Ona była  dalej na I roku, ale już filozofii. Od dawna zresztą studiowała w Jagiellonce  poważne księgi o mistycyzmie. „Bez tego trudno zajmować się literaturą” – tłumaczyła. Teraz z niemniejszym przejęciem znosiła z biblioteki stosy książek z historii sztuki i psychologii.  A „Filozofię sztuki” Sobeskiego chowała starannie, żeby  kto nie zechciał jej  wykraść.

  Który rok już mieszkała w akademiku? Który kierunek  zgłębiała. Właściwie nikt nie wiedział, bo jakby od zawsze. A mieszkała tak trochę na waleta,  robiąc w zamian jakieś prace dla administracji. Nikt nie śmiał dopytywać.

  Ostatnio stawała się nieco milcząca. Już nie terkotała, jak dawniej, nie uciekała szybko w stukocie  swych ciężkich butów do innych spraw. Z trudem zdobywała się teraz na pojedyncze zdania.

 – Jaki ogrom myśli jest w świecie – mówiła w zamyśleniu.

 – Opowiedz coś…

 – Och! Boję się, że idę w tym już za daleko. Zenit geniuszu czy natchnienia zbliża się niebezpiecznie do psychozy. Jak później zawrócę? Jak zmieszczę się  w szufladkę jakiegoś zawodu o przeciętnych wymaganiach, jakie wyznacza społeczeństwo? Jak pogodzę się z regułami? Boję się tego.

  Milkła i  odchodziła ze spuszczoną głową. 

   Późną nocą, gdy gwar akademika zacichał, Marta „naczytana” aż do bólu oczu, siadywała z tą lub inną koleżanką na szczycie schodów, którymi nikt nie chodził, bo prowadziły do zamkniętych na amen drzwi strychu i  oddawała się rozważaniom nad pięknem i sensem życia oraz sztuki.  

   Kiedy indziej schody te okupowały dziewczyny nieszczęśliwie zakochane i snuły zwierzenia z ukrytym pytaniem: będzie co z tego, kocha mnie? Pokocha? Jak sobie tę miłość wybić z głowy?

   Marta o miłości nie mówiła. Nigdy nic o swoich najprostszych uczuciach, co ją cieszy, co boli, martwi, czego się obawia, o czym marzy. Nawet by się zdziwiły, że i jej to dotyczy. Do niej to nie pasowało. Za to spokojnie wysłuchiwała cudzych zwierzeń. Innym potrafiła  doradzić  nad wyraz logicznie. „Nie poniżaj się, jakbyś prosiła go o miłość, bo tak go tylko zniechęcisz” – mówiła  kategorycznie i to  od razu nieszczęśnie zakochaną otrzeźwiało, nie pisała już kolejnego listu. Przestawała snuć się ulicami, gdzie mogła go spotkać.

  „Ta Marta jest mądra – stwierdzała potem – tylko czemu tak  dziwacznie się stroi?”

  Potem rozpoznawała u Marty stary sweter zeszłorocznej absolwentki, a pocerowane na kolanach spodnie też pewnie donaszała po kimś. Wszystko podszyte wiatrem  uzupełniała  cieplejszym wdziankiem i szalikiem, co  dawało nieład powiewających  szmatek wokół tej chudej jak tyka dziewczyny. Twarz bez śladu szminki czy pudru, szare włosy  ścięte krótko, a jak odrosły – ściągnięte recepturką w nędzną kitkę. Perkaty nos pełen wągrów. Czemu ona taka niedziewczęca? Ach, bo jej światem są tylko książki i ostatnio dzieła sztuki. Podobno  zabrała się za rzeźbienie w drewnie.

  Porzuciła filozofię. Okarynę gdzieś zapodziała.

  Jedna z koleżanek, Justyna, spędzała wakacje niedaleko miejscowości skąd latem przychodziły listy od  Marty. Wybrała się tam raz. Długo nie mogła znaleźć jej domu w rzędzie okazałych willi. Był numer 6 i zaraz 10, a gdzie ósemka?  Dopiero ktoś pokazał jej w głębi ogrodu malutki, drewniany domek, nie pasujący do pozostałych. Z bliska okazał się schronieniem nieco prowizorycznym,  ale starannie udomawianym. Rosły nawet wkoło nasturcje. W progu przywitała ją matka Marty, bo ta, jak w każde wakacje, gdzieś tam sobie dorabiała na  studencki byt.

  Mama powitała  koleżankę córki  z wylewnością. Zaraz nalała wody do czajnika,  proponowała kawę, wmuszała zupę – choć odrobinę i opowiadała o córce. Była z niej dumna, że taka mądra, ale zarazem zatroskana z powodu jej nie dbania o  wygląd.

  – W jej wieku zawsze starałam się trochę umalować. Choćby policzki czerwoną bibułką, brwi upalonym patyczkiem,  a Martunia tym gardzi. Oj boję się, że nie ułoży sobie życia, nie ułoży…

  – Może kogoś zachwyci jej intelekt i rozliczne talenty – broniła  koleżanki Justyna.

Żal jej było i matki i córki. A coraz bardziej żal, gdy ukradkiem  odkrywała, jak biedny  był ich dom ze zwykłych desek, nie tynkowany, ganek miał szpary poupychane szmatkami. Musiały tu zimą hulać  przeciągi. Pewnie matka przytulała się wtedy do któregoś ze starszych dzieci, mieszkających w świecie. A Martunia   trwała w akademiku na kolejnym już kierunku.

  – Daj Boże, Daj Boże – rozczulała się mama i już nie słuchając protestów przyniosła koleżance córki pełny talerz zupy  ogórkowej.

  Na odjezdne wpychała jej jeszcze pieniądze na powrotną podróż kolejką podmiejską, bo przecież studenci nigdy nie mają pieniędzy. Ledwo Justyna zdołała się wyrwać. Jakżeby miała brać jeszcze pieniądze?!

  Po wakacjach Marta  była wobec niej  skrępowana.  Chyba miała  żal, że odkryła tajemnicę jej domu.  Justyna wstydziła się, że wdarła się tam nieproszona.     Wkrótce kończyła studia. Martę otaczały coraz młodsze koleżanki. Żadna nie dopytywała   o jej plany i zamiary.

  Opuszczały akademik kolejne roczniki, a ona pozostawała, bo dostała tu  mały pokoik w zamian za prowadzenie radiowęzła dla akademika żeńskiego oraz męskiego.

 Zabrała się do tego z pasją. Jak to ona. Nadawała muzykę i sama prowadziła audycje słowne na poważne tematy życiowe. Wreszcie ktoś jej powiedział, że to kosztem  wcześniej nadawanej muzyki, którą wszyscy lubili. Ktoś inny,  że w pogadankach nadużywa górnolotnych tonów. Wtedy zawstydziła się swej pasji. Spuściła z tonu. Przestała się przykładać do kolejnych programów.

   Po raz chyba pierwszy poskarżyła się na to na schodach w rozmowie z Agatą. Dawno tam nie siadywała, by wysłuchać czyichś zwierzeń. Teraz sama potrzebowała się wygadać. Ciasny pokoik przy radiowęźle, opasany plątaniną przewodów elektrycznych,  najeżony elektroniką, jakoś się do tego nie nadawał. Źle się w nim czuła. Zaczęła podejrzewać, że promieniowanie  urządzeń elektrycznych zakłóca jej samopoczucie.

  – Wiesz, zaczynam się gubić – zaczęła. –  Mam wrażenie, iż wszystko wysuwa mi się z rąk. Łapię coś, a to zaraz się oddala i w efekcie moje ręce puste. Tyle przeczytanych książek, tyle wierszy, obrazów… i nic z tego. Nie są to wielkie dzieła. W najlepszym razie będę całe życie puszczać kolejne przeboje z radiowęzła kolejnym rocznikom. Powinnam dalej ćwiczyć na okarynie, a nawet nie wiem, gdzie ona jest.

  – Musisz się przyłożyć i ukończyć wreszcie któreś studia.

  – Za późno – odparła zdławionym głosem Marta. – Nie potrafię się do tego wpasować. Nie mam do tego głowy.

  – Coś ty?! Ty, taka zdolna?! Oczytana…

  – Widać za mało. A rzuciłam wszystko na jedną szalę.

  – No powiedz – zachęcała koleżanka, gdy Marta zamilkła, ale ona wzruszyła tylko ramionami.

  Dopiero po chwili dorzuciła:

 – Jeszcze to  promieniowanie od urządzeń elektrycznych zakłóca mój dobrostan! Czuję się chwilami, jakby pętała mnie psychoza.

    Roześmiała się nieprzyjemnie i dorzuciła:

  – Słyszysz to słowo? „Dobrostan”! Ja znam je tylko z książek. Chyba nigdy czegoś takiego nie zaznałam. Może tylko, gdy wczuwam się w muzykę. Albo w wiersz. Ale  zawsze to czyjś wiersz. Gdy sama próbuję,  od razu pęta mnie złość, że to nie to. Ta złość przeszkadza, aby były dobre.

  – Przecież ci coś drukowano.

  – No, niby tak. Komuś się może spodobały.  

   Agata próbowała ją pocieszać, lecz za mało wiedziała o pisaniu wierszy.  

  – Wszystko we mnie się wyczerpało –   wyszeptała wreszcie  Marta.

Agata nie odpowiedziała. Morzył ją sen. Cały akademik  dawno spał.

  – Jutro wrócimy do tego – powiedziała, otwierając ostrożne drzwi swego pokoju. Marta poszła dalej korytarzem przygarbiona.

   Od jakiegoś czasu Martę pochłonęła nowa pasja – rzeźbienie w drewnie. Naznosiła skądś potrzebnego materiału i narzędzi, ale  kryła się z tym w swojej kanciapie przy radiowęźle. Już nie opowiadała tyle w stołówce. Przestała deklamować wiersze na imieninach koleżanek.  Zaczęło ją dręczyć, że jej rówieśnice   pokończyły studia, a ona nadal trwa wśród książek i  kolejnych pasji. W końcu to do niej dotarło.

   Cierpiała w milczeniu. Pojęła teraz, jak ma nieudane życie i nic przed sobą. Zawalała kolejne studia. Nie miała pieniędzy na życie. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Przelewała to cierpienie na rzeźbienie Chrystusa na krzyżu.

   „Tak – myślała –  w młodości, ma się wielkie zamiary, uczy się wielu, wielu rzeczy, a potem wpychają nas do szufladki, gdzie te nauki są zbędne, gdzie wystarcza mierność. Byle odsiedzieć przy biurku 8 godzin, nie wadzić się z szefem. Przekładać papierki. Albo uczyć dzieci abecadła i przecinków.”

  Nasłuchała się o tym od rozczarowanych koleżanek. A niejedna zaczynała z wysokiego tonu. Z wielkimi zamierzeniami. Potem najważniejsze stawało się gotowanie. Proza przyziemności.

 Uciekała od takich myśli w książki o malarstwie, o estetyce.  Na ścianie wywiesiła   nowe motto:

  MATERIA TĘSKNI ZA FORMĄ, ZA SWĄ ENTELECHIĄ.

  Zapytana, co to znaczy? – wzruszała ramionami i szeptała spłoszona:

– To cytat, tylko już nie pamiętam czyj. Znalazłam w starym zeszycie. Chyba Michała Sobeskiego? Nieważne co znaczy,  tylko jak to brzmi.

  – A co to jest: entelechia?

  – Kiedy indziej ci wytłumaczę.

  Miała już na ukończeniu figurkę Chrystusa, gdy odłożyła ją i wzięła się za malowanie.  

   Nikomu nie ujawniła na jakich zasadach znalazła się pośród studentów w pracowni malarstwa, gdzie dostać się było niełatwo. Znowu miała  cel przed sobą. Mogła teraz malować ile tylko chciała.

  Profesor ją chwalił i biegała tam coraz radośniejsza. Była zapatrzona w profesora. Z radością przyjmowała każdą jego uwagę. I dobrą i złą. Przecież to nadawało nowy kierunek jej poczynaniom.

   Któregoś dnia uzmysłowiła sobie, że ona brzydka i nieudana lubi o nim myśleć. Myśli tak całymi dniami. I to jest takie miłe! Czyżby się w nim zakochała? Tak całkiem banalnie.   „Zupełnie jak głupia dzierlatka” – beształa sama siebie. „Tylko on i tak nigdy się o tym nie dowie.”

   Po raz pierwszy czuła, że wie, jak to jest być w siódmym niebie. To nic, że  profesor stary, brzydki i na pewno żonaty. „On i tak nigdy się o tym nie dowie.” – powtarzała raz po raz.

  Znowu  biegała rozanielona entuzjazmem. Profesor jej prace chwalił! Liczyło się tylko to! Tylko już mniej śmiała zasypywać go pytaniami. Peszyła się, gdy spotykała jego wzrok.

  Malowała całymi dniami. Zarzuciła rzeźbienie w drewnie. Figurka Chrystusa znalazła się głęboko w szufladzie obok dawno porzuconej okaryny i kilku pomiętych czasopism, wytartych na zgięciach, gdzie były jej wiersze. Już ich nawet nie pamiętała.

  Zaniedbała trochę radiowęzeł, bo jedynym miejscem, gdzie odtąd chciała być, było tam gdzie on. Byle się niczego nie domyślił. Nie miała wcześniej pojęcia o smaku tej sytuacji. I jak to silne, jak rządzi człowiekiem!

  Coraz częściej siadywała zapatrzona w okno i nic nie robiła. Nawet nie czytała, nie szkicowała. Wreszcie wyszperała spośród książek w walizce zaczęty na drutach szalik. Kiedyś w  przypływie entuzjazmu do robótek ręcznych, wydziergała z różnych resztek wełny kolorowe skarpety, bo strasznie marzły jej nogi. To nic, że prawa różniła się od lewej. Kto na to patrzył? Potem zaczęła jeszcze szalik, ale szybko jej  się to znudziło. Miała już inną pasję.

  „Słomiany zapał – tłumaczyła sobie – wcale nie jest zły. Przecież tkwiłabym bez końca przy drutach z włóczką, a tak poznaję coś nowego. Albo smażyłabym do końca życia żabie udka.” Uśmiechnęła się teraz na przypomnienie epizodu kulinarnego, gdy jako świeżo upieczona studentka psychologii, smażyła z zapałem niewykorzystane żaby na ćwiczenia z fizjologii. Już zapomniała, jak i to kiedyś z zapałem zgłębiała. I psychologię i francuskie przysmaki w akademiku na pożyczonej patelni i maśle. Koleżanki wcinały, myśląc, że to kurczaki. Gdy się przyznała do podstępu, chwaliły dalej.

  Zaczęty szalik długo pałętał się w walizce z książkami. Resztki wełny  wykorzystywała do naprawiania drących się już skarpet, ale nie cierpiała takich – mało twórczych i wcale nie artystycznych – robót. To już  było odległe od jej chęci lubienia. Lubiła tak wiele, ale nie przyziemność.

  Teraz w przypływie artystycznego natchnienia zabrała się do skończenia  szala. Dziergając, mogła  oddać się dziwnym, a radosnym, myślom. Jak nigdy dotąd. I robić to bezkarnie, bez poczucia winy, że traci czas. Szal rósł szybko. Wreszcie  owinęła się nim, dumna ze  swego nietuzinkowego wizerunku. Nikt w akademiku tak się nie nosił.

     Oplątana w nowy szal w jaskrawe paski, podobne jak na skarpetach czekała z niepokojem przy sztalugach aż profesor podejdzie. Był tego dnia markotny. Nikomu nie powiedział nic dobrego. Popatrzył na malowany przez Martę obraz bez słowa. Potem na nią. Od góry do dołu i  wycedził przez zęby:

  – Artysta  musi trafiać w kolory. Samemu też  trzeba być dziełem sztuki.

  Marta spojrzała za jego wzrokiem na swe nieszczęsne skarpety. Przecież pasowały do szala?

Skurczyła się zawstydzona.

    Profesor nie dodał  nic więcej i odszedł  skwaszony.

  Jeszcze tego dnia, dobrze po północy, gdy cały akademik już spał, Marta zaciągnęła koleżankę  na puste już schody pod strychem. Usiadły na nich i po długim wahaniu wydusiła  zdławionym głosem:

   – Co powinnam zrobić, żeby wyglądać  korzystniej? Nigdy o to nie dbałam…

  – Idź do fryzjera – odparła   Aśka  bez namysłu.

  Dziewczyny w akademiku jedna od drugiej uczyły się jak malować oczy, jak się ubierać,  dbać o    cerę. Teraz więc dorzuciła:

  – I może do kosmetyczki… Pożyczę ci forsy.

  – Wiesz –  wyszeptała nagle Marta –  dotąd nie miałam pojęcia, że moja zewnętrzność jest… niewłaściwa. Nie przyszło mi ani razu do głowy, że i ja muszę się tym zająć. Tymi wszystkimi modami, guziczkami, dobieraniem kolorów… Myślałam, że najważniejsze, co się ma w głowie. Zresztą, to samo tak wychodziło. Bez planowania, zastanowień…

  – No tak, głowa najważniejsza, ale opakowanie też się liczy – pocieszyła dobra koleżanka.

  – Tylko Asiu, ja jestem całkiem niepraktyczna. Żyję w zupełnie innym świecie. I potykam się o drobiazgi. Do dziś byłam przekonana, że to ja sama sobie ustalam reguły. Że robię co chcę. Kiedy i jak chcę. Byle mieć co jeść, jakiś kąt do spania i robić, co lubię.

  – To by wystarczyło?

  – Teraz  naszły mnie wątpliwości.

  –  Jednak  trzeba żyć jak  wszyscy – zdumiała się Aśka. – Trzeba mieć lakier do paznokci. I zmywacz…

  – A co to ten zmywacz? – przerwała jej Marta.

  – Zmywa z paznokci lakier, gdy już się łuszczy.

  – O rany! –  skrzywiła się Marta. – Ile jeszcze takich specyfików powinnam mieć?!  

  Zamyśliła się i po chwili   dodała:

 – Ile tych konieczności i gdzie wybór? Nie mogę żyć, jak mi się podoba? Ja nie wiem nawet na czym to polega, by żyć jak wszyscy. Skąd  ludzie wiedzą, jak żyć? Nie mylą się? Ja z nikim się nie swarzę, ale cudzych zasad nie przyjmuję. Nie interesuje mnie życie towarzyskie z wieczorami przy brydżu, ani dyktat mody, nawet mężczyźni. Nie mam nic przeciw nim, ale który mógłby mnie pokochać?! Mnie – brzydką i niedbałą?

– Rzeczywiście! – wtrąciła uradowana nagle Aśka – nie słyszałam, aby ktokolwiek  mówił o tobie źle.  Żadna cię nie obgaduje, nie zazdrości… Lubią cię…

  Marta patrzyła w nią z napięciem, ale Aśka nie wyczuła o co jej chodzi.  Przeszła obok sedna sprawy. Nie doczekawszy się właściwej odpowiedzi, a nie mając odwagi nagabywać dalej, rzuciła zrezygnowana:

  –  Chyba tak. Ja nikomu nie wchodzę w drogę. Nie zawadzam. Nie konkuruję. Nie intryguję. Mam własną ścieżkę. Z dala od innych.

  – A teraz?

  – Zwątpiłam. Chcę być bliżej ludzi.

    Kilka dni później Marta  wsunęła się cichutko do stołówki niepodobna do siebie.  Włosy miała w lokach, pod szyją, w dekolcie czarnego sweterka, kolorową apaszkę. Usta umalowane na czerwono!  Buty  lekkie i cienkie rajstopy.

  – Ona to czy nie ona? – zaszeptano od pierwszego stolika.

  – Wygłupia się! – dodała cicho siedząca obok.

  – Marta! Ślicznie wyglądasz! – zagłuszyła ją zaraz  inna, wyczuwając nutę niechęci w głosie koleżanki, jakby Marta znalazła się nagle w kręgu rywalizacji. Upodobniona  do innych i  ładniejsza, od razu zasłużyła na  zazdrość.

  – O! Ledwo cię poznałam! Brawo! – dodała kolejna.

  – Pyszna metamorfoza.

  Gdy szła tak niepewnie pomiędzy stolikami, wypatrując wolnego miejsca, zewsząd sypały się już same komplementy. Chwaliły ją z grzeczności, na zachętę, ale siedzące przy tym samym stole, z bliska zobaczyły, że Marta wygląda o wiele, wiele lepiej. I ma duże,  piwne oczy!

    Tylko profesor tego nie docenił.

  Popatrzył na obraz, jaki  malowała, potem na nią i skrzywił się.

  – Co się pani  tak wypindrzyła?  Jak  mieszczańska kołtunka z czupryną po trwałej, że można w nią wbić widelec?! – Artystka powinna prezentować się, jak jej najlepszy malunek. Dulskie nie malują  obrazów.

  Odszedł  niezadowolony, ale odwrócił się i  podsumował:

-. Osoba tak, zdawałoby się, górnolotna nie może iść w banał. A ja zamyślałem panią malować.

   Późną nocą, kiedy już wszystkie w akademiku spały, Marta weszła zdecydowanym krokiem do kuchenki. W ręku trzymała  rurkę do wody mineralnej. nachyliła się nad palnikiem, Odkręciła gaz   i zaczęła  go wdychać przez rurkę.

  Wszystko jej w oczach zawirowało, pociemniało, gdy nagle ktoś krzyknął: „Gaz!”

  Nazajutrz  gruchnęło po akademiku, że w środku nocy  zabrało ją pogotowie.

  Odratowali ją.

  Po szpitalu pragnęła tylko wyjechać  jak najdalej I na zawsze. Niedokończoną figurkę Chrystusa na krzyżu podarowała koleżance, oddając jej pieniądze pożyczone na fryzjera i kosmetyczkę. Okarynę i książki zabrała. A co z obrazami? – nikt nie  miał odwagi pytać.

  Więcej się nie zobaczyły. Nie odpowiadała na listy. Któraś miała pomysł odwiedzić ją w domu, zapytać matkę, ale ją stanowczo powstrzymano. Podobno tam kryje się jakaś tajemnica. Ktoś kiedyś o tym wspomniał,  tylko już nikt nie pamiętał, o co chodzi. Chyba więc nie wypadało  cokolwiek przedsiębrać.

  Kiedyś jednak któraś po powrocie z wakacji przysięgała spotkanym na Plantach koleżankom, że  widziała Martę na jakimś wernisażu w odległym francuskim mieście. Tylko zanim zdołała do niej dobiec, odeszła z jakimś panem pod rękę i znikła.  

  –  Z panem? Pod rękę? Ależ to do niej niepodobne!

 – Tylko kto tam wie, co miała w głowie, w sercu.

  – To nie mogła być Marta. A jak była ubrana?

  – Właściwie…  nie wiem… To ona oduczyła mnie oceniania ludzi po wyglądzie.

  – Ciekawe, ona to była, czy nie ona? Mogła się aż tak zmienić?

  – Zdarza się…


Krystyna Habrat

  20.5.21r.

Reklama

3 KOMENTARZE

  1. Rozmyslam sobie, po przeczytaniu tekstu, że pewnie teraz są inne kryteria oceny drugiej osoby: wygląd zewnętrzny. I chociaż nieraz zazdrości się urody , figury czy ciuchów, to ostatecznie „bidule” nie są punktem zainteresowania koleżanek, nawet, gdy głęboką wiedzą biją na łeb innych. Marta w gruncie rzeczy miała życzliwe dziewczyny wokół, akceptowano ją, to ją uśpiło. Nietuzinkowa chociaż chaotyczna, także w zdobywaniu wiedzy, do głowy jej nie przyszło, że jest młodą kobietą, warto o siebie zadbać. Dopiero miłość uświadomiła jej to. Tak to bywa. Niewykluczone, że koleżanka mówiła prawdę o tym, że widziała Martę na wernisażu. Bo w Marcie obudziła się kobieta.
    Z przyjemnością przeczytałam opowiadanie 🙂

  2. Dziękuję pięknie Aniu. Twoje refleksje są bezcenne.
    Dodam, że to z życia wzięte. Nie powiem ile, ale już te żaby, jakie koleżanki z akademika wcinały, jako udka kurcząt, są autentyczne. I nie tylko to. Brzydka miała po prostu fantazję.

  3. Wszystko to pięknie opowiedziane, ale niekonsekwentnie. Marta, wieczna studentka, a lata biegły nieubłaganie. W takim razie, kiedy dopadła ją ta miłość? W wieku lat czterdziestu plus? Czyżby powtórka z mydlanych oper, gdzie bohaterzy prawie się nie starzeją?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko