Grzegorz Walczak – Teofania

0
308

      Biel, czysta biel. Nie wierzę, to już? To tak to wygląda? Odgłos rytmicznie spadającej  kropli, kropli krwi… mojej? Płyn w kroplówce nabiera czerwieni, sufit też pływa, całkiem biały, powiewa nade mną. To przecież nasza biało-czerwona, powiewa flaga nasza jedyna. Nie, nie! … rozwiewa się, niknie, jak ty, Mario, moja Mario, która też gdzieś… gdzieś mi?  Odgłos narzędzi chirurgicznych, aparatów kontrolnych, przecież tego nie mogę słyszeć. – Puls niewyczuwalny. – Czyj to głos? – Tracimy go. Daj mu kopa. – Czego ode mnie chcą? Nie odrobiłem lekcji? Nie, o czymś zapomniałem. Gdybym   mógł jeszcze raz…

   –  Jeszcze raz! – wrzeszczy ten w zielonym kitlu. –  Daję dwieście. – Puls niewyczuwalny!   – Jeszcze raz! – To ty, córeczko? Nie, to jakaś dziwna pani.

      Poczułem odurzający zapach jemszanu. Nim to zauroczył mnie Morys Szamis nazywający zorzę wieczorną w języku bajów i emirów krwią proroka Husajna. I piłem jego słodką krew w złotych, wysokich czarach, krew przemienioną w aleksandryjskie wino. I siadywałem na wytwornym kobiercu opodal fontanny, by w samotności pogawędzić z Prorokiem o życiu i śmierci, o czasie zapomnianym przez Stwórcę. Starałem się wyjaśnić Prorokowi, że Pan jest bardzo dobrym stworzycielem i wyrozumiałym, lecz zmęczonym, gdyż ludzie i zwierzęta w nieustającym porządku krwiożerczej natury nie mogą zbytnio cieszyć Pana. Więc przymyka Pan znużone oczy i wtedy zło jątrzy się najbardziej. Wybuchają gejzery krwią niewinnych dzieci,wojownicy dobywają sprzęt wojenny, rzeki występują z brzegów, a spieczona surowym słońcem ziemia nie zaznaje deszczu. Mrą stada zwierząt, padają od zarazy ludzie, ogień grasuje po wsiach i lasach. Pan otwiera tylko jedno oko i widząc ziemię w takim upodleniu, smuci się niezmiernie, a że jest bardzo litościwy, depcze marnotę, by dłużej nie dręczyć. Lecz kiedy tylko znowu oko przymknie, umyka mu czas, co miał być czasem tworzenia. I mroczne rzeki tego czasu łączą się ze sobą, tworzą umarłe stawy lub jeziora. Próżno by szukać straconego czasu.

* * *     (Może w prześnionym Kairze)

Zawsze miałem skłonność do obcowania z bogami. Nic więc dziwnego, że siedzę w kucki na Muskhi, nieskończonej ulicy kairskich bazarów, pociągam z butelki tutejszy arak, który, nie wiem czemu, pachnie mi lubelskim jałowcem, i patrzę w gąszcz skradających się poprzecznych ulic. Wypływa z nich wezbrany niepokojem, pulsacją melodycznego światła Mokhatam. Siedzę spokojnie i popijam, bo wiem dobrze, że gdzie bym się nie ruszył, ile bym znów nie kluczył, ten złośliwszy niż wszystkie diabły eblis przywiedzie mnie z powrotem na Muskhi i posadzi w kucki, w rękę wciśnie butelkę z arakiem. Po co mi więc wędrować przez zaułki ulic, przez placyki, oblepione kramami ze starzyzną zwaną antykiem, wałęsać się wśród sklepików brązowniczych, przenikać przez rwetes niechlujnych kawiarenek, przez wyziewy ulicznych kuchni, napawać się wonią baraniego łoju wśród nawoływań sprzedawców lemoniady, handlarzy gazet, pucybutów, otoczony szarańczą smolistych, rozwrzeszczanych dzieci, którym z ust nie schodzi zapiekłe, mechaniczne „bakszysz”. Po co mi zaglądać do hotelików-burdelików – po kolorowe imitacje miłości albo do mrocznych wnętrz, w których już z ulicy można dojrzeć „transujących” w uporczywym kołysaniu i nieznośnie powtarzanym derwiszowym śpiewie? Zniechęcony marnością własnych zmysłów niezdolnych ogarnąć tylu możliwości, nie podaję im już ręki, nie gonię, nie poszukuję, nie węszę, siedzę i czekam na moich nieuchronnych bogów, odpędzam natarczywe ulice, światła i zawołania, archaiczne formy przedmiotów zasiedziałych tu i prawdziwych, zeszpeconych reklamową margaryną Europy, która wciąż zewsząd przenika, czyni istny kiczomontaż, absurdalny melanż w i tak pomylonym mieście wszystkich i nikogo, w plątaninie Arabów, Turków, Żydów, Koptów egipskich, Syryjczyków i Ormian, Francuzów, Włochów i Greków, Anglików, Murzynów, a nawet Czerkiesów. Bywa tu fellah z doliny Nilu i groźny orlonosy Beduin. A gdzie są Egipcjanie? Nie ma ich w Kairze, jak słusznie twierdził lord Cramer, a czy są w Egipcie? Może tylko ten Kopt o arystokratycznych rysach jest żywcem wyjęty ze staroegipskich grobowców, marzyciel z usposobienia, a biznesmen z konieczności.

       Siedzę smutny i czekam, aż się zacznie moja teofania, bogów odwiedziny, które już  mnie nie są w stanie zaskoczyć, a tym bardziej przerazić. Ktoś mnie trąca w ramię, odwracam się, a to stary wielbłąd, objuczony dwoma potężnymi jukami wypchanymi bercimem, przystanął nade mną, trąca mnie i prycha. Może mu chodzi o to, że zbyt bezceremonialnie rozsiadłem się na trasie jego marszruty, a może chce mnie przestrzec przed zgubnymi skutkami araku. Stanął przy nim Arab w białym zawoju, w lichej, poszarzałej w swej białości galabiji. Czekał cierpliwie, aż wielbłąd skończy ze mną rozmowę. Wreszcie leniwie odezwał się do zwierzęcia – habibi (kochany). Dromader zastękał nade mną z politowaniem, mruknął coś na odchodnym i ruszył w dalszą drogę dostojnym krokiem najcierpliwszego ze zwierząt. Poczułem się przy nim jak europejska świnia i wstyd mi się zrobiło. Postanowiłem się uszlachetnić, a jednocześnie ukarać. Skierowałem się więc do jednej z tych krwawych rzezackich bud, z której dobiegały wrzaski nieszczęsnych chłopców. Stali tam opodal ich opiekunowie w nabożnej determinacji płynącej z upodobania w rytuale. Przed wejściem zawahałem się chwilę. Zdawało mi się, że ci wymalowani kolorowo na ścianie surowi i tępi rzezacy z brzytewkami w rękach zmawiają się na mnie i knują jakiś nielichy podstęp. A może mi urżną wszystko. Ta myśl tak mnie przeraziła, że oblałem się potem, zamknąłem oczy i jak rażony szpadą matadora, na wpół oszalały i zuchwały wbiegłem do wnętrza, odtrąciłem skrwawionego malca, co się właśnie z operacyjnego fotela z płaczem był dobywał, wyciągnąłem zawartość ze spodni i ku zdziwieniu mistrza ceremonii i murzyńskich clownów, służących do zabawiania chłopaczków rzezanych, oddałem napletek. Kiedy mnie już ocucili i uśmierzyli krwawienie ałunem, poprosiłem, by po wyprawieniu przysłali mi „skórkę” na adres mojego hotelu. Przypomniałem sobie zasłyszaną maksymę: „Celem jest kształtowanie osobowości, która w końcu pozwoli człowiekowi wznieść się ponad sztukę”, i zdanie chyba tego samego autora: „Amalekici kolekcjonowali napletki, tak jak my znaczki pocztowe”. Ponieważ od pierwszej licealnej klasy przestałem być kolekcjonerem znaczków, a doceniam wartość właściwego substytutu w zbieractwie, a moja osobowość wciąż wzbudzała we mnie pewne wątpliwości, więc postanowiłem ją przezwyciężyć, odrodzić i tak ją przezwyciężyłem. Zrozumiałem, że człowiek realizuje się naprawdę we własnym przezwyciężaniu i że bez tego jest bliższy roślinom lub kamieniom niż ludziom. Postanowiłem więc stać się bardziej ludzki, odnaleźć w sobie trochę godności, okazać sobie siłę nadwątlonej woli, no i zwycięski, choć skancerowany, wybiegłem, z godnością trzymając się za koniec. I byłem z siebie dumny, bo nie uczyniłem tego z żadnego wyrachowania, jak niektórzy mogli przypuszczać, ani z rytualno-religijnej konieczności – nie jestem ani Żydem, ani Arabem, nie usiłowałem się tym nikomu przypodobać, nie znalazłem w tym akcie sensu politycznego, więc dlaczego przyzwoliłem na ten ból? Dla bólu? Nie jestem masochistą. Oryginalność? Nie, nie! Uwierzcie mi, uczyniłem to bezinteresownie, dla osiągnięcia własnej zagubionej ludzkości, która ostatnio w charakterze europejskiej świni chlała arak w kucki na Muskhi i coraz bardziej upodlona zwyrodniałaby całkiem, gdybym nie wstrząsnął nią nieoczekiwanie. Ażeby oddać pokłon prawdzie, należy mi wyznać – co dopiero po głębszej analizie mego czynu dotarło do mnie drobną żmijką samowiedzy – że od dłuższego czasu cierpię na zanik indywidualności. Gdybym był zwykłym człowiekiem, może by mi to nie przeszkadzało, może bym nawet tego nie zauważył. Ale ja, bądź co bądź kandydat na wielkiego pisarza, nie mogę sobie pozwolić na wyschnięcie indywidualności. Wiadomo, że brak indywidualności wypełnia się miłością i że dla natur niezwykłych miłość jest zbyteczna. Zapewne dlatego naprawdę wielcy rzadko wielce kochają. Można to prześledzić na losach Napoleona i moich. My serio kochaliśmy tylko siebie. Nie mógłbym na to przystać, aby w moim wypadku mogło być inaczej. Trzymałem się więc za krwawiący ubytek i biegłem nad błogosławiony Nil, urżnięty na dwa sposoby – i przy pomocy araku, i przy pomocy rzezackiej świątobliwej brzytwy, ja, sokół bojownik, „rozpościerający skrzydła”, Horus – bóstwo kosmiczne, ja, syn Re, skażony Allachem i robaczkowym ascetycznym pełzaniem wszystkich chrześcijańskich świętych.

            – Proszę sobie wyobrazić moje poświęcenie i samozaparcie, tym bardziej że należę do generacji, dla której napletek jest ostatnią niepodważalną wartością. Cóż mi na  to, towarzysze święte byki, powiecie? Wyobraźcie sobie – jestem Polakiem. To  może dla was niewiele znaczy. Obwąchujecie od wieków różnych barbarzyńców, dla których piramida Cheopsa jest niczym daktyl dla małpy. Przyjeżdżają tu, by poklepać całkiem spsiałe, podobne do baranów sfinksy w Alei Sfinksów i przejechać się na wielbłądzie po namiastce pustyni za 25 piastrów.

            Chodźmy do Luksoru, do świątyni, gdzie epoki siadają sobie na ramiona, gdzie  arabski meczet przysiadł i wgryzł się w koptyjski kościół. Prowadź, święty byku,   przez te wszystkie dynastie, prowadź mnie do Alka Wielkiego, który zdobył Luksor i   stanął w rozkroku w stroju faraona. Tam już czekał, by przyjąć z jego rąk czarę z  miłosnym napojem, mój serdeczny przyjacielu – nagi Amon ze stojącym na baczność fallusem. Widać, że przyjął ofiarę Aleksandra. – O, drogi Amonie! – załkałem. – Przyjmij i moją ofiarę, przyjmij mój bolesny napletek, a wróć mi mą miłość utraconą, którą daremnie i niegodnie frymarczyłem, chcąc się stać doskonalszym, wielkim. Teraz w tym akcie rozpoznaję pychę. Wiem już, kim jest dla   mnie Maria. Domyślam się, że w mrokach swej zuchwałej samoświadomości, a   może nawet niejasnych, nie do końca przetrawionych mniemań o sobie, dopuściłem   się paserstwa duszy, handelku metafizycznego, zezwoliłem, tak, już wiem, że   zezwoliłem, zgodziłem się na to, że Maria moja zniknie, że porwą ją ci fanatyczni  opętańcy, którzy ciało jej będą po wielokroć hańbić, w zamian za to moja  indywidualność rozrośnie się jak utajone, zamarłe w pustyni kłącze, kiedy tylko spadnie gwałtowny deszcz. Amonie, suchostoju, daj znak, jeden maleńki znak, że  się zgadzasz. Zrezygnuję z wielkości swego pisarstwa, będę tylko po cichu i tak  lichutko coś sobie czasem skrobać, nie dbając o życzliwość krytyka, będę sobie tylko tak cykać, i to z rzadka, niemądrze i bez głębszego sensu, byleby tylko zaspokoić tę moją chorobliwą konieczność, bo już przywykłem – nie mniej niż do   Marii – i nawet jest mi z tym nie gorzej niż z Marią. Ale niech się ona odnajdzie, cóż  zrobić, umysł mam prosty, uczucie ciągle świeże, gdzież mi tam do rasy  Übermenschów, intelektualistów wypranych z czułości serca, do ich nieskażonej  perwersji oślepiającej jak lancet chirurga.Nie będę już kierować oczu w uniesieniu  do nadwrażliwego Thota – boga pisarzy i sztuki pisania, uciekaj, płodny ibisie,  widzisz, że rozmawiam z kimś potężniejszym – o, wybacz mi te konszachty z twoim   lotnym kuzynem, Amonie. Pozwól mi odnaleźć utraconą miłość, będę jej szukał we wszystkich ogrodach, we wszystkich białych prostokątnych domach o wielkich   prostokątnych oknach lub bez okien, w wilgotnym oddechu rozpryskliwych fontann,   przy szlachetnej mozaice obok prywatnego źródła, będę kołatać też do tych domów, w których ubóstwo rozkłada się na klepisku. Aż odnajdę. A jak mi okażesz, Daleki,  nieprzychylność, zbuduję sobie lepiankę, jak inni ubodzy, na dachu któregoś z  domów przyśnionego miasta i jak małe dzieci, co jeszcze nie potrafią zarobić, nie  będę schodzić na dół, tylko wrzeszczeć do ciebie, Panie Wszechrzeczy – zwróć mi   moją skradzioną miłość! A gdy mi rozum powróci, bo go głód napędzi na właściwe miejsce, zejdę na ulicę, od dziewięcioletniego chłopaka wyżebrzę albo zabiorę plik gazet, pachnących – jak we wszystkich krajach – drukiem i sensacją, by je roznosić i sprzedawać, a potem będę sprzedawcą zimnych napojów po cztery piastry,  plącząc się po ulicach z kubłem z wodą, sokami i coca-colą, zajrzę do każdej sieni,  podejrzę z narażeniem życia, co ukrywa biały czarczaf, wśliznę się wszędzie, zakradnę do pałaców socjety, podsłucham każdy szelest, a gdy nic nie dosłyszę, zostanę na zawsze poza memu sercu najbliższą ojczyzną, otworzę kramik staroci i będę bazarnikiem, potem kupcem bławatnym, potem Bóg wie kim, aż grobowiec, sto pierwszy grobowiec, wydrążą dla mnie w skale, a nad nim najpiękniejsze reliefy, sceny z Księgi Zmarłego – będę tu przecież osobny.

            I w trakcie sądu Ozyrysa pochyli się nade mną sprawny Anubis z głową szakala, pięknie mnie zmumifikuje, przyklęknie przy wielkiej wadze. Na jej szali spocznie  moje jeszcze rozedrgane, wezbrane od miłosnego niespełnienia serce. Ale   niemożność sądu tego objawi się całkiem wyraźnie. Oto na drugą szalę ciśnięta  księga również wydarta z mojej patroszonej piersi. Ty ją poznasz, drogi Czytelniku, i  zrozumiesz tragiczną równowagę szal. Będzie areopag sędziów w zielonych fryzurach siedzieć w osłupieniu w egipskich fotelach, a pisarz symboli wstrzyma swą rękę w półgeście. I zawołają boga słońca Re, i zawołają boga stwórcę Ptaha, i króla bogów Amona z Teb, i słoneczny Re znów się będzie dialektycznie jednoczył z  Amonem, i Amon znów z niego wyrośnie jak wielka abstrakcja z roślin, zwierząt i gwiazd. Nic to nie pomoże. Ozyrys, w którego powinienem się rytualnie przemienić, bom niewątpliwy Horus, ostatni faraon na tej ziemi, będzie się trzymał za głowę w  bezskutecznej męce. A ja będę parł, parł, gdyż najbardziej w Egipcie śmierć podobna jest do porodu. Ale nie tak łatwo porodzić Ozyrysa, łatwiej kamień żółciowy. Tak się rodzi w cierpieniach własnych i cierpieniach bogów   indywidualność rozdartą na pół. Czy rozdwojenie jaźni nie jest lżejszą chorobą? O, gdybym mógł dorzucić na którąś z szal wspomnienie o swym kraju. Za późno.   Pozostanę w wiecznym niezdecydowaniu, ja mały, który mogłem być wielki, ja  wielki, który byłem za mały.

Prorok mnie słuchał, kiwał starą głową i nic nie mówiąc, nagle z trudem się  podnosił i nawet nie oddając swemu Panu wieczornych pokłonów, szedł wzdłuż  ciasno ustawionych domów, zlepionych z kamienistej gliny, z małymi szczelinami przepuszczającymi światło, szedł nie zwracając uwagi na szalonych od modlitwy wiernych, którzy w rozkrocznym przysiadzie, unosząc ciężkie zady, zwróceni twarzą   do Mekki, bili wielokroć głową w bruk lub w piasek przed świątynią albo też w dach, na którym siedzieli, chcąc w czas modlitwy być bliżej Pana. I raz wcinając jakiś lepki i okrągły placek odezwał się do mnie Prorok: – Pluń na wszystko i przystań do przemytników. – Ponieważ dostrzegł moją głupią minę, wyjaśnił bez pośpiechu:   Gdybyś, synu, wiedział to, co ja wiem, i gdybyś poznał to, co ja znam, tobyś zaraz  plunął w sam środek świata i przystał do przemytników. Chcesz kawałek placka? –  Wziąłem, bo lubię skosztować. Był słodki i mdły, rozłaził się w gębie, przyklejał do zębów. Powiedziałem, że wiem, ile na świecie jest łajna, że wcale mnie to nie dziwi, ale zaraz z tego powodu nie zamierzam dorzucać i siebie.

       – Być przemytnikiem to zaszczyt, patrz, jakie góry – tu mi zakreślił swobodną ręką półkolisty kształt –  będziesz bohaterem. – Tym ostatnim słowem nadwątlił moją pewność, więc przezorny spytałem: – A co miałbym jako ten przemytnik czynić? Co przemycać? – Idee, synu – odpowiedział – chcesz jeszcze kawałek? – Przyjąłem placek i wgniotłem w kamienne obramowanie fontanny niby niedopałek papierosa w misterną popielniczkę.

Surowy Amon w czapce z dwoma piórami, którą czasem zamienia na głowę  barana, drzemie w odległych Tebach i na Libijską pustynię ów bóg powietrza niechętnie zwraca oczy. Nadal tedy szaleje nad nami wściekły chamsin, dusi i kłuje żarłocznym piaskiem. Amon jest stary. Niechętnie się oddala od przechrzczonego  miasta Karnak, w którym resztki murów świątyni depczą niewierni całego świata z  aparatami do uwieczniania tego, co i tak wieczne. Zagląda czasem do oazy Siwa,  ale to tylko ze względu na sentyment do Aleksandra Wielkiego. Niepospolity wódz odwiedził był tu niegdyś boga Amona wśród zgiełku swych wypraw. To były całkiem inne czasy. Wtedy Amon panował i nie miał sobie równych nad brzegami życiodajnego Nilu.  Ale z bogami jak z ludźmi: czas ich mija. Przychodzą nowi   potężniejsi i każą płacić haracz, a wreszcie poprzednich prawowitych precz z ojcowizny wyganiają. Tak  też się stało – przyszedł pewnej nocy święty wysłannik,  który okrzyknął swego Allacha bogiem. Wzniósł samoistnemu budowlę niezrównaną   o doskonałej konstrukcji, w przepychu ornamentów. Wystrzeliły w niebo ostre wieżyczki minaretów niby wyrzutnie rakietowe, a były też o głowach półkolistych, tak jak koźlaki młode, które dopiero się spod ziemi dobywają. Poznała je Mekka, Jerozolima, Mszatta. Jak grzyby po deszczu meczety, medresy, mauzolea poznawał  Damaszek, Bagdad i Samarra, Kair, Kairuan i maghrebski Fez. I szedł  Allach przez  kraje Afryki i Azji.

Szedł wielki Allach, stawiał święte kroki, a za nim śpiewna modlitwa, przeciągły półpłacz, tryskający nadzieją życia w pokornej, drżącej modulacji. Pięć razy w ciągu dnia rozbrzmiewał salat. Szedł wielki Allach, by zasiać dziewięćdziesiąt dziewięć ziaren różańcowych, aby w dziewięćdziesięciu dziewięciu słodkich epitetach mógł chwalić go jałmużnik i ten, co pojął Koran w głębi serca, i ten, co chcąc lepiej pojąć  jego wersety, odbywa mozolnie hadż w spiekocie słońca, w marności lichej swego ciała, wśród pcheł pustyni, ale ze światłem, które płynie z celu wędrówki jego – Mekki.

Cóż więc może powiedzieć zapomniany Amon rozedrganemu od wzniosłej  gorliwości muezinowi, wykrzykującemu z minaretu kolejno na wszystkie strony świata swoje korne “Allach jest wielki”? Siedzi cicho w starych murach Teb, połyka grube muchy i liczy lata, które jak muchy sennie przelatują. Powiedział mi to wszystko rozżalony Amon, co przybrał postać barana, nie tylko jego głowę. Zwierzę  jest nie takie głupie. Szło obok mnie po wysuszonej, skąpej trawie i rozprawiało o szczęściu, którego nie dają pieniądze ani władza. Wypowiadało się owo szlachetne  stworzenie językiem pełnym wschodniej mądrości „Partyjskiej przypowieści” o tych, co „wzrok mają nieufny i trzęsące się dłonie. Ich szczęście leży w pieniądzach. A  umierają na zaparcie stolca. Ale najgorzej mają ci, co szukają szczęścia we władzy   nad ludźmi. Tym do niego najdalej. Spójrz na ich posępne twarze, w ich zimne i   nierozumne oczy. A gdybyś mógł zajrzeć w ich serca, to znalazłbyś tam co najwyżej zaprzałe od wilgoci pakuły. Nie miewają przyjaciół i umierają kolejno jedni  po drugich … “.

Już się miałem zasmucić nad losem tych, co tak próżno szczęścia szukają, ale myśl moją przykuła uwaga o zapartym stolcu. A może śmierć ich nikczemna ma swoje zalety, gdyż może i z nich, jak z kaszalotów, dobywa się w momencie zgonu niezrównanej wonności ambra, która w arabskim przemyśle perfumeryjnym   odgrywa pierwsze skrzypce? Tym, którzy nie studiują dość często odpowiednich słowników, przypomnę tylko, że ambra (arabskie) to wydzielina przewodu pokarmowego kaszalota, szara masa o zapachu balsamicznym, stosowana w   przemyśle perfumeryjnym, głównie jako utrwalacz zapachu.

N a koniec naszego spotkania Amon – przyjrzałem mu się dokładniej – w postaci owcy grzywiastej (tak czy inaczej – ovis) zastosował właśnie dość  specyficzny utrwalacz zapachu, co ponoć utrwala znajomości. Nie jestem zbyt jednak pewien, czy to szlachetny Amon ukrywał się pod postacią owej smrodliwej ovis. Czyż Amon mógł być tak źle wychowany? Może wziął mnie za wyznawcę niepodzielnego Allacha, który się, jego zdaniem, zbytnio rozpanoszył.

      Narodził się też Chrystus, poprzednik Mahometa, i Allach powołał go na sędziego w   dniu Sądu Ostatecznego. Arabski Allach był dla podbitych ludów bardziej wyrozumiały. Liczyli się z nim Turcy, kolejni prawodawcy „świata”, bo był również ich bogiem, a i musieli się też liczyć z mnogością podbitego ludu. Wielkie jest królestwo Allacha – i dla Omajjadów w Damaszku, i Abbasydów w Bagdadzie, i wszelkich sunnitów albo też surowej i powściągliwej sekty szyitów, którzy za prawowiernych imamów uznawali tylko kalifów do czwartego pokolenia, licząc od zięcia Mahometa, Alego. Ich był cały Maghreb i ich był potem Egipt. I narodziła się Fatima, córka   Mahometa, by dać dynastię Fatymidów. I narodził się imam – niebieskooki Ismail, by  być wiecznie pijanym i dać drugą nazwę Fatymidów – izmailici. A nie ma nic tak okrutnego od krańca do krańca Maghrebu jak niebieskooki kalif. I znów spokojny   Egipcjanin milczał, biernie znosząc swój los pod okrutnym jarzmem. A jego zgoda i brak zdziwienia przypominały głębię spojrzenia bardzo starych zwierząt, szlachetnych i obeznanych z szalejącym światem. On podobnie jak Prorok dobrze musiał wiedzieć, że Bóg wciąż się odnawia.

     I musiał wiedzieć, że tak szalony i okrutny jak Hakim może być tylko bóg. Więc znów    nie zdziwił się lud słonecznych przestrzeni, kiedy się Hakim przyznał, że jest bogiem. Cóż, okrucieństwo bezinteresowne czci się tak jak dobroć, jeśli boskie. Od    dawna mądrzy ludzie wiedzą, że bóg jest szalony. I może być nim wielbłąd  roześmiany w brunatnym pyle burzy, i może być nim kamień okrągły od wiatru i czasu, i może być nim ogień pląsający w oczach nawiedzonego kalifa lub szejka niby ogień nad powierzchnią nieistniejących a widocznych jezior. Wiedział Prorok, że bóg jest koniecznością. Wiedział, że pod jego świętym kamieniem można   odebrać karawanie wodę i cenny towar, że w jego cieniu można nasycić pragnienie kobiety w gorliwym gwałcie, pod tym kamieniem można także zabić. Jak czułe są wilgotne wargi wielbłądów i jakie spokojne są ich odległe myśli, majestatyczny   dystans wobec przemienności świata! – zadumał się Prorok. Te godne, choć upokarzane zwierzęta przypominają mu właśnie starych Egipcjan. O ileż są one wspanialsze od bagdadzkich kupców albo tych „dupolubców z Mekki, których oczy  toną w tłuszczu” („Jemszan” – Moris Siemaszko, właściwe Szamis , pisarz kazachski). Prorok pociągnął kolejny wdech chamsinu. Przymknął powieki, uczynił  zapraszający gest. I ja przymknąłem oczy. Kiedy położył mi na głowie ręce, spod   ożywionych sklepień wypełzły sześciany minaretów i zaczęły drżące płynąć ku mnie. Nie dogasał wprawdzie wiek dziesiąty, a jednak zobaczyłem w rozszerzonych  źrenicach Proroka grób Chrystusowy. Usłyszałem, jak ów Prorok zawarczał złowrogo i jak posypał się na święte miejsce grad kul ciężkich, raniących wiecznie żywe serce. Chrystus znów wschodził krwawą jutrzenką, już nie wiem który raz  kamieniowany. I coraz większą zagadką stawał się dla mnie ślepy triumf samozwańczego Hakima, bo on to stał przede mną, a nie mój Prorok, bo on to  burzył grób Chrystusa, ale z Chrystusem złączony w jakimś okrutnie przebiegłym podstępie. Przecież on wiedział, że krew Pańska i niewinne powtarzanie  męczeństwa, a nawet hańbienie grobowca, to odradzanie Boga-Człowieka. I przecież ten szaleniec musiał dobrze wiedzieć, że zabijając odradza, że   kamieniując budzi, że zwyciężając przegrywa, że nieudolnie powiela szatana, a szatan jest koniecznym i wybranym instrumentem wszechwiecznego, co sam w swym istnieniu utwierdza siebie dzięki bezeceństwom Antypoda i sensowności zła, które roztacza się dla potwierdzenia idei dobra. Dla Proroka to była stara gra. Czemuż więc z takim ożywieniem i zapamiętałą furią dawał się utożsamiać z Hakimem, a ten z kolei wżywał się w rolę diabelskiego boga? Czemu miała służyć ta dialektyczna dychotomia i po co to się wszystko powtarzało? Już osaczyły mnie płynące niebem minarety i kat Hakimski patroszył brzuchy poświęconych kobiet,  półnagi chłopiec tryskał w ogień oliwkową spermą, a członek jego był w nieustannym płaczu, już po posadzkach tarzali się haszyszem nawiedzeni druhowie niebieskookiego, gdy nagle jasno zrozumiałem, że nie mam odwrotu, z tego domu zapewne nie wyjdę.

Któż zresztą naprawdę zna tajemnice haremów albo ogrodów miłości? Chłopak, który   przed chwilą polewał aromatyczny ogień, znów miał plecy z marmuru i tkwił nieporuszoną rzeźbą w półgeście pokornej służalczości. A przed kalifem, niebieskookim Hakimem, rozsiadło się dwunastu nadimów, profesjonalistów od zgiętego karku, doradców i pochlebców z urzędu. Najadali się przy jego stole, gdy się on najadał, sycili oczy gibką i nagą w tańcu niewolnicą, kiedy on się sycił. Dźwięczał tambur płaczliwymi strunami. Niewolnica miała dziś dać Hakimowi dużo zadowolenia, bo to już nieuchronnie zbliżał się ramadan – miesiąc wszelkiego postu. Ramadanu przestrzegał nawet on, błogosławiony i boski Hakim. Efektownym końcowym akordem było pojawienie się tresowanego potężnego węża, który w wyrafinowanej pieszczocie oplótł kształtne dziewczęce ciało niewolnicy, kilkoma zaciśniętymi splotami spowodował pęknięcie jej aorty i śmiertelny wytrzeszcz oczu. Niebieskie oczy kalifa zaszły słodką mgłą, a w źrenicach odbijały się przebiegające niepohamowane skurcze spełnienia. Od tego momentu Hakim przez cały ramadan przeżywał postne dni bez świadomej zgody na wzwód członka.

     Czy to ty wtedy zniknęłaś mi, Mario, w labiryncie pysznych korytarzy za ścianą, która się rozsuwa niezauważalnie pod dotknięciem włochatego palca uzbrojonego  w sygnet bardziej nabrzmiały diamentami niż sygnet królewski? Kiedy spytałem,  gdzie jesteś, człowieka o skórze jaśniejszej niż u pozostałych – wydawał mi się bowiem po Hakimie pierwszy – popatrzył na mnie nie rozumiejąc, o kogo pytam. 

* * *    (Paw – król aniołów)

Oto leżę porzucony w górach, a w oczach rośnie mi Sindżjah – srebrny legendarny paw. Już mi zakrył niemal całe niebo swym srebrnym ogonem.
Przyjacielu, który mi zgiełk czynisz w duszy swoją srebrzystością, czy nie widzisz, że jestem ci pokrewnym latawcem z rozprutą lotną błoną, z ogonem pokiereszowanym przez ostre skały gór libańskich? – Kim jesteś, że tak wyrastasz ponad szczyty mieniące się barwami usychania?

– Agresywność nomadów stała się jedną z przyczyn zwycięskiego pochodu Arabów, wielebny ojcze – słyszę swój głos jak odległe wspomnienie. Paw jezydów, który się w odległych czasach błąkał po chaldejskim niebie, rozrasta się i faluje zardzewiałymi skrzydłami, aż głowa boli od ich skrzypienia, aż oczy krwią zachodzą od ich srebrzystości. I nagle wszystko widzę słowami. Fontanna oazy jest symbolem źródła, zieloność i woda to raj.

   Kopt kiwa głową ni to z powątpiewaniem ni to z aprobatą.

– Ale ten raj trzeba było wciąż zdobywać, wciąż go szukać na nowych przestrzeniach, wciąż iść dalej, gdzie jego liche pozostałości, namiastki obdrapane przez szatana słońca cierpliwie kiełkowały na dziewiczych pastwiskach. Cenisz uczone księgi i tych, co je pisali, tedy posłuchaj ich głosu, przybyszu z północy.  “Szczepy, których kolebką były wyżyny Jemenu, zepchnięte na pustynię, koczowały wciąż coraz dalej na północ i na wschód, by się w końcu znaleźć na terenach uprawnych. Wędrówkom po bezkresnych szlakach rasa semicka zawdzięcza siłę witalną i odporność”. Ot, widzisz. Wreszcie zatrzymali się w tych okolicach, które klimatem i charakterem podobne były do rodzimych ziem Arabów. Tak, bo koczownicy mieli zawsze granicę swojego koczowania. Była nią granica dromaderów.

– Wilgoć, nic innego, drogi ojcze, wilgoć. Możliwość zdobycia chociażby namiastek wilgoci przez te boże bydlątka, które są tak wytrwałe i cierpliwe, ale potrzebują czasem zwilżyć pysk, stanowiła o granicach islamu. Katolicyzm mógł okazać się bardziej przenośną religią, bo ma mniejsze kłopoty z wodą.

 – To prawda, że okolice górskie i lesiste nie poddawały się tak łatwo islamizacji i arabizacji, ale ty, młody człowieku, łatwo poddajesz się stanom zwycięskiej  ironii.  Może w salonach jest ci z tym do twarzy – zgromił mnie Kopt.

Pulsuje mi w oczach srebrny, atramentowy, czerwony, ognisty olbrzym-ptak, a wokół mnie stoją na szeroko rozstawionych nogach kurdyjscy górale.
Stoją nade mną jezydzi – czciciele diabła, ale nie bójcie się, nie taki on u nich straszny. Stoją nade mną czciciele diabła, którzy wierzą w pierwsze rozdziały Genesis, a mnie się mąci w oczach. Wreszcie widzę, jak srebrzysty Sindżjah zatacza bezgłośne kręgi nad skalistym zboczem opodal miasta Sindżar w irackiej prowincji Niniwa, oddziera z niemałym trudem skrzydła od błękitnego nieba, zwija je w ruloniki i już we własnej kurdyjsko-kusej postaci, niby Bułhakowski cudzoziemiec, rozsiada się przede mną w kucki. Na tyle jednak jestem oblatany po świecie, że nie muszę długo się biedzić, by rozpoznać w nim Lucypera postać. Zresztą, moje wątpliwości nie trwają zbyt długo. – No, tak – powiada – Niby mnie rozpoznałeś, ale naprawdę to mnie wcale nie znasz. Nie należę do grona znanych ci z dzieciństwa, tak prymitywnie wymyślonych diabląt, co obracają rusztem piekła tylko po to, aby Pan nasz Dobrodziej lepiej wypadł ze swą nieskazitelnością na ich tle.

– A ty co? Pewnie powiesz mi, że jesteś władcą rzeczywistym? Pewnie mi powiesz, że się zwiesz Malak Tawus –  Król Paw i jesteś tym najważniejszym z siedmiu aniołów, który się oparł nakazowi Pana i nie pokłonił się Adamowi, co miał być cudem bożego stworzenia.

   – A jakże, a jakże, miałbym cześć oddawać komuś, kto nie jest bogiem?! To dzięki  temu teraz mam swoich czcicieli – jezydów. I Chociaż mi w oczach niemożliwie migał, ja – jak zwykle pyskaty –  odpowiedziałem mu: – Jesteś Iblis, po naszemu diabeł. Zapewne cię spłodził dla potrzeb mitologii perski Aryman, bóg ciemności, a Pan jedynie prawdziwy i wszechwieczny wygonił cię z nieba za nieposłuszeństwo.

   – Tak o mnie mówią chrześcijanie i islamiści, którzy anioła buntu, ponoć z woli Boga,   w piekle na wieczność osadzili. Ze mną jednak było inaczej. Po siedmiu tysiącach lat poczułem bezgraniczną skruchę i z żalu zapłakałem, przez co łzami swymi piekło ugasiłem. W nagrodę dał mi Pan władzę nad światem i teraz ku jego i swojej chwale godnie tym zakątkiem wszechświata rozporządzam. – Godnie? A ta poniewierka Kurdów, a tych ponad siedemdziesiąt ciężkich prześladowań twoich wyznawców Jezydów w ich koszmarnej historii? A ich masakra w Sindżarze  3 sierpnia 2014 roku przez Państwo Islamskie, a ciągły terror i exodus w panice setek tysięcy, tych, co tu żyli od wieków, że nie wspomnę o wszelkiej innej nędzy, holokaustach i światowych wojnach?!

   – No cóż, ja tak, jak należy, mieszam zło z dobrem, według receptury, jak tylko   potrafię.

   – Widzę, że nie lada jesteś manichijczykiem i mając, jak sam niedawno bajałem, oręż dialektycznej agresji, czynisz z niej twórczy użytek i wyręczasz w nawijaniu spirali postępu Pana, co się pogrążył w syropnej słodyczy i posypia, mając tak wspaniałego namiestnika.

    – Można by tak powiedzieć. Wciąż pilnuję, by się dzień gonił z nocą, zima z latem, po płaczu był śmiech, a wszystko, co uległo skruszeniu, co się rozpadło, było w innej formie odnowione. Z tego powodu pewnie czasem mylą mnie, Króla Pawia, z niejakim Feniksem, co chrześcijanom się symbolicznie kojarzy z osobą Chrystusa zmartwychwstałego.

    – Po twej przemowie, boski Pawiu , widać, żeś prawdziwy, pyszałkowaty paw. 

– Dlaczego pyszałkowaty? Jestem tylko pośrednikiem między Bogiem i światem, powie ci to każdy wiemy jezit.  A to, że byłem ja kiedyś strącony z nieba, ale nie na karę wieczną, jak się wydaje tym, co mają mały rozum i jeszcze mniejsze serca, to przecież nie moja, tylko Boga wola. Ach,  zresztą cóż to za niekonsekwencja, wierzyć zarazem w miłosierdzie Boże i w wieczystość Bożej kary! W ten sposób mogą myśleć tylko zaślepieńcy, których mściwość prymitywnego umysłu przywiodła do takiej niegodnej sprzeczności. A pochodzi to z ich daremnie skrywanego, głębokiego egotyzmu. Rzeczywistość dzielą na ja i nie-ja  A to, co pierwsze, jest według nich niewątpliwym dobrem, a to drugie, niebezpiecznym złem, które należy niszczyć wprost i podstępem. I taka w nich mściwość rodzi się wobec obcości, że aż prowadzą wojny w imię jakiejkolwiek idei, a w gruncie rzeczy dla zwalczania własnego przeciwieństwa. Cóż więc dziwnego, że musieli również powołać do istnienia Boga wiecznej zemsty i jej cel nazwać Szatanem, w którym gubią swoją ludzką małość. Przyjacielu, świat jest nieskończoną i nieuchwytną wielością, wielością płynną, w coraz to bardziej pośrednich grupach zjawisk, i tedy wielkie ma znaczenie Pośrednik, co te przeciwieństwa i różnice łączy w jedność. Oto moja rola. Aby wypełnić podstawową przepaść między światem i Bogiem, kładę się
między nimi pomostem i swoją migotliwą skórą, przed którą tak oczy mrużyłeś, rzucam refleksy nocy na płaszcz dziennego światła, i refleksy światła na srebrny kaptur nocy, mieszam dobro ze złem, prawdę z marzeniami, myśl z zastojem, życie ze śmiercią, ciebie z nie-tobą. W tej odmiennej już formie wróciłem do Boga, ja – diabeł, który mu przecież służę. A moi czciciele o ileż są przez to wznioślejsi niż twoi współbracia całkiem zapiekli w grzechach albo cnotliwi z przestrachu. Pomyśl tylko – dzięki odrzuceniu kary ostatecznej – dobro, jakie czynimy, pochodzi z miłości, a nie z bojaźni przed karą. To niezwykle ważne.
Duch zła stał się namiestnikiem Boga na Ziemi, czy mnie rozumiesz? Jeśli chcesz bardziej zgłębić tajemnicę Ziemi – owej wyspy oporu – idź do Izydów,  podpatruj Druzów, idź, tylko podpatruj, bo sami ci nic nie wyjawią. Znajdziesz u nich i islam, i znane ci chrześcijaństwo, i stare bliskowschodnie religie, a będą one wszystkie, a nie będzie żadna z nich. Bo ja w nich mieszkam. I nie myśl, że jestem zwykłą kompilacją. Jestem substancją ducha. I tak jak przy mnie siedział chytrze przykucnięty, tak nagle się uniósł, zamachał światłami i znikł niby krwawnik albo siniak nieba. \

* * *  (Sąd Ozyrysa)

Zastukał w okno. Miał łeb szakala. W pysku trzymał gałązkę mirtu. A ja wciąż jeszcze myślałem o Fergusonie, kairskim szalonym artyście, filozofie, a może szarlatanie, odmieńcu, którego się obawiano, a zarazem darzono niemałym szacunkiem w tubylczej socjecie o francuskich korzeniach. I przypomniała mi się w związku z nim nauka Amenemhata, króla z okresu Średniego Państwa: „Nikt nie ma sprzymierzeńców w dniu nieszczęścia”. Myślałem o jego samotności w tym moralnie rozchełstanym światku, o zwariowanej Glorii i jej bogatym, podagrycznym wielbicielu, i wszystkich innych przygłupiastych księżycach, grawitujących wokół mojego tajemniczego gospodarza.

     Miał głowę szakala, ale był w czerwonej szacie, którą noszą tylko bogowie i  faraoni. Kiedy otworzyłem okno, odurzył mnie zapach mirry i cedru. Wyjąłem mu z pyska gałązkę mirtu, a on powiedział: – Jestem sprzedawcą Ksiąg Śmierci.

  Domyśliłem się, że to sam Anubis, i przeszły mi ciarki po krzyżu.

  Szedłem za nim pokornie ulicami śpiącego Kairu, patrzyłem nabożnie w sadzawkę  nieba, z której Horus mrugał do mnie złowieszczo srebrnym okiem nocy.  Pośpiesznie usiłowałem sobie odtworzyć nauki moralne starożytnego Egiptu, bo już nie wątpiłem, że nadzwyczaj mi będą przydatne, ale wszystko mi się pomieszało, zalecenia etyczne z różnych okresów były całkiem sprzeczne, a wciąż jeszcze nie byłem pewien, kto mnie będzie sądzić.

„Jeżeli jesteś wśród ludzi – nauczał Ptahotep – zjednaj sobie wiernych przyjaciół, bo wiernemu się wiedzie ze względu na jego imię, gdy zaś kto nie ma wiernego serca,  to wałęsa się i burczy mu w brzuchu”.

 Z tego wynikało, że wiedzie się wiernemu, który zjedna sobie wiernych przyjaciół, ale co będzie z wiernym, który zjedna sobie przyjaciół niewiernych? Będzie łazić po całym świecie, daremnie szukając sensu w przypadkach, wróżyć z chmur lub z owczej wątroby, odgrywać Ulissesa, czekać na Godota. I co z tego? Oho, już słyszę, jak mi burczy w brzuchu.

  – „Tak więc czekając na dzień nasz ostatni…”

– O, samotny ślepiec! – dzień dobry ci, Edypie – „nie nazywajmy szczęśliwą istoty, która nie przekroczy progu swego życia”. – Co robisz o tej porze? – Chciałem mu  dać bakszysz, ale zamachnął się na mnie laską, odskoczyłem w ostatniej chwili, a Anubis go obszczekał.

 Już dawno opuściliśmy dzielnicę bogaczy i teraz oczom naszym ukazały się zarysy domów o płaskich dachach, domów z niewypalonej gliny. Czasem wyrastał przede mną Murzyn, którego białka oczu błyskały jak ukryty nóż, a w spojrzeniu był skowyt. Anubis przynaglał. Nie pozwolił mi zatrzymać się przy wchodzącej do miasta, zmęczonej drogą, niewielkiej karawanie.

  Ale do czego się miałem spieszyć? Już dobrze wiedziałem, co się święci.

 Opodal Gandhi siedział w kucki na ziemi, kopcił starą faję i zapraszał mnie gościnnym gestem do zajęcia miejsca obok niego.

 – Mohandas Mahatmo – zwróciłem się do niego przyjaźnie – jestem Polakiem.

 – A, to dobrze – odpowiedział. – „Żaden naród nie wycierpiał w Europie tyle, co Polacy, i żaden tak nie przebaczył. Jeśli wybacza bezsilny, jest to bez znaczenia”.

Trochę mnie to zakłopotało. Ale Gandhi w tym momencie pokazał mi niebywale długi język i zabeczał jak baran.

 Gleba się poprawiła. Zaczęły się pola obsiane tamaryszkami, a potem wśród kukurydzy wstąpiliśmy między wały i nasypy, co się ciągnęły wzdłuż pól od rzeki. Wsiedliśmy do płytkiej łodzi, których było kilka wśród rzecznych szuwarów. I wrzasnęło dzikie ptactwo, bo budził się świt.

 Z przeciwległego brzegu dochodziły dźwięki nieznanego mi instrumentu, w swej  słodyczy przypominające głos fletu.

Gdy dopłynęliśmy bliżej, na niewielkim wzgórzu, co górowało nad smrodliwym  mułem i błotnistymi kałużami, leżała naga młoda kobieta, a nad nią stał z wzniośle wyprężonym fallusem młodzieniec, może jakiś bóg, a obok siedział siwy pasterz i przygrywał dawno zapomnianą przez świat melodię. Zrozumiałem, że na drugim brzegu zaczyna się Starożytny Egipt, a scena, którą na własne oczy dojrzałem to staroegipski, dawno już zaniechany sposób leczenia bezpłodności przy pomocy muzyki. Nie wiem tylko, po co młodzieniec ów lub bóg w pewnym momencie pochylił się nad leżącą i przeniknął ją sobą. Bardzo mnie to zaintrygowało i przystanąłem, by się temu rzadkiemu już dziś zjawisku poprzyglądać, ale niecierpliwy Anubis znów mnie trącił w bok tym obrzydliwym pyskiem szakala. A spojrzał na mnie przy tym tak wymownie, że mi się trochę zrobiło wstyd i ruszyliśmy co prędzej w dalszą drogę. Dalej rozciągały się już tylko nekropole, na samo ich wspomnienie znowu mi serce głośniej tłucze się w piersiach.

 Na rogatce, gdzie się spotykają pokolenia i wiary, i światy geograficznie odległe, zatrzymał się mój przewodnik, niecierpliwy a smutny Anubis. Dziwne światło  pokrywało tę mroczną krainę.

  Po kiego licha ja się tak wałęsam po tym wściekłym, upalnym Wschodzie i burczy mi w brzuchu? Cel wędrówki człowieka jest zawsze taki sam – wrócić do siebie i rozpoznać siebie.

  A ja? Ja miałem nadzieję, że ten gbur doprowadzi mnie wreszcie do Krainy na Zachodzie, gdzie w ostatecznym uspokojeniu spoczywa moja zaginiona Maria. Na   wszelki wypadek zacząłem się więc modlić do mego przyjaciela Amona-Re,  będącego „potęgą głosu, którego się nie słyszy”. Dotarliśmy do Leptis Magna. Towarzysz mój był całkiem dostojny i milczący, kiedy wprowadzał mnie na plac  wykładany marmurem. Tam mym oczom ukazał się wykuty w kamieniu triumfalny łuk sedesowy. Jeden z cudów świata – marmurowe sedesy ułożone w kształcie podkowy – dla elity miasta.

 Tu za czasów rzymskich w trakcie bardzo ludzkich wysiłków zapadały najbardziej ważkie decyzje. – To ci był sejm! I oto w owej plenarnej sali sedesowej zasiadł teraz trybunał najpotężniejszy – staroegipski sąd ostateczny: Ozyrys i czterdzieści pawianów. Stał przed nimi pewien grzesznik, zdaje się nielichy cwaniak, co się obkuł mądrości Ksiąg Umarłych i stosował chwyt „spowiedzi negatywnej”. Z miną  przypochlebną i fałszywą recytował: „nie zniewalałem żadnej kobiety… nie  przesuwałem granic rolnych; nie powiększałem ciężarków wagi…”.

 Ale Ozyrys właśnie to uczynił i szala z wydartym z piersi „dobrym” sercem   oskarżonego została przeważona przez szalę grzechów wraz z oszukańczymi  odważnikami. Ozyrys machnął biczem na znak skończonego sądu, z ukontentowaniem wypowiedział starosyryjską maksymę: „Człowiek jest po to, żeby go oszukiwać”, i przyszedł na ten znak Pożerca, i pożarł Ba, plugawą duszę mego poprzednika. Struchlałem więc, bo zobaczyłem, że żarty się skończyły i teraz moja   kolej, i naprawdę trzeba będzie za wszystko zapłacić.

Zanim mnie oficjalnie zawezwano do Sali Obu Prawd, żarliwie wyznałem, że mi  odpowiada myśl filozoficzna i etyka Starego Państwa, nie będę więc łgał, przyznaję  się do wszystkiego – do radości, użycia, wszelkiej niecnej ochotki, bowiem   przeniknięty jestem mądrym nakazem nauk Ptahotepa: „bądź szczęśliwy przez całe   życie, nie czyń nic ponad to, co należy uczynić, nie skracaj czasu przeznaczonego  na radość, bo oburzającą jest rzeczą marnować czas przeznaczony na  przyjemności”. Wtedy Gloria wybuchnęła śmiechem. Podniosłem wzrok na dostojny areopag. Na pierwszym planie, w zakolu podkowy sedesowej siedział mój dobry   znajomy – bóg główny – Amon, po jego prawicy Gloria w paprycznokutaśnym  wieńcu, po lewicy nieustający weteran wojen ojczyźnianych – Borowik, co  nieustannie i wszystkim prawił o tych czasach chrobrych, o ruchu oporu, łapankach i lesie. Widzę ich wszystkich. Hodża odpędza natrętną muchę, która mu przysiada  na łysinie. Ferguson ma wzrok wbity w sklepienie niebieskie, staruszek neurolog chichocze złowieszczo i pokrzykuje znienacka: – Znów ten Polak! – mój partyjny przyjaciel zasłania się lewantyńskim wachlarzem, cały pąsowy ze wstydu, że mu przyszło zasiadać w tak nieodpowiedzialnym klasowo towarzystwie. Stoję jak wryty,   jestem przerażony. Anubis biega między sedesami, roznosi kawę i szczeka. Gloria  bezwstydnie uwydatnia dekolt. Amon się przeistacza w barana, baran w jaszczurkę,  jaszczurka w Ozyrysa. Amon – faraon bogów – porodził Ozyrysa, a ten zaraz chwyta  wagę z szalami, a szale się chwieją jak wahadło zegara. Jakiś półnagi półbóg z  długą i chudą ręką podchodzi do mnie i nieoczekiwanie pakuje mi tę rękę do gardła, i nagle słyszę kruchy trzask jak przy wyrywaniu zęba ze znieczuleniem, po czym ów sługus boskiego obrządku wydobywa mi przez gardło serce wyrwane z piersi, a ja dalej sobie stoję, pewnie z dość głupią miną, i patrzę, jak to moje serce czerwone i plugawe rzucają na jedną z szal, a druga, choć pusta, wcale nie zostaje   przeważona. Wszyscy patrzą na mnie niechętnie, bo już wyraźnie widać, jak moje serce jest lekkie, nawet mnie to zawstydza.

         – Ale czemu właśnie ja?

– Jesteś z kraju, w którym się widzi różne cuda, to i bez zdziwienia możesz  oglądać Amona. Mówiono mi, że potraficie widzieć coś, chociaż tego nie ma, słyszeć głos, chociaż nic nie słychać. A to zupełnie do mnie pasuje.

– Tak, nam wystarczy tylko powiedzieć, że nadszedł czas, że będzie znak, że przyjedzie ktoś na białym koniu…

  Wtem jak wyrzut sumienia wchodzi Maria w szacie białej, lecz skrwawionej niby  symbol ojczyzny niegodziwie, nie wiadomo, na jak długo, porzuconej przeze mnie. Moje serce na szali wagi Ozyrysa podryguje, podryguje jak mizerna, niedobita ryba.   Druga szala pusta, dręcząca znaczeniem. Maria cała w westchnieniach, zabłąkana, ni to żywa, ni umarła, przepływa obok mnie. Chcę ku niej wyciągnąć rękę, pochwycić ją, nawet robię jakiś nieokreślony gest, łapy mam sztywne, zsobaczone,  wstyd mi nawet tych rąk, pod paznokciami kwitnie mi smutek i smród babskiego piżma. Wstyd. Wstyd. Wstyd. Jestem jak duże dziecko, głupi wyrośnięty chłopak. Infantylne to, wiecznie niedojrzałe. Widocznie źle sobie przyswoiłem Gombrowicza, może mi w gardle stanął i się utrwalił niedomyślanym zakalcem. Jaki więc jestem,  proszę wysokiego sądu? – nie wiem. I przyjaciel nie wie, i żona nie wie. Bo ci, którzy  najlepiej nas znają, nie znają nas najlepiej.

 Wszyscy patrzą na mnie ze współczuciem i rezygnacją. Tak, tak, tego się nie da uratować. Odruch Babińskiego. – Spróbujcie – zmienię wiarę! Ale na jaką? Na jaką?! W co można wierzyć? – Ktoś mnie drapie łyżeczką w stopę. Oczywiście, duży  palec do góry. Odruch Babińskiego. Mogłem się domyślić, że to się tak skończy.

   Drżenie rąk. Parkinsonizm, mimika zaburzona. Wszystko zaburzone.

    – Chorzy na zapalenie opon mózgowych mają specyficzne spojrzenie na świat.

   – Przepraszam, miałem już takie przedtem.

   Chce ze mną rozmawiać Mahomet.

 W czwartki nie przyjmuję. Ilu jeszcze proroków będzie mnie nagabywać.

Ciężko jest żyć, ale umierać to dopiero sztuka. Spróbuj to ładnie zrobić. Stoję przed nimi, całą czeredą tych boskich baranów, i się pocę – ze strachu i z przesilenia. Leję po nogach. Twarz porasta woskiem. Nie, nie zmienię upodobań!   Nie zmienię wiary! Za żadne skarby, za żadne życie! Nie straszcie mnie śmiercią. Nie zmienię wiary, chociaż nie mam żadnej. No, to nie zmienię swojej niewiary. Odwalcie się ode mnie! Amonie, mój obłudny przyjacielu, wyrzekam się ciebie. Słyszysz? Wyrzekam się ciebie. Możesz mnie całkiem sparkinsonować, oślepić, zrosolinić, usztywnić, wygładzić, uczynić ze mnie jedną wielką mozaikę neurologiczną, a ja ci i tak powiem: – Nie! Nie! Nie!

   – Włóżcie mu jaki knebel, bo się nadzwyczaj rozgadał. – Amon mieni się  wszystkimi   piórami i wszystkimi bogami. Macha tymi piórami i tymi bogami. – Znudziła mi się przyjaźń z tobą – mówi. – Jeśli w twoim kraju wszyscy są tobie  podobni, to współczuję twojemu krajowi, władcom twojego kraju i bogom twojego kraju, bo przecież chyba jakichś macie. Nie wiem, dlaczego sobie ciebie wybrałem.  Jesteś wyraźnie chory na głowę. I nie dla samej kary, lecz dla   próby uleczenia skazuję cię na otwarcie czaszki. Polak powinien mieć otwartą   głowę.

  Wyrywam się. Fartuchowi wykręcają mi ręce. Wiążą mi je z tyłu.

  Jedyną formą egzystencji autentycznej jest niewolnictwo.

Ptah jako ptak nawalił kupę na pulpit przed Amonem, z lotu ptaka. Ptah się sfajdał na wszystko. Może ma rację. A ja się tylko wypinałem. Na co?… na dialektyczny materializm, na moją mać siermiężną? Innej przecież nie znałem, inną przecież dopiero miałem  w wyobraźni, w mglistym marzeniu. Czy jeszcze bardziej się można wypinać, skoro mnie teraz neurologicznie zaburzonego prowadzą na Sąd Ozyrysa? Czuję do siebie obrzydzenie. Niech już tną. Spoglądam Amonowi w szmaragdowe oczy. Głosem spokojnym i rzeczowym ogłasza wyrok.

– Trepanatorze, czyń swoją powinność. – Fartuchowi zacieśniają uchwyt. Wciskają mnie w metalowe imadło. Niewolnictwo jest jedyną autentyczną formą… –   Kto to powiedział? Może ja sam.

Staruszek przytyka mi do ciemienia płaski, ostry klin. Wznosi srebrzysty młotek. Zaraz łupnie. Robi mi się olśniewająco biało. Jasność. Koniec. Umieram cicho, niemal bezszelestnie. Moje Ba unosi się nieśmiało i trochę niemrawe krąży pod wiekuistą kopułą wszechrzeczy.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko