Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
392

Tropami Jaćwingów

Przyznam, że choć interesuję się historią, to do czasu lektury tej książki akurat słowo „Jaćwingowie” mówiło mi tylko tyle, że to jakieś prastare plemię, które wyginęło w czasach średniowiecza. Wystarczyła jednak lektura pierwszych akapitów książki Wojciecha Giełżyńskiego, „Jaćwięgi są wśród nas”, by moja wiedza uległa szybkiemu poszerzeniu: „Jaćwięgowie-Jaćwingowie-Jadźwingowie mieszkali ongiś na najpiękniejszym skrawku ziemi polskiej – jeśli zapomnieć o Tatrach – mianowicie na Suwalszczyznie, i aż po Wielkie Jeziora Mazurskie, aż prawie po Niemen. Byli tak dzicy, że trwożyli znacznie potężniejszych sąsiadów. Wreszcie ich wspólnym wysiłkiem wysieczono. Resztki poszły w jasyr. Nieliczni schronili się do braci Litwinów, do Rusinów, niektórzy do Mazowszan i przez jedno-dwa pokolenia żyli u obcych po jaćwiesku. Ich potomkowie zniknęli bez śladu, wszelki słuch po nim zaginął po wiek wieków. Otóż ja w to nie wierzę. I dlatego tę książkę napisałem. Po Jaćwięgach coś musiało zostać, nie tylko w grobach i gablotach muzealnych. To staram się pokazać, że Jaćwież trochę trwa, że po Jaćwięgach została nie tylko mglista pamięć. Są ślady ich obecności w kulturze sąsiednich nacji. Są resztki ich języka w nazewnictwie geograficznym i w żywych nazwiskach”.

I właśnie detektywistycznym tropem śladami Jaćwingów (Jaćwięgów, Jadźwingów?) oraz ich współczesnych potomków przez trzydzieści lat wędrował reporter Wojciech Giełżyński. Odwiedził dziesiątki miejsc, rozmawiał z dziesiątkami ludzi, w tym historyków i archeologów, przestudiował setki publikacji i dokumentów. I tym sposobem, krok po kroku, pracowicie i konsekwentnie nizając fakt za faktem niczym koraliki na sznur, odsłonił, na ile było to możliwe, dzieje i kulturę ludu, które go losy są podobnie tajemnicze, jak losy ludu Etrusków, przy wszystkich ogromnych różnicach. I to odsłonił w bardzo rozległym kontekście. Ta historia Jaćwingów nie jest podana wprost, w formie wykładu historycznego, lecz z wolna wyłania się spod gąszczu faktów, domysłów, hipotez zbieranych i weryfikowanych przez jego autora. Jego książka aż kipi od bogactwa faktów, personaliów, dat, rozmów (wywiadów) z rozmaitymi postaciami, które cokolwiek o Jaćwingach mogły opowiedzieć, ale także „podejrzewanymi” o jaćwieskie (?) korzenie („podejrzewa” o nie autor m.in. Józefa Piłsudskiego, Włodzimierza Cimoszewicza, Olgierda Łukaszewicza czy Andrzeja Strumiło, a nawet Katarzynę Kolendę-Zaleską, choć czyni to nie bez użycia dowcipu typu pickwickowskiego). Kipi ta książka bogactwem tworzywa niczym jaćwieska puszcza, ale dzięki biegłości pióra Giełżyńskiego, dzięki jego kunsztownej sztuce pisania czytelnik nie gubi się w tym gąszczu. To historia pisana nie przy biurku, lecz w drodze, w ruchu, także w gąszczu hipotez i domysłów, a książkę znakomitego reportera określiłbym jako detektywistyczno-reporterską wariację na temat. Jest ona także dlatego tak dobra i atrakcyjna w lekturze, że jest owocem długotrwałej, uporczywej pasji. W obszernym zakończeniu i podsumowaniu książki Giełżyński osadził jej tematykę w szerszym kontekście – w przestrzeni przemian światowych, w tym trwającej już od wielu lat „mody” na „poszukiwanie korzeni”, tożsamości narodowych i lokalnych (ale także tożsamości innego rodzaju) w relacji do procesów globalizacyjnych. Odnosi się też do słynnej, negatywnie zweryfikowanej przez historię ostatniego ćwierćwiecza, teorii „końca historii” Francisa Fukuyamy i sygnalizuje szereg innych problemów ludzkości u progu XXI wieku (i „trzeciego millenium”). A że książka Giełżyńskiego została ukończona w 2001 roku, a więc dwadzieścia lat temu, warto z owego wielowątkowego zakończenia poświęconego wydobyć jej akcent…. profetyczny. Autor zacytował fragment jednego z „Lapidariów” Ryszarda Kapuścińskiego, z 1998 roku. Brzmi on tak: „Pesymiści twierdzą, że przyszłością naszej planety będzie dalsza bałkanizacja i nawet – trybalizacja. Mówią oni, że w jakimś sensie wracamy do czasów najdawniejszych, do naszych prapoczątków, kiedy ziemię zamieszkiwało ogromne mrowisko niezliczonych grup, klanów i społeczności etnicznych (…)” „Nic co minione, nie jest przeszłością ostatecznie zamkniętą. Przeszłość trwa w teraźniejszości, uczestniczy też w kształtowaniu przyszłości”. Historia ostatnich lat, a ostatnich miesięcy szczególnie, także w Polsce potwierdziła – bardzo boleśnie – trafność tych prognoz.

Wojciech Giełżyński – „Jaćwięgi są wśród nas”, wyd. „Iskry”, Warszawa 2019, str. 354, ISBN 978-83-244-1033-0


Katastrofy, kataklizmy i inne nieszczęścia

Zbitka: katastrofy- PRL może się wydawać nieco ryzykowna, bo nie ma jakiejś prostej zbieżności, koincydencji między ustrojem a tego rodzaju zdarzeniami losowymi. Redaktor zbioru zwraca jednak uwagę, że w PRL informacje o katastrofach, kataklizmach i niektórych przypadkach z trudnością, wskutek blokowania informacji przez cenzurę i administrację. Faktycznie tak było, dziś za to media przepełnione są informacjami o katastrofach, kataklizmach i innego rodzaju wypadkach może nawet ponad miarę. Poświęcony im szósty tom serii rozpoczyna opowieść o harcerkach, które w 1948 roku utonęły w jeziorze Gardno i o utonięciu w Wiśle (nieopodal Kazimierza) trzynaściorga uczniów z Lublina (1961). Jest też historia pierwszej po wojnie (1951) katastrofy polskiego samolotu pasażerskiego. „Masakra na defiladzie” to opis śmierci siedmiorga dzieci, w które na defiladzie w Szczecinie (1962) wjechał czołg. „Variola vera”, to łacińska nazwa przywleczonego z Indii wirusa ospy, który latem 1963 roku zaatakował Wrocław, wywołując lokalną epidemię, w rezultacie której zaszczepiono kilka milionów osób. Jest też o dwóch strasznych katastrofach samolotów pasażerskich w latach 1980 i 1987, o wybuchu gazu w warszawskiej „Rotundzie” w 1979 roku, o straszliwej katastrofie kolejowej pod Toruniem w 1980 roku,  o wybuchu ropy w Karlinie (1980), o polskim odcinku skażenia wywołanego wybuchem w elektrowni atomowej w ukraińskim Czarnobylu (1986).

Dziś sami żyjemy w specyficznej, permanentnej katastrofie, o skali nieporównywalnej do żadnej z opisanych w omawianej książce, może więc łatwiej będzie czytelnikom wczuć się w dawne dramaty i będzie to lektura inna niż taka zwyczajowa, której motywacją jest szukanie wyłącznie dreszczyku sensacji.

„Katastrofy, kataklizmy i inne nieszczęścia. Wszystkie barwy PRL”, Kolekcja Prenumeratorów Wyborczej, tom 6, str. 158, ISBN 978-83-268-3418-9. 


Tysiąclatki

Po II wojnie światowej zniszczona Polska borykała się z brakiem budynków, w których mogły funkcjonować placówki oświatowe, przeznaczone dla rosnącej liczby dzieci z tzw. wyżu demograficznego. We wrześniu 1958r. towarzysz „Wiesław”, czyli Władysław Gomułka I sekretarz Komitetu Centralnego PZPR,  rzucił pomysł zbudowania tysiąca nowych szkół na tysiąclecie państwa polskiego. I faktycznie pomysł Gomułki, przy ogromnym wsparciu i ofiarności społeczeństwa, został w latach 1966-1972 zrealizowany, a jego efekty widoczne są do dzisiaj. Nieomal w każdej większej miejscowości powstały bowiem gmachy, w których nauki pobierały i pobierają kolejne pokolenia młodych Polaków. Dotychczas nie istniała kompleksowa praca, przedstawiająca ten niewątpliwy fenomen okresu słusznie minionego i dopiero Krzysztof  Wałaszewski, autor „Tysiąca szkół na Tysiąclecie”, w sposób bardzo interesujący uzupełnił ten brak. W swojej książce opisał, wykorzystując między innymi  źródła archiwalne, pochodzące z Archiwum Akt Nowych, opracowania tematyczne, artykuły ówczesnej prasy, wszystkie aspekty ich budowy(polityczne, propagandowe, architektoniczne). Nadto wzbogacił swą książkę zdjęciami z epoki oraz kompletną listą wszystkich placówek, nazywanych powszechnie i do dzisiaj „tysiąclatkami”. Książka została podzielona na kilka części, pierwsza z nich „Tysiąclatki dla społeczeństwa” odnosi się do informacji, z jakimi mogli się spotkać obywatele PRL w trakcie ich powstawania, z kolei druga „Tysiąclatki dla władzy” zawiera informacje wówczas dla obywateli niedostępne, a pozwalające poznać kulisy tego projektu, który okazał się sukcesem władzy ludowej, trzecia zawiera podsumowanie ustaleń poczynionych przez autora oraz informacje odnośnie stanu „tysiąclatek”, które na stałe wpisały się w polski krajobraz, dzisiaj. Niewątpliwie „Tysiąc szkół na tysiąclecie” będzie ciekawą lekturą nie tylko dla badaczy okresu PRL-u, ale także osób które w „tysiąclatkach” pobierały nauki.

Krzysztof Wałaszewski – „Tysiąc szkół na tysiąclecie Szkoły Tysiąclecia – architektura, propaganda, polityka”, Księży Młyn Dom Wydawniczy Michał Kotliński, Łódź 2018, str.349, ISBN 978-83-7729-463-5


Tajemnice Hermana Melville

„Herman Melville to wariat”, „wyobraźnia Melville’a jest chora” – tak niektórzy recenzenci pisali o prozie tego pisarza u zarania jego twórczości. Spotkało go też ze strony krytyki lekceważenie. Jednak już od dziesięcioleci Herman Melville (1819-1891) należy do największych klasyków literatury amerykańskiej, sławny najbardziej z powieści „Moby Dick” zaliczanej do arcydzieł światowej literatury i zekranizowanej w 1956 przez Johna Hustona w formie pompatyczno-operowej. „Nowele i opowiadania” Melville’a opublikowane nakładem PIW, to zmultiplikowany obraz skomplikowanego, ale fascynującego zjawiska, jakim jest jego proza. O „przewrotności, zwodniczości, podstępie, ukrytych klucze i ścieżkach interpretacyjnych i „narracyjnych kamuflażach” – napisali Adam Lipszyc i Mikołaj Wiśniewski autorzy posłowia do zbioru.

„Wydaje się (…) że Melville ma zwyczaj ukrywania w tekście kluczy otwierających drogę ku innym odczytaniom niż to, do którego explicite zachęca narrator. Gdzie ich szukać? W przelotnych odwołaniach czy to do historii, czy literatury, które na pierwszy rzut oka nie wnoszą nic istotnego do opowieści, w porównaniach i metaforach sprawiających wrażenie wydumanych, mętnych, bądź nietrafnych. Jest więcej niż prawdopodobne, że klucze te znajdują się gdzieś w rozbudowanych wstępach, które drobiazgowo opisują miejsce akcji, zupełnie jakby Melville chciał zniecierpliwić żądnego anegdoty czytelnika i skłonić go do pominięcia akapitu lub dwóch. Ze szczególną nieufnością powinniśmy podchodzić do puent, w których narrator podsuwa nam jakąś konkluzję lub przesłanie. Im bardziej natarczywie to robi, im bardziej jest patetyczny, tym większe prawdopodobieństwo, że mamy do czynienia z zasłoną dymną, a właściwe zakończenie nastąpiło już wcześniej”. Autor posłowia zwraca też uwagę, że w narracji opowiadań Melville’a „musimy zauważyć te momenty, które pozwalają się domyślić, że nie mówi on całej prawdy, nie dostrzega czegoś, co my mamy szanse dostrzec; te dziwne, dwuznaczne sformułowania lub niejasne sugestie; stwierdzenia pozostające w sprzeczności z tym, czego dowiadujemy się w dalszym ciągu opowieści; pozornie trywialne nieścisłości lub różnego rodzaju błędy, które popełnia narrator; niespodziewane zmiany rejestru językowego. Krótko mówiąc, Melville stosuje cały wachlarz strategii kojarzonych (raczej przez czytelników „Harper’s” i „Putnam’s”) z niewiarygodną narracją”.

Kto sięgnie po ów zbiór opowiadań i nowel, tego uderzy przede wszystkim zróżnicowana paleta tematyczna tych utworów, także wewnętrzna, różnorodność stosowanych przez pisarza technik narracyjnych, nastrojów, klimatów mentalnych. I tak na przykład „Stolik z drewna jabłoni, czyli autentyczne manifestacje świata duchów”, to między innymi satyra na XIX-wieczną modę na spirytyzm, ale też replika na idee zawarte w słynnej powieści „Walden” Henry’ego Thoreau czyli na tzw. amerykański transcendentalizm. Owad który niespodziewanie ożywa w starym stoliku mającym stupięćdziesięcioletnią metrykę ma być figurą „nieśmiertelności i obietnicy zmartwychwstania”, pochwały witalnych sił tkwiących w naturze ludzkiej. Jednak autorzy posłowia nie poprzestają na takiej konstatacji interpretacyjnej. W fakturze narracyjnej opowiadania doczytują się figury „odwrócenia”, inwersji sensów, co czyni dla nich sens tego opowiadania tajemniczym. „Narrator „Stolika” podkreśla, że „gdy już człowiek zdobędzie klucz do czegoś, zaraz bierze go chętka, buy otwierać, szperać i eksplorować. Szukajmy więc kolejnych ukrytych kluczy, obracajmy nimi…” – sugeruje Mikołaj Wiśniewski. Idąc śladem tych sugestii, w każdym z pozostałych opowiadań można doszukiwać się szarad, zwodniczych tropów i wieloznaczności. Jak zatem odczytać opowiadanie „Ja i mój komin”? Czy tylko jako „studium architektonicznej monomanii” czy też jako rzecz o podwójnym dnie? A jak odczytać „surrealistyczny koszmar” „Raju Kawalerów i Tartaru Panien” czy sens „przewrotnych historii” w „Skrzypku”, „Jimmym Rose”, „Kukuryku, czyli pianiu szlachetnego koguta zwanego Benvenuto”, w „Galcach”, „Les Encantadas, czyli Wyspach Zaklętych”, „Dwóch świątyniach”, „Leguminie biedaka i okruchach ze stołu bogacza”, w „Szczęśliwym fiasku. Przygodzie na rzece Hudson”, „Sprzedawcy piorunochronów”, „Dzwonnicy”, w „Werandzie”. Każde z tych opowiadań odznacza się dość ekscentrycznym konceptem, nasyconym wyraźnym klimatem ironii, atrakcyjnym w lekturze, wielostronnym i obfitym w konteksty. Na przykład w „Kukuryku” pojawia się nawiązanie do sławnego „Tristrama Shandy” Lawrence’a Sterne’a, ale także „obraz depresji bohaterów”. Jest to też być może „ponura parodia transcendentalizmu”. W każdym z wymienionych opowiadań pojawiają się liczne konteksty, które można rozmaicie odczytywać. I tak na przykład opowiadanie „Benito Cereno”, które w warstwie zewnętrznej można zaliczyć do gatunku marynistycznego, zawiera odniesienia do świata teatru, do przedstawienia jako ważnej formuły ludzkiej egzystencji, a „teatralna intryga leży w centrum noweli Melville’a”.

Jednak pod względem potencjału interpretacyjnego na pierwsze miejsce wysuwa się opowiadanie „Kopista Bartleby, czyli opowieść o Wall Street”. „Kopista Bartleby” (pierwsze wydanie w 1853 r.) to na pierwsze wejrzenie lekko komiczna historia o tym, jak pracownik kancelarii adwokackiej z Wall Street, szaraczek, swym lakonicznym „wolałbym nie” odmawia pracodawcy wykonania kolejnych zleceń; kontestując przyjęte zasady postępowania, wywraca na nice cały świat zachowań i myślenia adwokata i innych ludzi. Opowiadanie to, nieobfitujące w dramatyczne zwroty akcji, jest w istocie powiastką filozoficzną. Kryje w sobie jakieś niepokojące głębie, ma liczne, jak by to dziś powiedzieli informatycy, linki. Pisarstwo Hermana Melville’a doczekało się wszechstronnych analiz. Jest to choćby „Bartleby jako formuła” francuskiego filozofa Gillesa Deleuze’a (1925–1995) czy „Bartleby, czyli o przypadkowości” włoskiego filozofa Giorgio Agambena (ur. 1942 r.). Szczególnie wielostronna i rozbudowana jest interpretacja Deleuze,a. Pisał on o „Bartleby,m wszystkich krajów”, wykluczonym, outsiderem, „typowo amerykańskim sposobem na walkę z hegemonicznymi systemami”. „Bartleby” to utwór, który obrósł w niezliczone interpretacje i z tego powodu stał się niezwykłym fenomenem literackim. Opowiadanie „Bartleby” obrosło setkami tekstów, studiów, interpretacji. Widziano w nim też m.in. „oskarżenie wolnorynkowego  kapitalizmu”, „tragedię cierpiącej duszy”, „studium zaburzenia psychicznego”, studium „odmienności”, acedii czyli melancholijnej niechęci do życia, rzecz o „rozleniwieniu ducha, które prowadzi do „zwątpienia, niewiary, rozpaczy”, „opowieść o utracie Boga, o staczaniu się w czarną noc duszy” czy o „przerażającym  odkryciu pustki i absurdu ludzkiego istnienia” („Bartleby byłby wówczas egzystencjalnym antybohaterem, kimś w rodzaju camusowskiego „Obcego”). Puentując deleuzowski punkt widzenia na nowelę „Bartleby”,  Mikołaj Wiśniewski zauważa, że „mimo tragicznego finału opowieści, Deleuzjańska lektura „Bartleby” jest przewrotnie pesymistyczna, o czym chyba świadczą słowa  zamykające esej francuskiego filozofa: „nawet w katatonicznym czy anorektycznym stanie Bartleby nie jest pacjentem, lecz lekarzem chorej Ameryki, „uzdrowicielem”, nowym „Chrystusem” albo naszym bratem”. Niektórzy interpretatorzy widzieli też w Bartlebym proletariusza a w jego zachowaniu rodzaj strajku.

„Na koniec musimy zadać najważniejsze pytanie: Jak rozeznać się w tym gąszczu interpretacji? Skąd mamy wiedzieć, która z perspektyw rzeczywiście pozwala lepiej zrozumieć „Bartleby’ego”, a która jest nadużyciem?” – zastanawia się autor posłowia. Pomocą w tym gąszczu stanowią – do pewnego stopnia – bogate przypisy, które dyskontują kulturową warstwę prozy Melville’a, pełną nawiązań do wątków literackich, filozoficznych, historycznych i które, obok cennego posłowia są ważnym składnikiem tej edycji.

Nie potrafię rozstrzygnąć tych wątpliwości. Szczypta powyższych uwag jest zaczerpnięta z ogromnego obszaru, jaki tworzy proza Hermana Melville i jej interpretacje. Przynależy ona do tego rodzaju paradygmatu kontaktu z literaturą, który polega na wędrowaniu szlakami wieloznaczności i twórczym szukaniu sensów, odczytywaniu jej jako swoistej szarady. Odnajdywaniu sensów istniejących i dopisywania sensów wywiedzionych z naszych własnych, czytelniczych odczuć i przemyśleń, a więc nawet takich, które być może obce były twórcy. Literatura w takim wydaniu jest przestrzenią do odkrycia, do odczytania, tworzywem, polem interpretacyjnej gry z autorem, a nie jakością otrzymaną jako „gotowiec”. Sam wykonałem spory wysiłek, by odnaleźć jak najwięcej sensów i znaczeń w prozie, a przecież po kilkutygodniowej lekturze, a nawet studiowaniu kolejnych opowiadań i nowel osiągnąłem zaledwie szczyptę z tej obfitości. Dlatego, rekomendując czytelnikom zmagania z niełatwą, wieloznaczną, wielostronną, wielowarstwową, pełną tajemnic, zagadek, niespodzianek i meandrów prozą Hermana Melville, sam sobie zalecam dalszą przez nią wędrówkę. Może właśnie na tym polega najprawdziwszy kontakt z literaturą, najatrakcyjniejsza formuła przygody z literaturą, może tu tkwi istotny sens alchemii procesu, jakim jest czytanie? Czytanie nieoczywiste. Czytanie jako zmaganie z lekturą.

Herman Melville – „Nowele i opowiadania”, przekład zbiorowy, posłowie i przypisy Adam Lipszyc i Mikołaj Wiśniewski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020, str.654, ISBN 978-83-8196-141-7

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko