Olga Derewiecka – Matki

0
264
Ryszard Tomczyk
Ryszard Tomczyk

Szła. Nie wie jak długo, choć wydawało jej się, że trwa to całą wieczność. Jednak droga z domu na przystanek autobusowy nie była zbyt długa. Ale dla niej trwała w nieskończoność. Olbrzymi kożuch, który miała na sobie, wielkie, ciężkie zimowe buty, beret zachodzący na oczy, które i tak były przymrużone ze względu na nieustannie padający śnieg. No i ten wewnętrzny ciężar, a może właściwie szczęście, które nosi pod sercem. Brzuch, bo tak zwyczajnie o nim mówiła, ciążył coraz bardziej. Marzyła już o końcu tej udręki, o urodzeniu. I co z tego, że cudem uratowane, że tyle lekarze walczyli o to, aby zachować ciążę? Ona często wyobraża sobie jak nożykiem do tapet go odcina. Wtedy od razu lżej jej się robi, chociaż w głowie. A teraz drepcze powoli i koślawie jak kaczka, bo dźwiga na sobie i w sobie sporo ciężarów. Kiedy wreszcie doszła do przystanku jej twarz była mokra i czerwona od mrozu. Autobus nie przyjeżdżał. Coraz więcej ludzi kłębiło się dookoła szukając choć na ułamki sekund schronienia przed nieubłagalnym śniegiem, który zasypywał wszystko i wszystkich zamieniając się, w dotknięciu z jakąś płaszczyzną, w mroźne kulki. Już nie mogła dłużej stać. Samo dojście tutaj kosztowało ją mnóstwo wysiłku. Na przemian było jej duszno i gorąco, serce łopotało jak oszalałe ryby pozbawione wody. Podświadomie szukała oparcia, ale każdy skrawek przystanku był zajęty. Nogi się pod nią uginały, na szczęście i nieszczęście, ścisk był tak duży, że nie mogła upaść. Poczuła odpływające siły i zatopiła się w czerni. Obudziła się już w autobusie. Ciepłym, bezpiecznym, zatłoczonym, ale kogo to obchodziło, skoro znalazło się dla niej miejsce siedzące. – Byle dojechać… – pomyślała zmęczona i oparła głowę o szybę. Z tej monotonii wyrwał ją znajomy głos. – Kochanie, jak się czujesz? Bo marnie wyglądasz – odwróciła głowę i zobaczyła znajomą twarz. – Mamo, co Ty tu robisz? – zapytała zaskoczona. – wybrałam się do lekarza. Zadzwonili, że zwolniło się miejsce. Więc szybko zebrałam się i na szczęście zdążyłam na autobus. Poznałam Cię po czerwonym berecie. – powiedziała mama. Miała taki łagodny głos. Choć spotkanie było zaskoczeniem, to w głębi duszy dziękowała Bogu, że mama z nią jest. Nie wiedziała jak się znalazła w autobusie, i do tego miała miejsce siedzące.

Mama wciąż mówiła, mówiła i mówiła. Usta jej się nie zamykały. Zwykle przeszkadza jej ten natłok słów, nad którymi nie nadąża głowa, jednak dzisiaj cieszyła się, że nie musi w tym stanie myśleć o tym niekończącym się monologu. Wszystko to z matczynej miłości. Wiedziała o tym, choć na co dzień to ją irytowało. Wciąż opowiadała o Brzuchu. Jakże ona kochała ten jej Brzuch! A może to ona go kochała? Mama cieszyła się z każdym dniem. Kupowała ubranka, buciki, materacyki, poduszki, kołderki…. sporo tego się uzbierało. A może to ona sama kupowała? W mamie wzbierał entuzjazm. Na swój sposób przygotowywała ją do nowej roli, opowiadała, wspominała, pokazywała. A może to ona opowiadała, wspominała, pokazywała? Miała wrażenie, że mama przeżywa swoją młodość. A może to ona ją przeżywała? Szkoda, że nie w niej ta radość kwitła. Ona nie czuła potrzeby bycia matką. Bała się tego i wręcz się tym brzydziła. Po co jej ten “cud nad cudy”, “cud narodzin” czy inny niechciany cud. Nie lubiła cudów. Nawet w nie nie wierzyła. Po prostu chciała być szczęśliwa. Sama ze sobą.

Droga do lekarza minęła szybko, wysiadły na przystanku tym co zwykle. Czuła się coraz gorzej, a pogoda nie sprzyjała samopoczuciu. Wciąż padał śnieg. Czuła jak ciepło policzków topi ten misternie skonstruowany twór, by za kilka milisekund zamienić go w spływającą po policzkach wodę. Mama szła i podtrzymywała ją po rękę. Nie słyszała jej słów. Dochodziły do niej strzępki wyrazów, a może całych zdań. A ona po prostu szła. I ta droga też się wydłużała. Sekunda stawała się minutą, minuta godziną… Nie. Stawała się wiecznością. Błyski neonów, wrzask aut, tłumnie spieszący ludzie – wszystko zlewało się w jedną bryłę. W kulę, w którą próbowała wejść, ale była jak bańka mydlana. Śliska i wodnista. W pewnym momencie usłyszała krzyk. Najpierw urywany, później głośniejszy i głośniejszy, aż wreszcie zamienił się on w skowyt. Rozejrzała się dookoła, ale nikt, nawet jej matka, nie słyszeli tego, co ona. Bo to ona słyszy go w swojej głowie. Nagle mama skręciła i weszły do budynku przychodni. I wszystko stało się czarne. Wpadła w czarna dziurę. Nie wie jak długo spadała, ale nie mogła i nie umiała się zatrzymać. Po prostu leciała bezwiednie jak marionetka rzucona z wysokości….

 – Nie chcę otwierać oczu. Dajcie mi spokój. Chce mi się spać. Spać – myślała. Z trudem otworzyła zaropiałe oczy, i poczuła słony smak na wyschniętych ustach. Nie rozumiała gdzie jest. Coś natrętnie ją budziło. Szarpnięcia i krzyki stały się tak uporczywe, że wreszcie rozejrzała się zdezorientowana. – Boże, gdzie jestem? – wydukała, ale tylko myśli bezwiednie błąkały się po jej głowie. Nie umiała otworzyć porządnie oczu, nic powiedzieć, a co dopiero ruszyć ręką czy nogą. Po prostu leżała. – Czy pani mnie słyszy? Proszę pani…. – jakiś głos dochodził do jej uszu. – Słyszę, nie krzycz tak człowieku – chciała odpowiedzieć, ale nie mogła. Tylko pusto patrzyła przed siebie. – Znajduje się pani w szpitalu. Przywiozła panią karetka. Zaczęła tam pani rodzić i natychmiast panią przewieziono do nas. Miała pani dużo szczęścia. Uratowaliśmy panią. Panią i dziecko. Mała urodziła się zdrowa i duża. Została pani matką – cisza – Czy rozumie pani co do pani mówię? – zapytał ktoś wreszcie. Kiwnęła głową. Nic nie rozumiała. – Gdzie moja mama? – wyszeptała. – Potrzebuję mamy! – chciała krzyczeć; czuła jak narasta w niej gorycz, bezsilność i złość. – Mamo….

Proszę podać pacjentce podwójną dawkę diazepamu i bezzwłocznie wezwać psychiatrę. Jej matka nie żyje od trzech lat.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko