Zbyszek Ikona – Kresowaty – 15 tomów niekończącej się opowieści

0
295
Portret prof. Stanisława S. Niciei, wyk. Zbyszek Ikona- Kresowaty 2021
Portret prof. Stanisława S. Niciei, wyk. Zbyszek Ikona- Kresowaty 2021

Z prof. Stanisławem Sławomirem Nicieją – historykiem, biografistą, publicystą, długoletnim rektorem Uniwersytetu Opolskiego i jego współtwórcą, jednym z najpoczytniejszych polskich historyków, autorem bestsellerowej monografii „Cmentarz Łyczakowski we Lwowie” (cztery wydania, łącznie około 300 tysięcy egzemplarzy) i monumentalnej „Kresowej Atlantydy” rozmawia Zbyszek Ikona – Kresowaty

Zbigniew Kresowaty: Rozmawiamy tuż po ukazaniu się XV tomu „Kresowej Atlantydy” – dzieła monumentalnego, które już zyskało miano faktu kulturowego w polskiej historiografii. W tych piętnastu tomach zgromadzono około cztery tysiące unikatowych zdjęć,  precyzyjnie opisanych. Na ponad 4000 stronach tej publikacji bohaterami są Kresowianie i ich potomkowie, którzy tworzyli ważne fakty kulturowe i historyczne na ziemiach dawnego państwa polskiego utraconych po 1945 roku. Ukazaniu się najnowszego tomu towarzyszyła wystawa plakatów wybranych z ponad 500 spotkań autorskich nie tylko w Polsce, ale i Europie, w których Pan uczestniczył. Jaką wagę przywiązuje Pan do tak licznych i geograficznie rozproszonych spotkań z czytelnikami?

Prof. Stanisław S. Nicieja: Wyjątkowo dużą. Takie spotkania są dla mnie jak tlen do oddychania. Jestem historykiem nie tylko gabinetowym, siedzącym głównie w archiwach i bibliotekach, ale również historykiem podróżującym, reporterem bywającym w miejscowościach i w gościnach u ludzi, o których piszę. Od lat jestem stałym bywalcem w domach moich czytelników, którzy mają bogate archiwa rodzinne – kopiuję ich dokumenty, skanuję fotografie, nagrywam wspomnienia ze spotkanymi świadkami historii. Spotkania autorskie są często miejscem, gdzie nawiązuję kontakty, które umożliwiają mi dotarcie do archiwów rodzinnych. Bez tych kontaktów moje książki byłyby zubożone i w jakimś stopniu kalekie, gdyż biografie ludzi nie są zapisane tylko w archiwach państwowych i bibliotekach uniwersyteckich.

Od pierwszych swoich spotkań autorskich zbieram plakaty. Pierwszy plakat w mojej kolekcji mam z grudnia 1988 roku – zapowiadał on moje spotkanie w warszawskim klubie studenckim „Hybrydy” tuż po ukazaniu się w wydawnictwie Ossolineum  monografii „Cmentarz Łyczakowski we Lwowie”. Była to wówczas Książka Roku. Wyszła w nakładzie 250 tys. egzemplarzy i miała ponad 100 recenzji (m.in. prof. Janusza Tazbira, Ryszarda Kapuścińskiego i Stanisława Lema). Doczekała się miana „literatury pierestrojkowej” (tak ją nazwał krytyk Leszek Żuliński), bo przełamałem nią jeszcze przed upadkiem cenzury PRL-u tamę milczenia wokół Lwowa i Kresów. Od tego czasu miałem takich spotkań ponad pięćset. Zbieram związane z nimi plakaty i zaproszenia. Zapowiadają one spotkania autorskie w Polsce (od Sanoka po Szczecin, od Zgorzelca po Ostrołękę), ale też w Europie, m.in. w Londynie, Paryżu, Berlinie (na Uniwersytecie Humboldta), w Rapperswilu, we Lwowie, w Stanisławowie, Żytomierzu, Pińsku, a nawet w Perth w Australii i Tajpej na chińskiej Formozie. Ale najbardziej cieszą mnie plakaty ze spotkań w maleńkich miejscowościach. Szczególnie zapamiętałem te w Lipnikach Łużyckich (przy niemieckiej granicy) i w Pastorówce pod Lubaczowem (przy ukraińskiej granicy), ale też w moim rodzinnym Strzegomiu i w Świdnicy, gdzie na sali siedzieli moi licealni nauczyciele, w tym polonistka – lwowianka Idalia Jarzynowa, która pierwsza zwróciła mi uwagę na piękno i miejsce Lwowa w polskiej kulturze..

Z. K.: Czy ma Pan liczną publiczność na tych spotkaniach?

S.N.: Raczej tak. Od pierwszych spotkań podpisałem, aż trudno uwierzyć, kilkanaście tysięcy moich książek. Szanuję czytelników i każdemu wpisuję dedykację bardzo osobistą – nauczył mnie tego Ryszard Kapuściński, który miał zasadę pisać w dedykacji imię i nazwisko przyszłego czytelnika, a nierzadko jakieś przesłanie czy informację o korzeniach rodziców w rodzaju: „Wołyniance po mieczu i kądzieli”, „Potomkowi Wilniuków” czy też „Byłym mieszkańcom Krzemieńca”. Zdarzały mi się spotkania, na których podpisałem 200 książek – tak było w Bytomiu, we Wrocławiu czy w Gliwicach, a ostatnio w Przemyślu.

Z. K.: 15 tomów „Atlantydy” powstało zaledwie w ciągu ośmiu lat.

S.N.: Zaczęło się dość niewinnie. Po książce o Cmentarzu Łyczakowskim, kiedy odblokowano cenzuralnie temat lwowski, zapanowała moda na Lwów i na jego temat zaczęło pisać dziesiątki osób – historyków, publicystów, reportażystów itp.  Gdy usunięto kleszcze cenzury, po 1989 roku o tym mieście napisano kilkadziesiąt książek i setki, a może nawet tysiące artykułów i całe tomy wspomnień. Nie lubię ścisku, więc zaniechałem pisania o Lwowie i zająłem się tzw. prowincją galicyjską.

Z. K.: Przeglądając wykaz Pana publikacji, a jest on imponujący – około 1000 artykułów i ponad 40 książek – jedną z pierwszych, która po „Cmentarzu Łyczakowskim” stała się bestsellerem była nosząca tytuł „Kresowe trójmiasto”.

S.N.: książka wyprzedziła cykl „Kresowa Atlantyda”. Postanowiłem napisać o trzech kresowych miastach: Borysławiu, Drohobyczu i Truskawcu, leżących w swoim sąsiedztwie i nazwałem je „trójmiastem”, mimo że bardzo różniły się od siebie, ale żyły z sobą w symbiozie. Borysław był miastem „brudnych” interesów i ciężkiej pracy. Ziemia była tam pokłuta 12 tysiącami odwiertów, z których wydobywano ropę  naftową. Robiono tam interesy. Powstawały wielkie fortuny, ale nie dbano o wygląd miasta i ekologię. Ropa płynęła tam ulicami. Z jednej strony bogactwo właścicieli szybów naftowych, z drugiej – umorusani w mazi ropnej wiertacze i łybacy (tak nazywano górników naftowych). A obok rozwijał się Drohobycz – miasto Brunona Schulza i pięknych, bogatych kamienic w stylu secesyjnym bądź eklektycznym oraz willi utopionych w ogrodach. Tam konsumowano bogactwo wydarte ziemi w Borysławiu. Schulz patrzył na to ze zgrozą. Ulicę Stryjską w Drohobyczu nazwał „ulicą Krokodyli”. A obok, niedaleko był Truskawiec – uzdrowisko o znakomitych wodach leczniczych. Tam ciężko pracujący w Borysławiu lub Drohobyczu leczyli swe zniszczone żołądki i skołatane pogonią za pieniędzmi serca. Kiedy przyniosłem tę książkę o trzech miastach do wydawcy, mego przyjaciela Bogusława Szybkowskiego, on przyjął ją sceptycznie. Jako wytrawny znawca rynku czytelniczego sądził, że może nie być wielu zainteresowanych taką tematyką, bo kto będzie chciał czytać o jakichś trzech galicyjskich miasteczkach zapomnianych w powojennej Polsce przez Boga i ludzi. Ale wydał tę książkę bardzo elegancko, z piękną, efektowną okładką. I przeżył szok, podobnie jak ja przed dwudziestu laty, gdy ukazała się książka o Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie.

„Kresowe Trójmiasto”zniknęło z półek księgarskich w ciągu kilku tygodni. Trzeba było je wznawiać. Wywołało też dyskusje czytelników. Dla przykładu: pochodzący z Drohobycza weteran AK, a jednocześnie historyk tego miasta Krzysztof Werner, był oburzony tytułem, bo uważał, że Trójmiasto jest tylko jedno – nad morzem: Gdańsk–Sopot–Gdynia. Ale moje określenie „kresowe Trójmiasto” weszło do obiegu, stało się skrzydlatym słowem i wielu dziś posługuje się tą nazwą. Mam satysfakcję, że byłem pierwszy.

Z.K.: Jakie jest główne źródło Pana inspiracji przy pisaniu historii poszczególnych miast kresowych?

Prof. Stanisław Nicieja z żoną, która pracuje przy „Kresowej Atlantydzie”
Prof. Stanisław Nicieja z żoną, która pracuje przy „Kresowej Atlantydzie”

S.N.: Natomiast książka „Kresowe Trójmiasto”uruchomiła lawinę. Czytelnicy dzwonili, pisali listy, wysyłali e-maile. „Pan pominął mojego dziadka, a on miał pensjonat w Truskawcu, posyłam Panu jego zdjęcie” – pisał ktoś z Gorzowa Wielkopolskiego. „A mój pradziadek miał w Borysławiu szyb naftowy i zbudował kamienicę w Drohobyczu” – dodawał inny w liście z Dzierżoniowa. Wtedy zrozumiałem, że wszedłem na niebywale płodny grunt i mam szansę uratować pamięć o tamtych miejscach i ludziach. Także dlatego, że miałem dobry kontakt z czytelnikami kresowymi, którzy poznali mnie, gdy pisałem o Cmentarzu Łyczakowskim i Orlętach Lwowskich. Zdobyłem wówczas zaufanie czytelników, a częstokroć luminarzy lwowskiej diaspory, takich jak choćby Wojciech Kilar, Stanisław Lem, Adam Hanuszkiewicz czy Jerzy Janicki, a na emigracji w Londynie – prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego, Stefanii Kossowskiej (ostatniej redaktorki londyńskich „Wiadomości”), Ireny Andersowej (żony gen. Władysława Andersa) czy Włady Majewskiej (piosenkarki i muzy Mariana Hemara) – wszyscy oni byli Kresowianami. Zaczęła płynąć do mnie lawina informacji i dokumentów, które skrupulatnie rozdzielałem do 200 teczek z nazwami miejscowości: od A (Aleksandrówka) po Ż (Żytomierz). Te teczki z każdym tygodniem pęczniały, puchły, wypełniając się zdjęciami, wyciągami archiwalnymi, fiszkami bibliograficznymi itp. To był cokół, na którym mogłem opierać historię i fabułę poszczególnych tomów „Kresowej Atkantydy”.

Z.K.: Nie przecenia Pan historycznej wartości fotografii i wspomnień zwykłych ludzi?

S.N.: Absolutnie nie, są to źródła bezcenne. Historię tworzą przecież nie tylko ci z pierwszych stron gazet, tacy jak Piłsudski, Śmigły-Rydz, arcybiskupi Bilczewski czy Hlond, premier prof. Bartel czy komandor Zajączkowski (twórca flotylli pińskiej). Historię tworzy też charyzmatyczny proboszcz (który umiejętnie inspiruje otoczenie i jest częstokroć osobowościowo ciekawszy od arcybiskupa swojej diecezji, bo umie skupiać wokół siebie społeczność i tworzyć rzeczy niebanalne), notariusz-kolekcjoner (np. barwnych motyli z całego świata), weterynarz (który ratował zwierzęta) i fryzjer (który tak uczesał kobietę, że znalazła partnera, a wraz z nim radość życia). W moich książkach przeważają ludzie z drugiego, trzeciego, a nawet piątego planu. Oni tworzą historię zaplecza. Ich losy poruszają moich czytelników, bo częstokroć są w warstwie fabularnej zadziwiające. Żyję ciągle pod presją nowych wyzwań. Na każdym prawie spotkaniu autorskim słyszę nie tylko pytania, ale i lamenty: „Kiedy następny tom? Starzejemy się, a nie możemy się doczekać, kiedy napisze Pan o naszej rodzinie, o naszym miasteczku. Dlaczego nie napisał Pan jeszcze o Kamieńcu Podolskim, Żółkwi, Borszczowie, Nieświeżu, Baranowiczach, Nowogródku itp.?

Z.K.: Zauważyłem, że traktuje Pan z wyjątkową atencją małe kresowe miasteczka, a przecież są one z reguły w cieniu tych wielkich, jak Lwów, Wilno, Stanisławów czy Grodno.

S.N.: Lubię odsłaniać historie małych miejscowości, leżących na tzw. prowincji kresowej. Dla przykładu w jednym z tomów opisałem historię Zabłotowa – miasteczka na Huculszczyźnie, Pokuciu, gdzie była jedna z największych w Europie fabryk cygar i papierosów. Dzisiaj tam jest tylko ruina. Transformacja – podobnie jak w Polsce – zniszczyła wiele starych fabryk. Z Zabłotowa wywodzi się m.in. Manès Sperber – znakomity pisarz i filozof żydowski, autor Łez w oceanie, wybitnej klasy intelektualista o duszy i wyobraźni poety. Z fabryką papierosów w Zabłotowie związany był Jan Beffinger – polski uczony, który pierwszy zwrócił uwagę świata na zagrożenie chorobą nowotworową płuc u palaczy, i to w czasach, gdy papierosy palono powszechnie. Wydał temu nałogowi wielką walkę, a miał przeciwko sobie ogromne, bogate amerykańskie koncerny tytoniowe. I z takich zapomnianych historii tkam opowieści o zatopionej „Kresowej Atlantydzie”.

Z.K.: Zdobyte od czytelnika zdjęcie bywa często w Pana książkach punktem wyjścia do opowiedzenia ciekawej, literacko zredagowanej historii.

S.N.: Tak, jest to jedna z moich ulubionych inspiracji. Dla przykładu: na spotkaniu autorskim we Wrocławiu starszy pan podarował mi fotografię. Pytam: Co to jest? – To jest tramwaj konny we Lwowie, a ten wąsaty mężczyzna stojący ze złotą trąbką na podeście to mój dziadek, który kierował tym tramwajem. – Zdjęcie świetne, ostre. Mógłbym je zamieścić bez żadnego komentarza i już by robiło wrażenie. Ale postanowiłem pogłębić temat i zajrzeć do prasy lwowskiej, która wychodziła w dniach, gdy tramwaj ten po raz pierwszy wyjechał na ulice Lwowa. I tam znalazłem pyszną opowieść, zapis dziennikarski, który dodatkowo podniósł atrakcyjność tej fotografii. Dziennikarz pisał, że jazda tramwajem konnym wprowadzała jego pasażerów w jakieś nieznane ożywienie, jakieś dziwne pobudzenie o erotycznym wręcz zabarwieniu. Pasażerowie patrzyli na siebie jakimiś łakomymi oczami. I młoda para gimnazjalistów, tuż przed maturą, w maju, jadąc tym pierwszym tramwajem konnym, weszła w stan takiego oszołomienia uczuciowego, że wysiadła na końcowym przystanku na górnym Łyczakowie i w pobliskim zagajniku dziewczyna oddała swemu partnerowi to, co miała najcenniejsze – dziewictwo. To zbliżenie zakończyło się ciążą. I wówczas rodzice podali do sądu Lwowskie Towarzystwo Tramwajów Konnych, twierdząc, że to ono jest winne nieplanowej ciąży, bo stworzyło jakiś diabelski pojazd, który te dobrze wychowane dzieci – którym nigdy do głowy by nie przyszło, żeby coś takiego zrobić, i to jeszcze w krzakach – popchnął do zrobienia tego, co zrobili. Niech Towarzystwo płaci alimenty. Ale prezes Towarzystwa Tramwajów Konnych wziął najlepszego lwowskiego adwokata – Maurycego Axera (słynnego ze sprawy Gorgonowej; ojca późniejszego słynnego reżysera teatralnego Erwina Axera), znakomitego mówcę i jurystę, i ten w świetnej mowie przed sądem wykazał, że to nie tramwaj był winny ciąży, a jej sprawca, więc niech on płaci alimenty. A skoro jest niepełnoletni, to niech płacą rodzice. Taki opis pod zdjęciem pozwolił mi uchylić rąbka tajemnicy na temat ówczesnej obyczajowości i wydarzeń, o których przez pewien czas mówiła społeczność lwowska. A jednocześnie uatrakcyjnić literacko opowieść.

Z.K.: Jeden z tomów „Kresowej Atlantydy” przenosi czytelników do Zbaraża, czyli w klimat Sienkiewiczowskiego „Ogniem i mieczem”…

 S.N.: Ten tom jest chyba najbardziej patriotyczny i najbardziej literacki. Łączy różne wątki z pogranicza historii, eseistyki, dyskursu politycznego, historii sztuki, obyczaju itp. Mam takie wrażenie, że dojrzałem do takiej formy uprawiania historiografii i popularyzacji dziejów. Jest tam wiele elementów, które dość niespodziewanie się z sobą łączą, a osnute jest to nutą poezji, literatury, malarstwa, filmoznawstwa itp. Są też momenty, gdy wchodzę w polemikę z różnymi – w moim odczuciu – fałszerzami historii. Staram się pisać jasno i atrakcyjnie.

Nie mam łatwości pisania. Dziesięć razy wyciągam tekst z drukarki i poprawiam,  wygładzam, uatrakcyjniam. Szukam nowych podtytułów, daję tekstowi światło przez dobrze zaplanowany akapit. Zbaraż opisuję przez pryzmat Sienkiewiczowskiej legendy. Staram się ukazać, jak fenomenalnie zdolny pisarz potrafił zmitologizować to niczym niewyróżniające się miasteczko. Jakie znaczenie ma talent pisarza, gdy trafi na swój czas i chłonnego czytelnika. Dzięki Sienkiewiczowi każdy w Polsce wie, że Zbaraż to symbol polskiej dzielności, wytrwałości, poświęcenia i oporu.

Z.K.: Widać w Pańskiej twórczości podziw dla kreatywności Sienkiewicza w budowaniu mitów narodowych.

S.N.: Tak, bez wątpienia. Pamiętamy z lektury słynną scenę pogrzebu Longinusa Podbipięty w pobliżu klasztoru w Zbarażu i wspaniałą mowę zakonnika celebrującego ceremonię żałobną. I choć postać oraz grób zasieczonego przez Tatarów Podbipięty były fikcyjne, to zbarażanie palili w opisanym przez Sienkiewicza miejscu znicze i składali kwiaty, jakby był tam prawdziwy grób. A gdy władze  miasta chciały w tym miejscu wznieść budynek, podniesiono straszliwe larum: Jak śmiecie na grobie Podbipięty coś budować! Projektant mówił: Na jakim grobie? Przecież Podbipięta był wymyślony przez Sienkiewicza. – Nieprawda! Był naprawdę! I wara wam od jego grobu! – Oto siła legendy. Podobnie było z Michałem Wołodyjowskim, którego literacki pogrzeb odbył się w Stanisławowie. A później przez całe dziesięciolecia okoliczna ludność zamawiała msze w kościele za jego duszę. Piszę o tym w swojej książce.

Z.K: Ale zwraca Pan również uwagę, że co jakiś czas zazdrośnicy atakowali Sienkiewicza, zarzucając mu różne rzeczy. A byli przecież wśród nich twórcy takiej klasy, jak choćby Prus, Orzeszkowa czy Gombrowicz.

S.N.: Tak, walka z Sienkiewiczem toczy się nadal. Niedawno Stefan Chwin – pisarz i profesor Uniwersytetu Gdańskiego stwierdził, że „Sienkiewicz swoją wielkomocarstwowością zatruł nam wyobraźnię narodową”. A Artur Domosławski – biograf Kapuścińskiego napisał, że „dopiero Kapuściński wyzwolił Polaków z pochodzącego od Sienkiewicza obrazu Afryki kolonialnej”, zapominając najpewniej, że Afrykę kolonizowali Anglicy i Francuzi, a nie Polacy, że nie Sienkiewicz gloryfikował kolonializm, a angielski pisarz Rudyard Kipling (też laureat Nobla). Ostatnio Przemysław Czapliński przeciwstawiał Sienkiewicza Oldze Tokarczuk, uważając, że ona „stworzyła epos antysienkiewiczowski” w postaci Ksiąg Jakubowych. Celnie odpowiedział mu Adam Wierciński: „Gdzie dobrej pisarce Oldze Tokarczuk do Sienkiewicza? Jeszcze długo mu nie zagrozi”.

Z.K.: A czy w ogóle potrzebne są mity w historii, jak pan na to patrzy? – Historia musi być czystą wiernością spisu i odniesień…

S.N.: Każdy duży naród europejski ma swoją mitologię. Sienkiewicz to rozumiał. Zwłaszcza potrzebowali jej pozbawieni własnego państwa Polacy. Byle te mity nie były fałszywe. Takim mitem fałszywym jest rzekoma polska kolonizacja Wschodu. Jakie to było kolonizowanie? Marceli Kosman i Lech Ludorowski – wybitni znawcy twórczości Sienkiewicza oraz historii Kresów wykazali, że Jeremi Wiśniowiecki był Rusinem; i co, kolonizował Ukrainę i samego siebie? To nonsens. Wielkie rody, takie jak Wiśniowieccy, Sapiehowie, Radziwiłłowie, Pacowie czy Sanguszkowie przyjęły kulturę polską, pozostając ludźmi stamtąd. Zetknięcie się kultury polskiej, ukraińskiej, białoruskiej, litewskiej, żydowskiej stworzyło nową jakość. Coś bardzo ciekawego w tej części Europy – Rzeczpospolitą wielu narodów.

Z.K.: Poza tymi wielkimi rodami przywraca Pan pamięć  także o tych rodzinach, które pokrył mrok zapomnienia, jak choćby Badenich.

S.N.: Bo to był wielki ród, który w czasach zaborów doszedł w Austrii do wyjątkowego znaczenia. Przedstawiciel tego rodu, Polak, Kazimierz Badeni, został premierem Cesarstwa Austriackiego. Był w tym państwie drugą osobą po cesarzu Franciszku Józefie. Polak, Albin Dunajewski, był w rządzie Austro-Węgier ministrem skarbu, a jego kolega, Agenor Gołuchowski, ministrem spraw zagranicznych. Franciszek Smolka był przewodniczącym parlamentu wiedeńskiego. Przez mądre kompromisy polscy politycy wywierali wpływ na politykę i życie codzienne państwa. W austriackim Lwowie główna ulica nosiła imię Leona Sapiehy (dziś Bandery). Pokazuję w swoich książkach rody, które niegdyś wiele znaczyły, choć dziś ich kresowe siedziby zostały starte z powierzchni ziemi. Utrwalam pamięć o niezwykłych ludziach, jak choćby o pochodzącym z Gródka Jagiellońskiego satyryku Andrzeju Waligórskim, twórcy słynnego „Studia 202” w rozgłośni wrocławskiej, czy też o Józefie Kaziowie, pisarzu, który mając 20 lat, stracił od wybuchu bomby wzrok i obie dłonie, a później napisał sześć powieści i wszedł do historii światowej medycyny, bo opracował metodę czytania alfabetu Braille’a wargami. Utrwaliłem też w jednym z tomów pamięć o moich nauczycielach Kresowianach z liceum w Świdnicy, którzy dali mi świetne wykształcenie. Trzeba to mówić, że w ośmieszanym dziś często PRL-u (podobno panował tam powszechny bareizm) stworzono system szkół, który odbudował polską inteligencję – tę wymordowaną w Katyniu, Palmirach i na Wzgórzach Wuleckich czy pod Górą Bony w Krzemieńcu. Po wojnie udało się w Polsce odtworzyć inteligencję z dzieci robotników i chłopów, bo stworzono w PRL-u świetne szkoły średnie i znakomite uczelnie o wysokim poziomie i dużych wymaganiach intelektualnych. Dziś lustratorzy PRL-u, którzy widzą tam tylko mroczne karty, zdają się tego nie dostrzegać, mimo że to właśnie wówczas często dostawali swoje dyplomy akademickie i porządny patent na inteligenta. Ale to już sprawa ich sumień i ich uczciwości. Ja w swoich książkach pokazuję prawdę o tamtych skomplikowanych czasach. Nie interesuje mnie barwa ideologiczna moich bohaterów. Jest mi obojętne, czy byli czerwoni, czarni, obrzezani, jakie mieli preferencje seksualne, tylko co po sobie pozytywnego zostawili, jakie dzieła materialne czy duchowe były owocami ich życia. Bardzo przeżywam złamanie w Polsce etosu solidarności, tej pięknej idei, która głosiła, że nie poglądy i zblatowanie polityczne z jakąś organizacją mają decydować o znaczeniu i wartości człowieka, a jego kompetencje, zdolności kreacyjne i umiejętności budowania wspólnoty ludzkiej, tworzenia wartości pozytywnych. Ten etos złamano, posługując się hasłem cynicznej lustracji ludzi, w tym twórców kultury i literatury podzielono politycznie. Nowi cenzorzy intelektualni starają się wyrzucać z dziejów polskiej literatury i podręczników edukacyjnych wielu pisarzy, jak choćby Jana Dobraczyńskiego (bo był w PRON-ie), Jerzego Putramenta (bo był członkiem KC PZPR), Romana Bratnego (bo poparł stan wojenny). Mogę te nazwiska mnożyć. Równocześnie lansuje się inne postacie, czasem absolutne beztalencia, tylko dlatego, że kiedyś byli w opozycji antykomunistycznej. Ja w swojej twórczości idę środkiem i piszę o ludziach różnej barwy i nie mam tonu oskarżycielskiego. To jest chyba jeden z powodów, że moje książki są czytane, bo staram się oddać sprawiedliwość np. i żołnierzom armii Andersa i żołnierzom armii Berlinga.

Z.K.: W Pańskiej twórczości Kresy dawnej Rzeczypospolitej są bogate, kolorowe i skrzą się anegdotami. A przecież jednocześnie na Polesiu między wojnami dorastali na wioskach chłopcy, którzy żarówkę widzieli pierwszy raz w życiu w koszarach, gdy ich zmobilizowano w 1939 roku.

S.N.: Bo Kresy mają różne barwy – straszliwej biedy, ale też wielkiego bogactwa. Ja nie ubarwiam, ale staram się pokazać również tę lepszą stronę Kresów, tę elegancką – ludzi dobrze ubranych, jeżdżących świetnymi samochodami, grających w tenisa, odpoczywających w zasobnych kurortach. I nic nie wymyślam. Wszystko dokumentuję zdjęciami, na których widać, jak ludzie są ubrani, w jakim są towarzystwie, co jest w ich tle. Dlatego nie mam ostrych krytyków, bo nie potrafią mi zarzucić, że coś wymyśliłem. Mogą mi zarzucić, że coś pominąłem, dokonałem nie takiego wyboru, ale to sprawa subiektywnego widzenia historii, do którego mam prawo. A w tym mieści się też sprawa wyboru tego, o czym piszę. Generalnie piszę o ludziach ciepło, nie stawiam im prokuratorskich zarzutów, nie oskarżam i nie wymądrzam się. Ale piszę głównie w oparciu o dokumenty i fakty o tym, co dobrego uczynili, co po sobie wartościowego zostawili, jaki był materialny dowód ich istnienia.

Z.K.: Czy Kresowianie i ich potomkowie to doceniają?- bo ja bardzo!

S.N.: Mam dowody, że tak. Dla przykładu: po spotkaniu autorskim w Wałbrzychu, gdzie byli potomkowie przesiedleńców z Borysławia, Drohobycza i Truskawca, podszedł do mnie starszy pan i dziękując za wykład, powiedział: Tu, w Wałbrzychu, jest nas z Borysławia około 5 tysięcy. Ale druga liczna grupa, która osiadła po 1945 roku w Wałbrzychu, to górnicy reemigranci z Francji. I oni zawsze mieli w stosunku do nas poczucie wyższości, bo wiadomo – „Francja elegancja”. Mówili: „U was tam było błoto, kurne chaty i tzw. dziadostwo”. Ja teraz mogę pokazać memu sąsiadowi, reemigrantowi z Francji, jak wyglądał przedwojenny Truskawiec, a w nim ponad 200 zadbanych pensjonatów, a na ulicach pięknie ubrani ludzie – wcale nie w butach z łyka. Mogę mu pokazać, jakie były kamienice w Drohobyczu, bo jest ich na fotografiach w Pana książce pełno. I te kamienice niczym nie ustępują poniemieckim budynkom w Wałbrzychu czy nawet we Wrocławiu. A więc tam, skąd pochodzę, nie było tak, jak to się pobieżnie sądzi. Zdjęcia nie kłamią. Nawet jak ktoś, idąc do fotografa, wkładał lepszą odzież, to musiał mieć ten garnitur, tę elegancką suknię czy kapelusz. Musiał tam być ten packard czy mercedes, na tle którego się sfotografował. Moje książki mają w podtytule frazę: historia i mitologia. Nie fałszuję historii, nie unikam trudnych spraw. Ale mitologia też jest potrzebna, jak perfumy kobiecie czy dobry krawat mężczyźnie. Nie wystarczy, pisząc o przeszłości, odnotować kto kogo zamordował i kto wygrał wybory. Trzeba zadbać także o to, co historii nadaje powab. Interesują mnie obyczaje, historia sztuki, odkrycia, kolekcjonerstwo. Na przykład, gdy piszę o dentyście z Chodorowa, to pokazuję jego hobby: zbieranie wypchanych ptaków – od kolibrów, poprzez dzięcioły, sójki i sroki, po kruki i orły. I nagle przychodzi do Chodorowa sowiecki okupant i z willi dentysty wyrzuca te eksponaty w błoto, i przejeżdża po nich czołgiem. Dla tego kolekcjonera było to największą tragedią – dla innego człowieka może zupełnie niezrozumiałą. Ale taka jest historia i należy ją oglądać z perspektywy konkretnego ludzkiego losu. I to staram się czynić w moich kresowych niekończących się opowieściach.

Wprowadzając elementy kultury obyczaju, przeplatając twarde fakty historyczne anegdotami, powiedzonkami, czasem groteskowymi wydarzeniami, ukazuję, że historia idzie po sinusoidzie. Dramatycznym wydarzeniom nierzadko towarzyszą sytuacje komiczne: śmiech przeplata się ze łzami, a ból z ekstazą.  Ten sposób pisania o historii myślę że przyniósł sukces mojej najważniejszej książce – o cmentarzu Łyczakowskim, która osiągnęła gigantyczny nakład. Edmund Małachowicz, który napisał podobną książkę o równie ważnym cmentarzu polskim – na wileńskiej Rossie – nie osiągnął sukcesu wydawniczego, bo napisał swą książkę językiem księgowego, podobnie jak Szenic o warszawskich Powązkach. Ja napisałem swą książkę nie tylko o tym, kogo pochowano na Łyczakowie i jak ważna jest jego biografia w historii narodu, ale przedstawiłem też symbolikę nagrobków, cytaty z mów, jakie wygłaszano podczas pogrzebów, ubarwiałem to cytatami epitafiów poetyckich, które rodziny umieszczały na nagrobkach itp.

Na cmentarzu Łyczakowskim przy grobie „Orlęcia Lwowskiego” (foto archiwum rodzinne profesora)
Na cmentarzu Łyczakowskim przy grobie „Orlęcia Lwowskiego” (foto archiwum rodzinne profesora)

Z.K.: Ma Pan w sobie dwie dusze – historyka, pisarza artysty i polityka. Bo przecież w swoim życiu był Pan senatorem RP, przez cztery kadencje rektorem Uniwersytetu Opolskiego oraz twórcą słynnego Wzgórza Uniwersyteckiego w Opolu, na którym wzniósł Pan pomniki portretowe artystów, wybitnych poetów i muzyków, twórców znakomitych polskich piosenek. W alejkach na Wzgórzu Uniwersyteckim umieścił Pan m.in. rzeźby: Czesława Niemena, Agnieszki Osieckiej, Wojciecha Młynarskiego, Jonasza Kofty, Marka Grechuty, Jerzego Wasowskiego, Jeremiego Przybory, a także twórcy „Teatru 13 rzędów” – Jerzego Grotowskiego. Uratował Pan wiele rzeźb barokowych i neogotyckich, takich jak choćby „Cztery Pory Roku” Henryka Hartmanna czy wysokiej klasy artystycznej neogotycką rzeźbę św. Krzysztofa – autorstwa Carla Kerna. I po kosztownej renowacji (na którą Pan zdobył pieniądze) ustawił Pan te rzeźby w centrum Opola, aby mogli je podziwiać mieszkańcy miasta i turyści. Stworzył Pan też w Pępicach lapidarium złożone ze starych niemieckich nagrobków.

S.N.: Tak, mam dwie dusze – badacza dziejów i pisarza oraz działacza społecznego. Uprawiam swoisty płodozmian. Przez całe miesiące bywam zamknięty w swojej pracowni, bibliotece w moim dworku w Pępicach i tam w samotności, głównie w towarzystwie żony Haliny, piszę swoje książki i artykuły. Ale przychodzi czas, kiedy samotność mnie męczy, gdy ciągnie mnie do ludzi. I wtedy wychodzę z tego inkubatora odosobnienia i wchodzę w żywy świat społeczny, z wszystkimi tego konsekwencjami, z aktywnym udziałem w życiu politycznym: o coś walczę, coś buduję, coś popieram, z czymś polemizuję. I właśnie w tym czasie tworzyłem materialnie kształt Wzgórza Uniwersyteckiego w Opolu, odbudowałem tam zniszczony klasztor dominikański (sytuując w nim główny gmach Uniwersytetu – Collegium Maius), i przez kilkanaście lat (z przerwami krótszymi czy dłuższymi) kierowałem Uniwersytetem, nadając mu obecny kształt. Pełnię od dziewiętnastu lat funkcję kustosza Wzgórza Uniwersyteckiego w Opolu. Stworzyłem też muzeum akademickie w mojej uczelni i pełnię opiekę merytoryczną nad pismem „Indeks”. Ratowałem zabytki. Zapraszałem na spotkania autorskie ważne postacie ze świata kultury, nauki, gospodarki i polityki. Bywałem więc politykiem, aranżerem życia społecznego i budowniczym infrastruktury akademickiej. A gdy to mnie zmęczyło, wycofywałem się na jakiś dłuższy czas do mojej samotni. Uspokajałem tam swoje skołatane serce, odzyskiwałem równowagę psychiczną i pisałem swoją niekończącą się opowieść o utraconych przez Polskę na wschodzie miejscowościach – pisałem swoją „Kresową Atlantydę”.

Z.K.: Ma Pan osobowość dość wszechstronną, wielowymiarową, bo jest Pan po części też filmowcem. Dla Telewizji Polskiej, niegdyś z wybitnym scenarzystą Jerzym Janickim, nakręcił Pan kilkadziesiąt filmów dokumentalnych o twierdzach kresowych Rzeczpospolitej, o kurortach na Kresach, o słynnych tamtejszych nekropoliach i we wszystkich tych filmach występował Pan jako główny narrator, ujawniając – w moim odczuciu – swoiste zdolności aktorskie. Ale podobno nieobca jest też Panu poezja. Czy pisał Pan wiersze?

S.N.: Tak, pisałem. I zdarza mi się, że jeszcze piszę. Zaczynałem w moim liceum świdnickim od pisania poetyckich tekstów piosenek dla szkolnego zespołu bigbitowego „Helikony”, ale też wiersze liryczne, protest songi, które później nawet recytowałem na różnych powiatowych konkursach recytatorskich. Zdarzyło mi się nawet wygrać jeden z konkursów w Dzierżoniowie, i to wierszem mojego autorstwa.

Z.K.: Czy na koniec naszej rozmowy może Pan zacytować jakiś swój wiersz?

S.N.: Na pana prośbę spróbuję mój wiersz młodzieńczy:



Preludium nocy z dali płynie
Zasuwa ciężkie story okien.
I patrzy na coś, hen, w dolinę
Złocistym, ciepłym słońca okiem.
         A gdy zasypiasz dniem zmęczona
         Za oknem pną się winogrona,
         By w okno twoje zatrzepotać
        Moim – imieniem.
I jeszcze jedna miniaturka:
              Spójrz, dolina.
                   Ramiona gór ją objęły.
         Księżyc rzuca struny promieni
                   I harfę złotą tworzy.
         W krainie komet mieszka milczenie,
                   A w strunach harf
         Krople muzyki.

– Ostatnio, porażony przedwczesną, niespodziewaną śmiercią mego przyjaciela,  napisałem wiersz:
         Ech, życie! Cóż to takiego?
         Krótki lot barwnego motyla.
         A może jeszcze krótszy –
         Nasionka dmuchawca
         Na swoim spadochronie.

rozmawiał – Zbyszek – Ikona Kresowaty

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko