Malwina Mańczyńska – „ Helena”

0
357
Jacek Maślankiewicz
Jacek Maślankiewicz

             124 dnia swojego małżeństwa Helena obudziła się z bólem głowy. Był październikowy, mroźny poranek, a obok niej leżał Pan Pomyłka. Nie musiała patrzeć na zegarek, żeby wiedzieć, że dopiero co wybiła piąta. Karol o szóstej wychodził do pracy. Automatycznie już budziła się razem z nim. Pora wstać i szykować śniadanie.
– Nie musisz wstawać, Kochanie!- powiedział Karol, jak co rano, a ona –  jak każdego poranka, w odpowiedzi z uśmiechem potrząsnęła głową. 
– Ale chcę!- zagarnęła włosy za ucho i cmoknęła go w policzek. Założyła na piżamę gruby, czarny golf i gumiaki, żeby nie zamarznąć, gdy wyjdzie z domu za potrzebą. Otworzyła drzwi i uderzyła ją fala zimnego, ciemnego powietrza. Skuliła się i klnąc pod nosem pognała do wygódki. Na zewnątrz było nieprzyjemniej, niż się obawiała. Z ulgą wróciła do domu, chociaż w kuchni było jeszcze zimno – Karol dopiero zaczął rozpalać w piecu.
„Wszystko jest kwestią właściwej organizacji.”- mawiała zawsze jej Mama. Teraz, krzątając się po kuchni, Helena powtarzała te słowa jak mantrę. Pożywna jajecznica z kiełbasą skwierczała na patelni „cygance”, czajnik (ze zdjętym gwizdkiem, żeby nie obudzić teściowej, śpiącej za ścianą) gotował wodę na herbatę. Kroiła chleb na równe kromeczki i dzieliła: te na teraz, do śniadania, te do pracy; te tylko z masłem, te z kiełbasą i pomidorem.. Wszystko pod kontrolą! W tym czasie Karol ubierał się i golił. Zawsze w tej kolejności. Zawsze.           
– Moja cudowna żona!- stanął w progu, wycierając twarz ręcznikiem. – Odkąd się pobraliśmy, przytyłem dwa kilo!       
„A powinieneś ze dwadzieścia”- pomyślała, mało litościwie. Wsypała herbatę do kubków z grubego porcelitu. Karol jadł, a ona owijała kanapki folią spożywczą.           
– Chcesz herbaty do pracy? Wlać ci do termosu?- zapytała, chowając do lodówki masło roślinne.    
– Nie, Kochanie, dzisiaj nie będzie aż tak zimno, żebym jej potrzebował. Starczy mi woda mineralna, została mi prawie cała butelka. – uśmiechnął się z ufnością.         
Otrzepała dłonie z okruszków i rozejrzała się, czy jest jeszcze coś do zrobienia.
– Ej, Helenka, chodź tu, usiądź przy mnie!- poklepał krzesło obok swojego. Usiadła, ale zaraz poderwała się – A może zapakować ci ciasta, tego z wczoraj?    
– Nie, daj spokój, starczy to, co już mam.- wskazał torbę z kanapkami.       
– Lepiej posiedź chwilkę ze mną, Gwiazdo. – Posłusznie usiadła naprzeciw niego i pociągnęła łyk herbaty. Patrzyli na siebie w milczeniu, Karol powoli przeżuwał jajecznice, pakując ją do ust srebrnym widelcem o długich zębach. Trzymał sztuciec w prawej ręce, lewą wyciągną ponad stołem i zatrzasnął na jej dłoni niczym kajdanki. – Jesteś najwspanialszą żoną, jaką można mieć! Z każdym dniem kocham cię bardziej i bardziej!- powiedział, gdy tylko przełknął spory kęs. „Szkoda, że to nie działa w dwie strony. Automatycznie i bezbłędnie, jak miecz obusieczny.”- pomyślała, ale w odpowiedzi tylko uśmiechnęła się promiennie. Karol znowu zanurkował widelcem w talerzu. Spojrzała ukradkiem na zegar: czas kapał powoli jak smoła. Piąta trzydzieści osiem. Dyskretnie ziewnęła i pociągnęła nosem.    
– Wiesz, zupełnie się nie spodziewałem, ze będzie nam razem tak dobrze! – wyznał ufnie Karol, nachylając się ku niej -To znaczy – nie chciałem wcześniej tego mówić, żeby cię nie zniechęcać, ale nie wiedziałem, czy to się uda…. Ty przecież, Kochanie, nie jesteś zupełnie przyzwyczajona do takiego życia!- nadal otaczał jej dłoń swoją, jak kościaną bransoletką. I patrzył na nią z ogromną czułością. – Ty przecież jesteś dziewczyną z miasta. Wszystko zostawiłaś, żeby być ze mną, tutaj, w Bieszczadach. Myślałem, że.. no wiesz, że szybko ci się znudzi to wszystko. To ranne wstawanie, monotonia, prymitywne warunki… I jeszcze na dodatek mieszkamy z moją matką, która… – nie dokończył, nie musiał. Oboje wiedzieli, co chciał powiedzieć. Regina nie ukrywała swojej opinii o synowej i nie siliła się na uprzejmości.      
– A ty.. Ty jesteś najwspanialsza! Cały czas się starasz, dbasz o mnie jak nikt na świecie! Robisz mi pyszne śniadanka, wracam z pracy, a tu: obiad na stole, i ciasto, i tak pięknie wszystko wysprzątane, i ty taka PIĘKNA! Tak się ładnie dla mnie ubierasz i malujesz.. no po prostu: jesteś najwspanialsza! – „Piękna…” – Hmmm…. Pomyślała o swoich pokruszonych paznokciach, szorstkich dłoniach i włosach, zmatowiałych od ostrego słońca. Tak, malowała się, ubierała w miejskie ciuchy. To była jej  walka o to, by zachować pozory, że jest Wcześniej, nie Później. Nie Dzisiaj. A Karol zachwycał się jej dbałością o dom, wypucowaną podłogą i wypranymi koszulami. Nie dostrzegał, że im mniej było w niej uczucia, tym mocniej starała się to wynagrodzić. Nie miała mu już nic do zaoferowania, oprócz troski.        Miała nadzieję, że jej uśmiech jest równie promienny, co fałszywy. Nie mogła znieść tego wszystkiego, z każdym jego słowem czuła się coraz podlej. Zastanawiała się, czy on naprawdę nie dostrzega jej niechęci? Czy to możliwe, żeby był aż tak zaślepiony?!       
Z coraz większym trudem znosiła jego bliskość, jego zapach odrzucał ją na kilometr, a ciało było obce i przykre w dotyku. Odrażające.     
Było jej coraz goręcej w nadgarstek, czuła, jak jego palce stają się coraz bardziej spocone i lepkie. Oczami wyobraźni widziała hordy bakterii, wypływające z porów jego skóry, jak osiadają w tej chwili na jej dłoni; tworząc niewidzialną powłokę… Z trudem powstrzymała się od wyrwania ręki z jego uścisku. … a najchętniej wyparzyła by ją pod strumieniem wody z czajnika. Albo lepiej: weszła by do wanny pełnej wrzątku, by spłukać każdy jego ślad. Wyobraziła sobie, jak skóra odchodzi od niej płatami i unosi się na gładkiej powierzchni wody; jak tysiące liści na tafli Jeziorka Duszatyńskiego.    
Szybkie spojrzenie na zegarek: piąta czterdzieści dziewięć. – Kochanie, nie chce cię poganiać, ale zaraz musisz wyjść! – błyskawicznie wyszarpnęła dłoń z jego palców, zaciśniętych ufnie, jak u ślepego jeszcze niemowlęcia. Przeniósł wzrok z niej na tarcze zegara, wiszącą nad kuchennymi drzwiami.- Rzeczywiście! A tak nam się wspaniale rozmawiało!
Helena jakoś nie odczuła swojego udziału w rozmowie. Widocznie, w przeciwieństwie do Karola, rozróżniała dialog od monologu. Przeciągnęła się i poczuła reumatyczne rwanie w lewej stopie zapowiadające zmianę pogody.  
Obawiała się, że na gorsze.         
– Dobra: poranny papieros i do pracy!- rzucił on i wstali od stołu.   
Zarzuciła na siebie kurtkę, Karol tymczasem pedantycznie wiązał sznurowadła w swoich półbutach.- Gumiaki mam w samochodzie, prawda?- zapytał, chowając do kieszeni zapałki.          
– Tak, nie wyjmowałeś ich wczoraj.- odparła. Gdy wyszli przed dom, objął ją ramieniem.
– Nawet nie wiesz, jak ciężko mi iść do pracy, od ciebie! Jak sobie pomyśle, że jesteś tutaj, leżysz w naszym ciepłym łóżeczku… To mam ochotę iść na bezrobocie!- zaśmiał się, po czym złożył usta w ryjek. Cmoknęła go automatycznie.      
– Poczęstuj mnie papierosem, moje skończyły się wieczorem. – rozkazała          
– No ale ja mam te mocne… – jego głos zabrzmiał słabo w mroźnym powietrzu.  
– Mogą być, daj! I zostaw mi ze dwa! – zdecydowała. Karol posłusznie sięgnął do paczki.
Stali w milczeniu, objęci. Jej głowa znajdowała się pod jego brodą. Gdy podnosiła wzrok, ognik z papierosa Karola przypominał czerwoną gwiazdę sunącą po niebie. – Czerwony Karzeł.- wyszeptała, mrużąc oczy. Przechyliła głowę w tył.   
– Co mówisz, Kochanie?- przytulił ją mocniej. Jego długie ramiona oplatały ją jak bluszcz.
– Nic, tak sobie mamrocze. – odparła, czując coraz mocniejszą pokusę, by wyrwać się z jego uścisku. Ale jego objęcia przynajmniej dawały ciepło, co w porannym chłodzie było nie lada atutem. Czerwony Karzeł, tak zawsze mówiły na te bledsze gwiazdy. Już nie pamiętała, która z jej sióstr to powiedziała – dawno temu, latem, w gwieździstą noc bieszczadzką…       
– A co moje kochanie będzie dziś robić? Jakieś ciasteczka? Dżemiki? Pyszny obiadek dla mężusia?- dopytywał się Karol z błogim wyrazem twarzy. Z każdym jego słowem wzbierała w niej fala wstrętu. I wcale nie chodziło o mało feministyczne ujęcie roli kobiety. Helena po prostu nienawidziła zdrobnień, a już szczególnie nienawidziła słowa „mężuś”. „Używanie tego słowa– pomyślała – powinno być uznane za zbrodnie przeciw językowi polskiemu i być karane publiczną chłostą”. – Być może jej wrażliwość na poprawność języka wynikała z oczytania. Albo z aspiracji: w zamierzchłych czasach chciała zostać pisarką. Ale zabrakło jej determinacji.  „Determinacja, tak. To jest właśnie to, czego zupełnie jestem pozbawiona. Jak koń, któremu nie chcę się przeskoczyć ostatniej przeszkody” – myślała, puszczając mimo uszu wywody Karola.         
– No i jakie plany? – patrzył na nią jakby zaniepokojony. Widocznie odpłynęła myślami na zbyt długi moment. Westchnęła. – Myślałam, żeby iść dzisiaj do dom…. Do Łupkowa, wiesz, na działkę.. do mnie. Tam.- powiedziała trochę niepewnie. Wciąż jeszcze jej dom to był Łupków. Chociaż od ślubu mieszkała w Smolniku.            
Karol spojrzał na nią z przerażeniem – Kochanie, co ty będziesz tam sama robić,
w dodatku teraz, w taką pogodę?! Jest zimno, a tamten domek…. No cóż, to dom letniskowy! Jak nic mi się rozchorujesz, i co wtedy, Kochanie? No i w dodatku taki kawał będziesz szła, sama. Na piechotę to ze sześć kilometrów od nas!– wydawał się szczerze zatroskany.   
Nie, nie wydawał się – on b y ł szczery. I uczynny.     
To było najgorsze. Ta jego szczerość, czułości i dobroć. Dławiły ją, z każdym słowem mocniej. Czuła, jak oblepiają ją od środka, paraliżując ruchy. Pozbawiając sił.   
Ale nie, tym razem nie może ustąpić, musi odetchnąć od tego domu i od siebie w tym domu, musi, zanim będzie za późno! Czuła narastającą złość i bała się, że wybuchnie gniewem. Starała się jednak zachować spokój. Jak zawsze – Nie przesadzaj, chłopcze! Jest dopiero październik, nie jest aż tak zimno, żebym nie mogła przejść się na mały spacer. Trochę ruchu dobrze mi zrobi! – powiedziała dziarsko klepiąc Karola w ramię.
– No tak, ale.. Nie możesz sobie pospacerować tutaj? Do sklepu, albo nad rzekę?
– Nie chce łazić nad rzekę, wciąż tam chodzę, dzień w dzień, jak jakaś maniaczka! Chce iść do Łupkowa, wypielić ogródek, zobaczyć, jak rosną brzozy, te, które przesadziłam dwa tygodnie temu.. – z rozmachem kopnęła przypadkowy kamień, który potoczył się z turkotem.          
– Ja wiem, ja wszystko rozumiem! Ale czy nie lepiej by było, NAPRAWDĘ lepiej, – Karol zaakcentował dobitnie, co w jego ustach zabrzmiało dość słabo – żebyś poszła sobie gdzieś bliżej, no nie koniecznie nad rzekę, skoro tak się upierasz; a do Łupkowa pojechalibyśmy samochodem w sobotę, RAZEM! We dwoje!
I odwiedzilibyśmy moją ciotkę Renatę, tą, którą tak bardzo lubisz! Czy to nie świetny pomysł? – uśmiechnął się promiennie. Helena ściągnęła usta: „O Bogowie, nie!!! Ten pomysł jest średnio świetny. Raczej umiarkowanie poprawny, szczerze mówiąc… Jakbym nie miała wystarczająco dosyć bycia RAZEM z tobą na co dzień!” Odetchnęła głęboko i przywołała blady uśmiech.- Kochany, nie dyskutuj ze mną, nie ustąpię! Nie chce się kłócić, szczególnie, że zaraz musisz jechać do pracy!  
Karol spojrzał na nią z popłochem w jasnych oczach – Ja też nie chce się kłócić, nigdy! Wiesz o tym!           
Wiedziała o tym.     
Znowu uformował usta w ryjek i nachylił się ku jej twarzy. Pocałowała go, a ścisk w żołądku gwałtownie się nasilił. Poczuła nieodpartą pokusę, żeby splunąć.          
– Niestety, Kochanie, czas mnie goni, muszę już jechać! Miłego dnia! Tylko ubierz się ciepło, nie zapomnij wziąć kluczy od domku, idź po dobrej stronie drogi…- Karol zawsze nieznośnie cedził słowa. Ze zniecierpliwienia przestępowała z nogi na nogę.
– Tak, dziękuje ci, Kochany, że myślisz o wszystkim za mnie! – syknęła ironicznie.
– Troszczę się o ciebie, wiesz o tym!- Karol nigdy nie wyczuwał sarkazmu. Pewnie był na to zbyt prostolinijny. Przycisnął ją mocno do siebie i zakołysał. – Pomyśl sobie, Kochanie, że może, kto wie, już za rok, będziesz stała tutaj, przed domem, nie sama…         
– Przecież nie stoję sama. – powiedziała grobowym głosem. -Stoję z Tobą.
–„Niestety..” 
– Nie, nie o mnie tu chodzi! – zaśmiał się przekornie Karol – Może, Kochanie, za rok będziesz na swoich pięknych rączkach trzymać dziecko! Naszą dzidzie! – wykrzyknął z autentyczną radością. Spojrzała na niego, kompletnie osłupiała.       
Chyba kompletnie odjechał! Nie, nie była na tyle głupia i pozbawiona odpowiedzialności , żeby mieć dziecko  Z NIM! Wystarczająco skrzywdziła siebie samą, wychodząc za Karola. Dziecko byłoby tylko ofiarą okoliczności, zupełnie niewinną istotą, która złączyłaby ich na zawsze. A ona nie widzi siebie i jego w tak długiej perspektywie.  
Dlatego nie powie Karolowi o całym zapasie pigułek antykoncepcyjnych, który zabunkrowała w swojej szafce.. Zresztą, przy intensywności ich pożycia, szansa poczęcia dziecka, nawet bez farmakologicznej bariery, była bliska zeru! Helena unikała, jak tylko mogła, bliższego kontaktu z mężem.          
Błogosławiła prace Karola, z której wracał tak wykończony, że praktycznie zasypiał przy stole…      
Głos męża wyrwał ją z zamyślenia. Domagał się pocałunku (znowu!) na pożegnanie. Próbowała wykrzesać z siebie trochę dawnej namiętności, ale daremnie. Karol jednak wydawał się zadowolony. Jak zawsze. Dawno już odkryła, że jego potrzeby – zarówno intelektualne, emocjonalne, jak i fizyczne, są bardzo niewielkie.  
Energicznie machała, gdy uruchamiał samochód i odjeżdżał, wciąż na nią patrząc.    
Stała jeszcze chwilę, jakby zbierając siły, po czym powlokła się do domu.           
Za każdym razem, gdy przestępowała jego próg, cierpła jej skóra. Starała się jak najciszej zamknąć drzwi, w sieni ostrożnie zdjęła gumiaki, po czym na palcach poszła do pokoju. 
Ich sypialnia, komnata nowożeńców. Stary tapczan, błękitne ściany, okno wymienione na plastikowe („Na twoją cześć, Kochanie!”), paprotka na parapecie – jeszcze z jej radomskiego mieszkania.. Nowa szafa, ohydna, wyglądająca jak trumna oblepiona orzechową sklejką; biurko do kompletu. Lampa, od niej z domu, secesyjna. Kilka zdjęć w ramkach, ich ze ślubu także. Na ścianie nad biurkiem wstrętna makatka z sarenką, prezent od teściowej, więc wisi. Zamknęła drzwi na zasuwę, zrzuciła z siebie kurtkę. Usiadła na łóżku, otworzyła na oścież okno i zapaliła papierosa. Nie miała popielniczki, ale za paprotką stał awaryjny słoik, do którego strząsali z Karolem popiół. W domu się nie paliło. Wiedziała doskonale, że teściowa i tak wyczuje papierosa, ale miała to gdzieś. To był najpiękniejszy moment każdego dnia. Była sama. Spokój i własne myśli, zero pośpiechu … Czuła chłód poranka i zapach przegniłego siana.
Nie chciała się kłaść, szkoda było jej na to czasu, zresztą wiedziała, że i tak nie zaśnie. Teściowa wstanie za jakieś czterdzieści minut, przy dużym szczęściu może za półtorej godziny… Do tego czasu poranek jest piękny. Pozbawiony pośpiechu. 
Zaciągnęła się mocno i wypuściła dym, starając się uformować go w zgrabne kółeczka. Lubiła wyglądać przez okno i patrzeć na drogę. Nie, żeby liczyła na pojawienie się kogoś szczególnego. To tutaj było niemożliwe. Lubiła za to samo patrzenie, obserwowanie drogi, która prowadziła na zewnątrz, dając nadzieje na ucieczkę z tego miejsca.    
Gdzieś trochę dalej, poza obrębem tej wsi, istniał Świat. Normalne życie.
I świadomość tego w dziwny sposób dodawała otuchy.       

Odetchnęła głęboko, mrużąc oczy. Jedna jedyna godzina, nie więcej.     
Tylko tyle udaje jej się wykraść. Musi zaczerpnąć z niej siły na cały dzień. W przełomie czasu, między nocą a blaskiem dnia, most między Kiedyś a Teraz ma mocne filary.        
Ta jedna godzina była tylko dla niej. I mogła ją ofiarować, komu tylko chciała.    
Jedynemu, którego kochała.       
Każdego samotnego ranka przywoływała go. Szeptała prośby wprost w jaśniejące niebo.
Wspomnienia przesuwały się między jej palcami jak drogocenne bursztyny, skroplona krew sosnowa, skamieniała czasem. Ona także była kamieniem, nieruchomo leżącym na drodze.      
Bo cała jej miłość zastygła we wspomnieniach, coraz wyraźniejszych, podczas gdy teraźniejszość traciła kontury.        
Wspomnienia dawnego szczęścia… mogła by unosić je do góry, obracać w dłoniach i oglądać pod światło, by wyświetliły się na ścianie, jak slajdy na białych płaszczyznach.        
„..Jedyny mój, tak dawno temu odjechałeś ode mnie, a ja wciąż nasłuchuje, czy nie zajeżdżasz pod moje okno… Chociaż inne to okno, i w innym domu, to ja wciąż ta sama.         
Jedyny mój, chciałeś uciec ode mnie, lecz nie ma przecież takiej drogi, która nie prowadziła by nas ku sobie… Wszystko, co wiązało nas kiedyś, i dzisiaj nie straciło mocy.        
Boże, dlaczego pozwoliłeś, by odchodząc zabrał całe moje życie?!”         
Helena zgasi papierosa, otworzy oczy i zamknie okno. Czas się obudzić – znowu jest TU.

W powietrzu czuć jeszcze chłód nocy, gdy raźnie maszerowała przez wieś. Była może siódma rano. Ubrała się ciepło, a w plecaku miała prowiant na cały dzień. Postanowiła nie wracać do domu na obiad. Zadzwoni potem do Karola, niech to przekaże swojej mamusi.       
Żeby dojść do szosy, musiała przejść przez cały Smolnik – jakieś cztery kilometry. Po drodze mijała domy, wszystkie stare, pozornie dziedziczone z ojca na syna.        
Naprawdę prawowici mieszkańcy gospodarstw pognani zostali het! daleko – na Mazury i nad Bałtyk, dawno temu, może więc nawet spoczywają już pod ziemią.. Ale nie spoczęli obok swoich ojców. Daleko od nich śpią. Dzisiejsi właściciele zagród zajęli je w latach pięćdziesiątych , zjawili się tu wraz z PGR- em, niczym szarańcza. Przejęli nie swoje dziedzictwo, narzucając nowe obyczaje, zniewolili tę ziemie.           
Powoli wszystko ulegało ruinie, najpierw PGR; a od niego rozniosło się na cały Smolnik: pęknięty beton i zachwaszczone podwórka, podupadłe stodoły i wychudłe psy, przeganiane kopniakami. Beznadzieja toczy tą ziemię jak rak, jakby niesprawiedliwości nie dało się odkupić uprzemysłowieniem.   
Helena idzie szybko, zatopiona w myślach. Na pamięć zna tę drogę, i każdy drewniany dom. Czuje na sobie spojrzenia zza każdej firanki, ale nikogo nie widzi w żadnym oknie. Obserwatorzy z wprawą ukrywają się za grubymi fałdami zasłon. Nikogo też nie spotka, dopóki nie będzie mijać sklepu, za jakieś dwa kilometry. Od rana czatują tam ci mężczyźni, którzy od czasu upadku PGR- u nie robią nic, tylko czekają na Lepsze Czasy. Helena nie lubi tutejszego sklepu, kpiących uwag i szyderczych spojrzeń sąsiadów, milczenia sąsiadek. Szeptów za plecami i młodej ekspedientki, która traktuje ją jak powietrze.           
Tam najmocniej odczuwa, że jest kimś z zewnątrz. Kimś obcym.    
Czasem ta obecność gór, ta ich potęga, przytłacza ją aż do bólu w piersiach.     
Czasem wzrusza swym pięknem równie boleśnie. Jest ciekawa, czy na innych ludziach stąd przyroda wywiera podobne wrażenie, ale nie ma kogo o to zapytać.  
Tutaj niewielu z nią rozmawia, a już nikt nie mówi o swoich odczuciach.
Wioski na końcu świata: Smolnik, Mików, Duszatyn – prostą linią wbijają się w góry. Za nimi nie ma nic, nic dalej, tylko przyroda. Koniec cywilizacji.     
Smolnik snuje się cienką smugą wzdłuż Osławy. Rzeka i droga biegną równolegle do siebie, nierozdzielne siostry. Po obu stronach drogi domy, ściśnięte przez góry. Nie ma żadnych rozgałęzień, pobocznych dróg, tylko ta jedna, do dawnej cerkwi. Potem: przerwa. Pustkowie. I nagle wyłania się Mików: może osiem chat, drewnianych leśniczówek, przytulonych do siebie jak gdyby w osłonie przed wilkami i wiatrem. Tutaj góry są wyższe, groźniejsze, a izolacja jeszcze głębsza. Mików jest jakby polaną, małym placem dla ludzkich dzieci, wyrwanym siłom natury.
Ten, kto pragnie iść do Duszatyna, ryzykuje, że zabłądzi. Nie ma oznaczeń, nazw wsi. Idzie się drogą kilka kilometrów. Dawno, dawno temu jeździła tędy kolejka wąskotorowa, od Cisnej przez Smolnik i dalej, do Komańczy Ale to było naprawdę dawno. Teraz pozostała tylko droga wzdłuż starych torów, i wzdłuż rzeki. Po tej drodze jeżdżą czasem drwale i leśnicy. Kiedyś na rzece były mosty: między Mikowem a Duszatynem cztery. Ale Osława je zalała. Kto idzie do Duszatyna, cztery razy zdejmuje buty.
A gdy już tam dotrze, poczuje się zdumiony, że to już wszystko. W Duszatynie ostały się zaledwie dwie chałupy, no i altana dla turystów. Jest też punku ujęcia wody. Więcej nic, tylko droga wiodąca w góry, do Jeziorek Duszatyńskich. Helena była tam kilka razy. Raz z Karolem, tuż po ich ślubie. Kiedy jeszcze go kochała.       
A może nie kochała go nigdy? Może po prostu rozpaczliwie potrzebowała należeć do kogoś, do kogokolwiek, byle tylko być tą upragnioną? Czasem zastanawiała się nad tym, szczególnie nocą, leżąc obok Niego – nie tego co trzeba. 
Na szczęście w natłoku codziennych obowiązków nie miała czasu na jałowe rozważania i przyjmowała los takim, jaki jest. Życie tutaj, na totalnym uboczu, było ciężkie, cięższe, niż się spodziewała. Ale ona była z tego zadowolona, jak gdyby im było trudniej, tym łatwiej przychodziło jej zapominać o przeszłości. O minionym życiu i ideałach.      
Wszystko dawno minęło, a ona jest teraz kimś zupełnie innym. Kimś, kogo dotąd nie znała i codziennie ze zdumienia przecierała oczy. „Przeszłość trzeba daleko za sobą zostawić, by móc przeżywać teraźniejszość” – tak mówił Karol. I ona naprawdę się starała nie patrzeć w wstecz – szczególnie na początku małżeństwa, przez lojalność wobec niego. 
Lecz wtedy czuła się nielojalnie wobec tamtej siebie. Nie mogła przecież być równocześnie tamtą Heleną, i obecną, to się wykluczało Musiała zdecydować, jaki kształt przybrać tym razem, dla niego. Odgadnąć czego pragnie właśnie on. I zgadła, bez trudu zgadła, co robić, by ją pokochał, jaka ma być. Bezbronna. Bezwolna czasem. Uporządkowana.      
Znajdowała sporo – no, może nie radości, ale satysfakcji w nowych obowiązkach. Odkryła w sobie dusze perfekcjonistki, idealnej Pani Domu, której spędza sen z powiek przypalony garnek.   
Jak gdyby im mniej miała do ofiarowania Karolowi, tym mocniej starała się to wynagrodzić pięknie nakrytym stołem i świeżym ciastem. Jak gdyby miłość można było tak łatwo zamienić na dostatek! Nie zawsze przecież było źle. Bywała szczęśliwa. Również w obecnym życiu. 
Gorsze dni mniej więcej równoważyły się z tymi lepszymi. Na przykład dzisiejszy zapowiadał się wyjątkowo miło: wyszła z domu, co zawsze jest zwycięstwem, pogoda dopisała, udało jej się nie spotkać teściowej… I, co najwspanialsze: będzie SAMA przez cały dzień! Tak dawno już nie była tam, w Łupkowie… U siebie. Karol bardzo nie lubił, gdy tam chodziła. On w ogóle nie lubił, gdy przebywała dłużej po za domem. Raczej nie wynikało to z zazdrości, prędzej już z troski. Karol był zbyt dobroduszny i ćtapowaty, by wykrzesać z siebie jakieś żywsze reakcje. Potrafił najwyżej buczeć do słuchawki; „Gdzie jesteś? Tak bardzo się o ciebie boje, Kochana! Wracaj prędko!”.
A ona wtedy dusiła pragnienie, by wykrzyczeć mu do ucha, jak bardzo nim gardzi.
Chociaż właściwie to ona zasługiwała na pogardę: obłudnica, która nie kocha własnego męża       

Nowy Łupków leży dokładnie w przeciwną stronę od Mikowa. Trzeba przejść przez cały Smolnik, dojść do szosy, a potem jakieś dwa – trzy kilometry i jest się na miejscu. Zdecydowanie ładniejsza widokowo jest droga przez Górkę Łupkowską , ale jeśli chce się oszczędzić czasu i wysiłku, idzie się skrótem, tak zwaną starą drogą.
Dziś Helena nie spieszy się nigdzie. Chowa dłonie głębiej w kieszeniach jeansów, patrzy w niebo. Zapowiada się piękny dzień! Szybki marsz ją rozgrzał, słońce też świeci coraz mocniej, z ust nie leci już para. Helena przystaje na moście, patrzy na Osławę. Rzeka ma dziś łagodniejszy nurt, delikatnie mieni się w słońcu. Dziewczyna pali papierosa oparta o barierkę. To już ostatni, będzie musiała iść do sklepu. Ale nie tutaj, o nie, już woli zrobić zakupy w Łupkowie, to już niemal niedaleko.
Kiedy jest sama, czas płynie zupełnie inaczej. Jak gdyby wolniej. Kiedy jest sama, zdejmuje obrączkę.           
Kiedy jest sama, może sobie wyobrażać różne rzeczy i w nie prawie wierzyć. Może marzyć o zupełnie innym życiu, z dala od tego miejsca.     
Czasem wyobraża sobie, że jest pisarką, gdzieś w mieście, nieważne, w którym, i wymyśla losy obcej dziewczyny. Dziewczyny naiwnej i upartej, która zostawiła wszystko, by żyć z jakimś durniem na totalnym odludziu. Bo chciała być dorosła.
Nie trudno popełnić błąd. Gorzej, że za wszystkie błędy się płaci.  


„Po cholerę żenisz się z tym całym Karolem?!” – zapytała jej siostra Dorota, z wrodzonym sobie taktem, gdy oznajmiła jej – jako pierwszej! – radosną wieść. Zresztą – wszyscy się dziwili, że wybrała właśnie jego. „Mój Boże, a miałaś tylu fajnych chłopców!” – wzdychała Mama, podlewając kwiatki – nieuważnie jak zawsze, i strugi wody cicho stukały o podłogę, uciekając z doniczek w rozległe kałuże. O nieuważnego podlewania wypaczyły się grzbiety książek, ustawionych na regale pod parapetem. „Rób, co chcesz. Jesteś dorosła!” – ojciec nawet na nią nie spojrzał, zbyt zajęty rozrabianiem farby. Właśnie malował. Ale po chwili dodał: „Dobrze się zastanów. Ten chłopak jest.. Hmmm..” – zawahał się, niepewny jej reakcji i uczuć. „No? Jest – kim?!” – zapytała urażona w imieniu Karola, biorąc się pod boki.    
„Jest zupełnie różny od ciebie. Obyś nie żałowała tego ślubu!” – więcej nie udało jej się wydusić z ojca.  
To było jeszcze wiosną, Karol oświadczył jej się niedługo przed Wielkanocą. Cieszyła się wtedy niesamowicie!  
Teraz nie może się nadziwić, jak ta kretyńska propozycja mogła ją chociaż w niewielkim stopniu uradować. Ślub brali w czerwcu.
„O Bogowie, dlaczego nikt mnie nie powstrzymał?!” – chociaż to by nic nie dało, znała siebie aż za dobrze! Swój przeklęty upór i zaślepienie. I te swoje zakochania, na zawsze, na wieki, kończące się nadspodziewanie szybko i boleśnie. Dla wszystkich zainteresowanych. 
Nie, nikt nie miał szans na zatrzymanie jej w pół kroku. Była jak rozpędzona kula śniegowa, zagarniająca wszystko swoją naiwną radością i pragnieniem Zmiany.     
Tylko ona sama mogła się zatrzymać, najlepiej w ramionach następnej ofiary. Ale nikt się nie pojawił, by w ostatniej chwili ją w sobie rozkochać i odciągnąć od ołtarza.  
I tak została żoną.  
A przecież powinna była wiedzieć, że to bez sensu! 
Nawet, gdyby kochała Karola, tak mocno, jak wiedziała, że potrafi –  tak, jak kochała kogoś kiedyś.. To nie miało szans. Cały ten związek był i jest jedną wielką katastrofą. Przecież znała i jego, i siebie. Widziała wyraźnie, że nie pasują do siebie pod żadnym względem!  
Ona uwielbiała mężczyzn z przeszłością i problemami. To im oddawała serce bez wahania. Powierzała swój los w ich niepewne ręce z ufnością dziecka. (A potem patrzyła z uwielbieniem w oczach, jak rujnują swoje – przy okazji jej- życie. Zawsze gotowa dawać następną szanse, odwiedzać w areszcie, odprowadzać pijanych do domu, czekać na rozwód…) Jej wiara w zmianę na lepsze była wprost niezmącona! Dobrzy chłopcy pokroju Karola nigdy nie mieli u niej szans. Brakowało im pieprzu i mroku.  
Karola znała wiele lat, od gówniarza. Był starszy od niej zaledwie o dwa lata. Poznali się przez jej wuja: najmował miejscowych chłopaków do koszenia łąk. Karol był jednym z nich. Kiedyś pojechała razem z mamą i wujem zobaczyć, jak postępują pracę. No i tak poznała Karola. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, na pewno nie! Ale polubili się natychmiast, można powiedzieć – byli pokrewnymi duszami. Zawsze mieli o czym pogadać, na wiele spraw patrzyli podobnie. Spotykali się w każde wakacje, gdy przyjeżdżała w Bieszczady, do domu wuja. W raz z upływem lat, przybywało im tematów do rozmów. Obojgu nie wiodło się w miłości – ona wiecznie zakochana, on wiecznie samotny. 
Razem opijali kolejne klęski i świętowali nieliczne sukcesy.  
Poprzedniego lata przyjechała w Bieszczady całkiem pokiereszowana po rozstaniu z J. Byli razem dwa lata, strasznie go kochała i kiedy odszedł, coś w niej pękło. Bardzo długo myślała, że on wróci. I bała się zacząć coś nowego, a równocześnie: bała się, że już nigdy, nigdy nikogo nie pokocha. Strasznie była słaba. Chociaż minęło wiele miesięcy od odejścia J, cierpiała nadal równie mocno, zupełnie nie mogła się pozbierać. A Karol się nią zaopiekował. 
Potrzebowała jego spokoju i przyjaźni, nieśmiałego podziwu i troski. Zobaczyła w nim mężczyznę, a nie kumpla, wręcz brata. W jego oczach było ciepło i czułość, nie bała się. I potrzebowała go, z każdym dniem bardziej.  

……… Kto wie, może wtedy, latem, może naprawdę była zakochana? Pod ciemnym niebem dotknął jej dłoni i ich palce splotły się jak warkocze. Patrzył na nią, jakby była najcenniejszym skarbem. Pachniał mężczyzną. Gdy odgarnął włosy z jej twarzy, zapragnęła, by ją pocałował. Szybko odwróciła głowę, by tego nie odgadł. 
Palili jednego papierosa, nie rozmawiając wcale, chociaż lubiła słuchać jego głosu, takiego… młodego. Znacznie młodszego, niż mogła się spodziewać.       
W ciemności wszystko było prawdziwsze, jego niewinność i jej zmęczenie.       
Wracali wtedy ze Smolnika, byli na piwie w „Zagrodzie Chryszczatej” i odprowadzał ją do domu. Czuła, jak alkohol wyparowuje jej z głowy w ekspresowym tempie, i bała się zrobić fałszywy krok. Łatwo potem o niesmak.      
O Chryste, o ile bardziej wolałaby czuć moralnego kaca przez kilka tygodni, niż związać się sakramentem na całe życie! Powinna była wtedy – może nawet kochać się z nim, gdzieś na pustkowiu, skonsumować tą fascynacje; zamiast opowiadać i opowiadać – o swoim strachu przed miłością, o czasie, jakiego potrzebuje…. Nie powinna była pofolgować zauroczeniu. Taka stara krowa, a nie umiała utrzymać uczuć na wodzy!          
To wszystko przez to, że chciała być przyzwoita. I nigdy nie uznawała jednonocnych przygód. To teraz ma: cale życie – jak wielki tor przeszkód!!         

Budzisz się pewnego ranka i zdajesz sobie sprawę, że przegrałaś, zaprzepaściłaś swoje szanse. Nie możesz się wycofać. Wszystkie mosty spalone. Jedyne, co pozostało, to brnąć uparcie przez to swoje spieprzone życie.   

Dom w Łupkowie przywitał ją życzliwie. Zawsze czuła, że ją kocha. Wodziła palcami po gładkim, wciąż jeszcze jasnym drewnie. Czuła jego słodki, świeży zapach – nadal wyraźny, chociaż Dom wybudowano przed siedmiu laty. Na dole kuchnia, duży pokój, łazienka i spory ganek, na górze dwa obszerne pokoje i zabudowany taras. Ledwo zaczęta dobudówka. Miała powstać dla niej i Karola: była zaplanowana na niewielkie mieszkanko, w którym mieli zamieszkać po ślubie. W ostatniej chwili zmieniła zdanie. („Lepiej nam będzie w Smolniku, kochanie.”) Jej rodzina nie rozumiała tej decyzji: „Naprawdę chcesz mieszkać z teściową. I do tego TAM?”. Ale ona wiedziała, że tak będzie właściwiej. Bo to miejsce, ten Dom – on musi być jej i tylko jej, należy do przeszłości. 
I gdyby zagnieździł się tu Karol, to już na zawsze odmieni drewno, stół, podłogę.   
Na wszystkim pozostawi swój ślad. A to miejsce nie do niego należy.      
Nie on spał tu z nią, dawno temu, bardzo kiedyś. Nie on szeptał najcenniejsze słowa i kochał ją tak namiętnie! Ktoś inny był tu jej mężem. Kiedyś. Więc przybudówka nie została ukończona. Może kiedyś.  
W domu faktycznie jest zimno, Karol miał racje. Podłoga pracuje, czuje jej oddech pod stopami. Każdy krok porusza deski Helena odsłania tylko jedną okiennice, kuchenną. Nie potrzeba jej więcej światła. Zaparza herbatę i patrzy bezmyślnie przez okno.       
Na drzewach zostało jeszcze trochę liści, już prawie listopad. Wychodzi na ganek z solidnym kubkiem herbaty, zapala papierosa. Jest bezpiecznie. Jest dobrze.   
Tutaj, w Łupkowie, wszyscy ją znają i wszyscy mówią „Dzień dobry”, i ci ze starych, i ci z nowych bloków, powstałych jakieś dwanaście lat temu dla „klawiszy”.
Gdy idzie do swojego domku, leżącego na totalnym uboczu, praktycznie poza osadą, wszyscy przyjaźnie do niej machają, czasem zatrzymują się na krótką pogawędkę. Odkąd wyszła za Karola, jest już „ich”. Wie, że ją lubią, chociaż między sobą dziwią się, bo porzuciła miasto, by zamieszkać w Smolniku. Czyli wybrała kierunek wsteczny – nikt z tutejszych nie postąpił by tak nierozważnie. Ale ona kocha to miejsce: Nowy Łupków – osadę, centrum której jest Zakład Karny i upadły z początkiem nowego ustroju PGR.    
I mimo wszystko – nie żałuje. Kiedy patrzy na łopoczące na październikowym wietrze pranie, koce wietrzone na balkonach i dzieci, potulnie drepczące do szkoły – widzi naturalny rytm życia. Wzrusza ją, że tutaj wszystko dzieje się w porę. W swoim czasie, bez pośpiechu.       
Nic nie jest katastrofą, bo wszystko jest naturalne, jedno jest konsekwencją drugiego, tak jak dorastanie to konsekwencja dzieciństwa. Pękate brzuchy przyszłych matek, sobotnie dyskoteki w Cisnej, papierosy wypalane ukradkiem na bocznej drodze do strzelnicy …     
Wszystko dzieje się, jak trzeba, dni funkcjonują na zasadzie trybików w sprawnej maszynie, pchając świat do przodu.     
Wszystko jest takie, jakim być powinno w świecie tych ludzi, zamieszkujących dolinę położoną tuż przy słowackiej granicy. Jeśli nie masz pracy – nie ma problemu, większość nie ma. Masz za to dziecko, którym od czasu do czasu zaopiekuje się któraś z sąsiadek. Odwdzięczysz jej się jakoś, przy okazji. Twój mąż czasem dorywczo popracuje w lesie, bo na klawisza to on się nie nadaje. W piątek w Komańczy jest targ, a czasem podrzucicie dziecko teściom i pojedziecie na dyskotekę, razem z zaprzyjaźnionym małżeństwem. Któryś z chłopów będzie prowadził waszego starego opla – wolałabyś, żeby wypadło na twojego Józka, bo wtedy nie będzie pił… Miewasz gorsze dni, jak każdy, ale nie narzekasz. Życie jest raczej przyjemne, chociaż czasem daje nieźle popalić! Czasem, gdy pragniesz jakieś odmiany, sąsiadka – fryzjerka amatorka, zrobi ci pasemka – i jesteś jak nowa!   
„Dlaczego, dlaczego mi nie wystarczą pasemka, by czuć odmianę losu?!” – zastanawia się Helena.           
Mój Boże, jak to wszystko poukładać – czy to jest jeszcze możliwe?! Papieros za papierosem, coraz zimniej na tym ganku, palce grabieją, szlag by to, a ona siedzi na ławeczce i zastanawia się, co dalej, u Diabła, począć za swoim życiem? Co robić? Jak można kogoś – no, lubić, i zarazem nim gardzić? Czy to w ogóle możliwe? Przecież Karol jest dobry. I zawsze był jej przyjacielem. Tylko nagle coś się stało, sama nie wie co.   

Przecież powinno się ułożyć! Wreszcie był ktoś, kto traktował ją jak cud. Wydawał się wręcz zaszczycony tym, że zgodziła się być z nim. Na ich pierwsza noc przyozdobił łóżko, była nowa satynowa pościel, świece, podarował jej bukiet róż i bransoletkę na pamiątkę tej chwili. To było… wyjątkowe. Jakby znalazła się w alternatywnym świecie, w którym była kochana, szanowana i upragniona.  Karol dbał o nią, zasypywał ją SMSami, codziennie dzwonił, odkładał pieniądze na ich przyszłość. Szybko ją do tego przyzwyczaił, szybko się uzależniła od jego ciągłej obecności i kontaktu. Wystarczyło, że nie pisał przez pół dnia, a już była przerażona. Że zniknie.  Nie pracowała, siedziała więc w Łupkowie dopóki pogoda pozwoliła, do początku października. Widywali się codziennie, codziennie przyjeżdżał do niej po pracy, na noc wracał do Smolnika. Ich związek był wtedy jeszcze platoniczny, wszystko szło ostrożnie. W listopadzie zjechała na święto niepodległości, do wujka. A potem znów przyjechała na Boże Narodzenie i została do Trzech Króli. W sylwestra kochali się po raz pierwszy. Zimą Karol do niej przyjechał, do miasta. Miał przestój w pracy, został dwa tygodnie. No a potem przyszła wiosna. Oświadczył się, najpierw w liście. Potem naprawdę.  Więc tak:  poszła w to. Stwierdziła, że zaryzykuje. Skoro z mężczyznami w jej typie nigdy nic nie wyszło, to może z mężczyzną z innej bajki się uda.     

Popsuło się jakiś miesiąc po ślubie. Zaczęło się od zapachu. Od zapachu Karola, jego prawdziwego zapachu. Nagle nie mogła go znieść. Wywoływał w niej mdłości, zaczął ją odrzucać, ściskać żołądek stalową pięścią. Słodkawy i jakby trupi, przypominający wilgotną bawełnę i gotowaną kapustę. Jego zapach, nie przytłumiony perfumami, świeżo wypraną odzieżą czy papierosami, odrzucał ją.
Ciągle go czuła, a zawartość trzewi podchodziła jej do gardła. I kiedy Karol patrzył na nią, tymi swoimi ufnymi, poczciwymi oczami, ona walczyła ze sobą, żeby się nie porzygać. Nie mogła z nim sypiać, ścierpieć jego dotyku. Całe jej ciało buntowało się przeciw niemu.
Cały czas wymawiała się bólem brzucha, okresem, zapaleniem pęcherza… a on wciąż był taki troskliwy, wyrozumiały, opiekuńczy… Marzyła, by się na nią wydarł, pokazał jej drzwi.       
Lecz Karol z jednakową cierpliwością masował jej stopy, plecy, kark… „Troszczę się o ciebie, wiesz o tym!” – mówił z promiennym uśmiechem, pełen pokory. Troska otaczała ją coraz szczelniej.  
W złych chwilach Helena walczyła ze sobą, by nie zdzielić go w tę spokojną gębę. Wbijała drzazgi poobgryzanych paznokci w miękką tkankę dłoni. W dobrych chwilach: oddawała mu uśmiech.        
Gotowała. Całe wieczory gotowała, piekła, smażyła, siekała warzywa, zagniatała ciasta i kręciła przez maszynkę mięso z kapustą. W myślach nuciła stary przebój „Bajmu”, coś o małpie: „Miałeś racje – nigdy tak nie było dobrze, jak teraz…Będzie tak, jakbym kolejny dzień znała na pamięć..”.    
Dnie wypełniała domem. Ale po dniach były noce. Od czasu do czasu musiała go dopuścić do siebie, jak dopuszcza się byka do krowy. Tak to czuła – jakby ich akt miłosny sprowadzał się do czysto mechanicznego działania. Poświęcenie z jej strony w imię świętego spokoju. Przecież tyle kobiet to zna!  Jej ciało zamykało się przed nim, stawiało opór. Za każdym razem bolało, jakby na nowo traciła dziewictwo. Ale ten ból był niczym, w porównaniu z obrzydzeniem. I zapachem.          
Jego oddech na jej szyi, śliska skóra. Ślina. Jak drewniana lalka kołysała się w jego rytmie, zaciskając palce na prześcieradle. Nie była w stanie nawet go objąć. Czuła się, jak piłowana brzoza, policzkiem padająca na piasek.          

Najgorsze były błędy pamięci, jak błędy systemu. Jechali samochodem i odwracała się ku niemu. Ale zamiast J. za kierownicą siedział Karol. Nie ten on. W radio leciała piosenka i chciała zawołać: ”O, pamiętasz…?! ” – ale przecież to nie Karol mógł pamiętać. Może po prostu za wcześnie się związali.  

Dużo później przyszło jej do głowy, że wcale nie chodziło o J. Że nie wyszła za Karola na pociechę ani na złość. Chodziło o to, żeby nie iść do pracy. Zaleźć męża, który – cóż – który ją utrzyma. TO jest najbardziej wstydliwa część historii. Poślubienie kogoś, by zagoić dawne rany, to wbrew pozorom przecież zdarzało się często. Poślubienie kogoś pod wpływem chwili: cóż, to też się zdarzało, nawet znała takie związki!  Ale ona, hm…. Ona po prostu postanowiła się pod kogoś podczepić. Nie miała ochoty iść do pracy, nie widziała się ani w biurze, ani w firmie, ani w szkole jako nauczycielka, kompletnie nie miała pomysłu na swoją przyszłość. Marzyła jej się praca twórcza…. Ale praca twórcza w  przypadku Heleny skończyła się fiaskiem. Nic jej się nie udawało. W połowie każdego opowiadania traciła impet.  Wątki w powieściach rwały się niespodziewanie.  Jej bloga nikt nie czytał. Wszystko było mierne. Ale nie miała siły ani chęci, by się rozwinąć, by pisać lepiej, inaczej. To i tak się nie liczyło, skoro wszystkie jej wyobrażenia o przyszłości zawsze wiązały się z miłością. W jej wyobrażeniu o życiu pojawiała się miłość i całe życie pod tą miłość się ustawiało. Nie miała innych ambicji, niż kochać. 
Ale to, co jest teraz, to nie jest miłość.

Ciężko jest zamykać dom i stąd wracać. Dzień dla siebie – dzień tutaj – zawsze jest za krótki. Ale przecież trzeba wracać. Do swojego domu, męża, obowiązków, życia. Pije się to, co się nawarzyło. Starannie zmyka domek.  
Droga powrotna idzie razem ze zmierzchem. Jesień tutaj pachnie tak dobrze! Wilgotne liście, i jakby śnieg w powietrzu, i za chwilę pojawią się gwiazdy, i noc będzie granatowa…. Gdy tak idzie drogą, zupełnie sama, Helena przypomina sobie, dlaczego tak bardzo chciała zamieszkać w Bieszczadach. I nadal tego pragnie. Mimo wszystko: warto było zostawić stare życie, by być tutaj. Nawet, jeśli ceną za to jest małżeństwo.

Wieczorem Karol jest tajemniczy. Patrzy na nią z roziskrzonymi oczami. Nawet mu do twarzy z tą cichą radością. Siedzą we trójkę przy kolacji, nie odzywając się. Teściowa z namaszczeniem rozlewa na talerze zupę mleczną – paskudną breje. Helena czuje cofkę z każdą przełkniętą łyżką. Karol mruga do niej ponad stołem. Znów jest jej sprzymierzeńcem.    
– Karolku, widziałam ostatnio ciotkę Ankę. Narzekała, że wcale jej nie odwiedzasz. Ani ona. – wskazuje głową na Helenę, nie patrząc jej w twarz – A przecież jest w Łupkowie codziennie! Ja wiem, że dla dziewczyny z miasta, takiej.. ekhm.. – Regina wydała z siebie odgłos, jakby miała splunąć – kulturalnej, towarzystwo ludzi ze wsi nie jest ciekawe. Ale – mimo wszystko – jesteśmy rodziną! Rozumiem – twoja żona ma się za kogoślepszego! Ale w takim razie – co robi w moim domu?       
Helena przełyka następną łyżkę. Kleista maź trafia do żołądka, po czym niczym kauczuk odbija się od jego ścianek i wraca do przełyku.           
– Karolku, znowu nie zamknąłeś na skobel komórki. Wiatr wyrwie drzwi! – mówi Regina oskarżycielskim tonem, słysząc z podwórza jęki drażnionych wichrem zawiasów.  
Karol posłusznie wstaje od stołu. – Zapomniałem, przepraszam! – wychodzi z domu, zarzucając na ramiona kurtkę.       
Wszyscy troje wiedzą, że to Helena nie domknęła komórki, lecz Regina nigdy nie zwraca się do niej wprost. Nawet, gdy chce zwrócić jej uwagę.    
Siedzą więc w milczeniu, czekając na jego powrót.   
Słychać tylko wycie wiatru. I psów, w oddali     .
Za oknami ciemno. W Smolniku nie ma latarni.         
Helena patrzy w talerz.     

Matka pierwsza wstaje od stołu, idzie do siebie. Dzisiaj nie będzie wspólnego oglądania telewizji: jest zła na Helenę, że znów przepadła na cały dzień i chce to zademonstrować. Obraza Reginy to ulga – młodzi uśmiechają się do siebie. Karol wyjmuje z plecaka butelkę wina. – Czerwony Merlot. W sklepie mówili, że eleganckie.- z dumą stawia je na stole. 
Helena krzywi się w duchu, ale pozostawia to bez komentarza.     
– Dzisiaj, Kochanie, mamy okazję! – Karol uśmiecha się szeroko.  
„O matko, mam nadzieję, że nie zapomniałam o jego urodzinach!” – Helena popada w lekki popłoch. Karol powoli odkorkowuje wino. – Szykuje mi się nowa praca….. Jeśli bym chciał. – patrzy na nią uważnie.      
– O! Coś fajnego?   
– To samo, co i tutaj. Rąbanka w lesie.   – wzrusza ramionami.        
– Ale to co? Przenosicie się gdzieś? –  Helena przynosi kieliszki i stawia je nieuważnie na stole. Zmiany są dobre tylko w psychologii. Ona sama na  nich jakoś nie wyszła najlepiej.
– Nadleśnictwo Baligród ma robotę, oni tam jakieś drogi wytyczają, pracy będzie dużo. – Karol mówi z tym swoim lekko przeciągłym akcentem. – Można dojeżdżać, ale daleko trochę, godzina latem przy pogodzie, a  zimą …..   
– A zimą to i trzy. – Helena zna te drogi.
– Czasem trzy, Helenka,  tylko czasem! Zwykle w półtorej się zrobi! – Karol, jak zwykle, przyjmuje optymistyczną wersje wydarzeń – Ale i tak, szef, wiesz: ten cały kombinator Mariuszek, już mi kręci, że dojazdy długie, że to czas będzie zabierać, że ludzie nie będą chcieli, bo to wstawać będzie trzeba o czwartej a do domu będzie się zjeżdżać na noc tylko…        
– Niestety, ma racje. – Helena pociąga kolejny łyk wina. Jest cierpkie.      
– Bez przesady, Helenka, jak kto ma do kogo wracać, to codziennie będzie wracał. Ja do ciebie i dwieście kilometrów codziennie bym jechał! Co mówię: dwieście: dwa tysiące codziennie bym jechał!            
– Dnia by ci nie starczyło – Helena nie mogła się powstrzymać od drobnej złośliwości, ale mąż puścił ją  mimo uszu. Od wina dostał kolorów.     
– Plan jest taki,  żebyśmy wszyscy mieszkali bliżej przy Baligrodzie, jakieś tam znalazł Mariuszek kwaterunki. I byśmy tylko na niedzielę do domu zjeżdżali….  – wizja całego tygodnia tylko w towarzystwie Reginy była dla Heleny wizją przerażającą. W popłochu zaczęła się zastanawiać nad szybkim remontem Łupkowa, budową pieca, dostosowaniem domu… Ale śniegu tylko  patrzeć!     
– Ale ja przecież tyle bez ciebie bym nie wytrzymał. Cały tydzień bez mojego Kochania!
– I….?
– I wiesz, pomyślałem: jest żona, jest praca, można by o domu pomyśleć. Moglibyśmy znaleźć coś tam, w okolicy Baligrodu.  – patrzy na nią uważnie.   
– Hmm… Hmm… – gonitwa myśli. Nie spodziewała się takiej propozycji! – Ale ta praca się skończy, więc czy rozsądnie tam się przenosić…         
– Wiesz, Baligród to nie Smolnik. Tam pracy jest dużo. A może i ja bym się do Nadleśnictwa złapał, jak będę pracować dobrze, kto wie. Moglibyśmy poszukać tam czegoś.           Sami byśmy mieszkali.      
„To tak daleko do Łupkowa. Od domu” – ta myśl bardzo boli. Dziwne, że najbardziej boli właśnie to.
Leżą już w łóżku, jest późno. Długo rozmawiają, ale wszystko jest mgliste. Praca, nowy dom … Może przeprowadzka byłaby jakąś szansą dla nich. Może wyjeżdżając stąd, uciekłaby od wspomnień. Może wreszcie przyjdzie przyszłość…. Ale jest jeszcze teraźniejszość , w której ramiona Karola obejmują ją mocno. Jego oddech grzeje jej policzek, wypełnia całą przestrzeń. Czuje, jak jej ciało napina się, a żołądek kurczy. Karol jest coraz bliżej niej. Pościel pachnie nim, i jej skóra także.         
– Pomyślisz o przeprowadzce, dobrze? – Helena sztywnieje, czując, jak Karol bawi się jej włosami. Powoli przeczesuje kosmyki, nawijając je na palce. – Pomyślisz? – pyta, całując jej szyje.      
…Dobrze wie, że tym razem mu nie ucieknie. Zamyka oczy i przypominają jej się słowa starej modlitwy: „Panie, pomóż nam znieść to, czego nie możemy zmienić”.
Ale przecież da się coś zmienić. 
Za oknem ciemna noc, mróz ścina pola. Osława szumi i szumi – zna chyba wszystkie ludzkie losy – święta rzeka! Chwila w wieczności, da się ją przetrwać, skoro potem będzie wieczność.         
Jest październik.    

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko