Wilki niesłusznie oskarża się o rozsiewanie największego terroru w leśnym półświatku. Najczęściej kiedy spotyka się wilki – uciekają. Mają w sobie naturalną skłonność do niepakowania się w kłopoty i to naprawdę cenna rzecz. Jeżeli wilki komukolwiek zagrażają, to tylko przedstawicielom własnego gatunku. Walki między watahami i rywalizacja o pozycję w stadzie nie są dla nich obce. Co innego dziki. Dzikom nie poświęca się tyle uwagi, na ile zasługują. A jeśli już to nie jest to uwaga pełna podziwu, lecz uwaga krytyczna. Kiedy matki dzików błąkają się z warchlakami w okresie lęgowym, potrafią być niebywale okrutne. Będąc zaatakowanym można się spodziewać, że locha będzie stosować przemoc tak długo, aż nie będzie pewna, że nic nie zagraża młodym. Odyńce – samce dzików – mają silny instynkt terytorialny, a ten niekiedy każe im zabijać w imię honoru, który zostaje nadszarpnięty, gdy ich ziemia jest jawnie bezczeszczona. W mediach rzadko mówi się o bezeceństwach dzików, jakby ktoś zupełnie celowo próbował przemilczeć tę sprawę. Bądź co bądź było głośno, kiedy kilka lat temu w chińskiej prowincji Shaanxi dzik zaatakował dwie osoby. Ważące ponad sto kilo bydlę ruszyło szturmem na zbliżającego się do siedemdziesiątki mężczyznę i jego synową. Facet, w podeszłym już wieku, nie miał jak się obronić, a próby odparcia ataku przez synową były bezskuteczne. Człowiek ten został raniony w wystarczającym stopniu, żeby przedostać się na drugą stronę. Służbom medycznym nie udało się go uratować. Mówi się, że takie sytuacje zdarzają się najczęściej gdy człowiek próbuje poszerzać zasięg cywilizacji w lokalizacjach, które pierwotnie były zasiedlone przez gromady dzików. Nie jest to jednak regułą.
Wynurzyłem się z wody, ale dalej sięgała mi po pas. Czując opór (woda jest gęsta) skierowałem się ku brzegowi. Kiedy byłem już na plaży, zawiał chłodny wiatr, który bez skrupułów pomarszczył dotychczas gładką taflę jeziora. Stałem tak przez chwilę, zupełnie nagi, nie wziąłem nawet ze sobą ręcznika. W mózgu miałem już wyrytą mapę; ten sam szlak, którym zawsze wracam do domu. Nie potrzebowałem latarki, trafiłbym tam z zamkniętymi oczami. Przemieszczałem się szybkim marszem, graniczącym z truchtem, chciałem być tam jak najszybciej, bo było mi zimno. Nagle poczułem, że coś kopnąłem. Szorstkie na zewnątrz, a miękkie w środku. Usłyszałem kwiczenie przeradzające się stopniowo w ryk.
Zostałem brutalnie znokautowany. Locha wbiła kły w moje udo, wędrując aż do dolnej partii brzucha. Próbowałem ją odepchnąć, kopać, cokolwiek. Ale każde próby kończyły się fiaskiem, ponieważ moje mokre wówczas ciało, ześlizgiwało się z jej twardej sierści. Gromadzące się dookoła widowiska warchlaki, najwidoczniej poczuły się znudzone, bo zaczęły ryć kilka metrów z dala od mamy. To zmotywowało ją do dania mi spokoju. Małe dziczki – teraz uratowały mi życie, a kiedy dorosną będą zabijać.
Byłem ranny, umorusany krwią wymieszaną ze ściółką leśną, igły (to był bór) zaczęły wbijać się w rozciętą skórę. Próbowałem wstać i iść, ból był silny, przeszywał i promieniował, prawa noga była bezwładna, wściekła locha chyba coś mi uszkodziła. Ryła w mojej nodze głęboko jak w ziemi. Padłem na ziemię bezsilny. Wiedziałem, że muszę przetrwać do rana, ludzie zaczną przyjeżdżać nad jezioro, może nawet wcześniej na grzyby. Całe szczęście, że to środek lata. Boże, całe szczęście. Wtenczas musiałem zatroszczyć się o zachowanie odpowiedniej temperatury ciała, nad ranem zawsze robi się zimno. Zacząłem zagrabiać ręką ściółkę leśną i obumarłe gałęzie, zagrzebałem się w nich. Po kilku godzinach stwierdziłem, że nie wytrwam. Znajdą mnie nagiego i martwego w lesie zagrzebanego w roślinach. I co napiszą w moim nekrologu – „zabity przez dzika”? To śmieszne.
Modliłem się, prosiłem Boga o pomoc i darowanie mi życia. Adrenalina i kortyzol dotychczas penetrowały wszystkie tkanki mojego organizmu i uśmierzały ból. Na początku nie mogłem spać, bo podwyższyły tętno do tego stopnia, że czułem jakby moje serce zaraz miało wyskoczyć z klatki piersiowej. Potem ich synteza w organizmie uległa obniżeniu, wtedy dopiero zaczął się prawdziwy ból.
Zaczynało świtać. Zasnąłem może na piętnaście minut, ale i tak co chwilę się wybudzałem. Schwytało mnie senne delirium. Wydawało mi się, że dookoła mnie chodzą zwierzęta albo ludzie (w istocie wiem, że przecież ludzie to także zwierzęta, dlatego to rozróżnienie nie ma głębszego sensu), którzy chcą mi zrobić krzywdę, zabawić się moim okaleczonym ciałem jak szmacianą kukiełką. Wtedy nie wytrzymałem, strach, rozpacz i frustracja rozkwitły w moim wnętrzu tak, że czułem je na powierzchni skóry, u nasady mieszków włosowych. Rozrywany od środka zacząłem krzyczeć. Darłem się, jakby mnie obdzierali ze skóry, bo i czułem się jakby to robiono. Nagle usłyszałem chrzęszczenie i kroki, coś się przechadzało. Miałem ograniczoną widoczność z powodu zajętej pozycji, ale żywiłem nieuzasadnioną nadzieję, że to człowiek.
Zobaczyłem mężczyznę w wełnianej czapce. Podszedł do mnie. To był pan Örjan, leśniczy. Błąkał się o czwartej nad ranem po lesie, bo wyszedł na grzyby. W ręku trzymał koszyk, a na ramieniu miał zawieszoną strzelbę. Musiał zacząć niedawno, bo w koszyku miał tylko trzy, może cztery sztuki. Pomógł mi wstać, nie pytał mnie dlaczego jestem nagi, tylko kto mnie tak urządził. Nałożył na mnie bez słowa swoją kurtkę i kamizelkę, pozostając w samej koszuli. Był tak zdumiewająco spokojny, że po krótkim czasie przebywania z nim przechwyciłem jego stan, poczułem bezpieczeństwo i coś w rodzaju błogostanu. Uratował mnie. Nie miałem odwagi pytać co się stało z jego twarzą – miał przypalone brwi, rzęsy i brodę, ktoś, jeśli nie on sam, musiał potraktować je ogniem.
Nigdy nie zastanawiałem się nad sensem życia. Po prostu żyłem, wdychałem powietrze do płuc. Jeszcze poprzedniego ranka obudziła mnie Astrid. Przetarłem oczy i podniosłem wymęczone snem ciało.
– Jak zwykle zbyt długo śpisz! Kupiłam ci bułki, mleko, ser żółty, twaróg półtłusty, tabliczkę gorzkiej czekolady i tę oranżadę o smaku landrynek, którą tak bardzo lubisz.
– Dzięki siostra, nie musiałaś. W ogóle to zawsze wyliczasz tak skrupulatnie te wszystkie rzeczy, które mi kupujesz, aż sam nie jestem w stanie spamiętać – odrzekłem.
– Oboje doskonale wiemy, że musiałam. Przecież sam nie wyjdziesz do sklepu.
Miała rację. Długo nie wiedzieliśmy co mi jest. Mama i Astrid odnosiły się do tego protekcjonalnie, że to niby takie moje dziwactwa, autosugestywne lęki. Jako dziecko nie lubiłem bawić się z kolegami na dworze, a jeśli już coś – to nocą, wtedy było już za późno i rodzice mówili, że nie mogę nigdzie iść. Dostałem ten dom po matce. Zabiła okna deskami kiedy ojciec wracał z więzienia, chowała się przed nim, bo nie chciała go więcej widzieć. Pomyślała, że w ten sposób pomyśli, że jest opuszczony, uzna że zniknęła, prysnęła jak bańka mydlana i nie będzie jej szukał, ot taka pokręcona logika. Chociaż oficjalnie go nienawidziła, kiedy dowiedziała się o jego śmierci, wybiegła z płaczem, prawie wyważając drzwi. Ojciec zginął w podobnych okolicznościach co ja, chociaż trochę innych, no i ja jeszcze żyję – utopił się w tym jeziorze, dokładnie w tym samym jeziorze. Jak na domek – a raczej dom – letniskowy, był całkiem spory, dwupiętrowa kondygnacja zbudowana z sosnowego drewna. Mieszkanie w mieście zajął ojciec. Zapraszał tam dziewczyny i pił, to on wpędził matkę do grobu. Jak dowiedziała się co zrobił, o tych wszystkich oskarżeniach, procesie, no i wyroku, cała posiwiała, wybaczyłaby mu nawet zdrady i nałóg, ale nie to.
Najczęściej budzę się przed południem, chociaż w gruncie rzeczy nigdy nie wiem jaka jest godzina (ani nawet dzień). Dom oficjalnie nie nadaje się do zamieszkania, przerabianie działki rekreacyjnej na mieszkalną to zbyt długotrwały, a przede wszystkim zbyt kosztowny proces. Razem z Astrid zbieramy pieniądze na renowację. To znaczy ona zbiera, pracuje w mieście, ale nie wiem dokładnie gdzie. Wynajmuje jakąś kawalerkę, podobno miała chłopaka, miał się do niej wprowadzać, ale do niczego nie doszło, bo się rozstali. Niemalże natychmiast po przebudzeniu modlę się. Na ścianie w pokoju wisi duży, drewniany krzyż, który przypomina mi o obecności Chrystusa. Kiedy słońce jest w zenicie, przez szpary w deskach przelatują promienie światła, unoszą się na drobinach kurzu i padają centralnie na jego przygnębioną twarz i okrutnie pokaleczone ciało. Wtedy wychodzę, bo światło mi szkodzi.
Dużo ludzi porównuje świat do powieści, czasami do poezji albo do filmu. Rzadko zdarzają się tacy, którzy porównają go do dzieła malarskiego. Myślę, że świat jest obrazem. A pigmentem, który tworzy ten obraz jest okrucieństwo. Tak, tak, okrucieństwo jest pigmentem świata. Prawie wszyscy znają dociekania jońskich filozofów przyrody, pytania o arché – podstawowy budulec, niepodzielny element rzeczywistości. Tales mówił, że to woda; inni że bezkres, powietrze, Heraklit opowiadał się za ogniem. Henri Bergson, inspirując się Arystotelesem, ukuł koncepcję élan vital – pędu życiowego, enigmatycznego pierwiastka, który ożywiając martwą materię wprowadza ją w proces nieprzerwanego stawania się. Myślę, że wszyscy tkwili w radykalnym błędzie. Fundamentalnym tworzywem rzeczywistości, arché, jest okrucieństwo. To ono konstytuuje stan faktyczny, maluje obraz świata. Okrucieństwo jest uniwersalne, nie patrzy na wiek, rasę, płeć, status czy pochodzenie. Jeśli nie będziemy robić zupełnie nic, okrucieństwo tak czy siak samo nas znajdzie, pojawi się jako ostateczna wypadkowa natury. Jeżeli nie będziemy zadawać cierpienia, sami będziemy cierpieć. Przed okrucieństwem doznanym może uratować tylko okrucieństwo zadane. Okrucieństwo jest stanem pierwotnym, powstaje samoistnie i trwa, jeżeli nie stawi się mu oporu. Gdyby nie ono, Chrystus nie zostałby ukrzyżowany, chrześcijanie nie byliby prześladowani przez Rzymian, nie byłoby Świętego Piotra i Pawła z Tarsu, wojen krzyżowych, rewolucji Francuskiej, Robespierre’a, upadku monarchii i systemu feudalnego. Nie byłoby też mnie, klęczącego przed drewnianym upostaciowieniem ukrzyżowanego i szepczącego słowa modlitwy. Przemoc jest święta, okrucieństwo jest święte.
Nigdy nie proszę Astrid o alkohol, chociaż raz na jakiś czas chce pić ze mną wino z okazji urodzin. Alkohol odpowiada za śmierć ojca, chociaż może poprawniej jest mówić, że to jego własne pijaństwo – utopił się, gdy pływał w nocy, po wypiciu morza taniego piwa. Alkohol to narkotyk doskonały. Istota tego co można nazwać nietrzeźwością, jakby stanowił pierwowzór dla innych rodzajów nietrzeźwości. Kiedy jeszcze mieszkałem w mieście miałem do czynienia z różnymi substancjami. To było przed moim nawróceniem, wtedy nie szanowałem swojego ciała. Uciekając przed grzesznością świata stałem się odludkiem, ale kiedy jeszcze brałem leki udawało mi się wychodzić do ludzi. Niektórzy wybrali alkohol albo tabletki uspokajające. Ja wybrałem religię. Ale wcześniej przetestowałem niemal całą tablicę Mendelejewa: od papierosów, przez marihuanę i haszysz, kawę, stymulanty, psychodeliki, opiaty, aż po benzodiazepiny i barbiturany. Działanie żadnego z nich nie może się równać z potęgą upojenia alkoholowego. Czasem zastanawiam się co by było, gdyby mama jeszcze żyła. W domu trzeszczą wszystkie deski, drewno próchnieje, radośnie pałaszowane przez korniki. Dopiero kiedy ukończyłem osiemnaście lat wybrałem się do psychiatry. Zdiagnozował u mnie agorafobię – to tłumaczyło skąd wzięło się to uprzedzenie do otwartych przestrzeni. Oprócz tego dodał coś jeszcze – eosofobia, czyli lęk przed światłem. Wcześniej nawet nie wiedziałem, że istnieje takie zaburzenie. Nie mówiłem tego mamie, nie wiedziałaby o co chodzi, tylko robiła wielkie oczy, nawet Astrid zrozumiała to dopiero stosunkowo niedawno. Stało się dla mnie jasne (chociaż w tym kontekście to niefortunna metafora) dlaczego unikam dnia jak diabeł święconej wody, dlaczego tak lubuję się w nieoświetlonych pomieszczeniach. Spośród dwóch zaburzeń ostatecznie to eosofobia pozostaje silniejsza – wychodzę wyłącznie po zmroku, nie zważając na przerażającą pustynię gwiazd nad moją głową, nieskończenie otwartą przestrzeń, która w porze dziennej wywołałaby atak paniki. Bardziej niż przestrzeni nie znosiłem światła, nawet w pomieszczeniach, dlatego dzień spędzałem w piwnicy, wewnątrz nie mogło być ani jednego fotonu. Być może teraz, gdy o tym mówię, wydaję się mieć dystans do tych dolegliwości. Jakby były one dla mnie czymś jak kolor włosów, nie do końca tożsamym, nie do końca odrębnym. Jednak nigdy do końca nie będę potrafił ich tak chłodno analizować, zwłaszcza kiedy nadchodzą. Kiedy napotykam bodziec wyzwalający strach – nie myślę racjonalnie. Pocę się, drżę, chcę się schować. Przez długi czas nie mogłem sobie wybaczyć, że lęk steruje moją egzystencją. A jednak jest mi dobrze, nie jestem do końca szczęśliwy, ale też nie mam depresji. Modlę się, czytam biblię, ostatnio zacząłem nawet sadzić pomidory, Astrid ma mi kupić psa. Drewno w budynku butwieje, czasami nie mogę spać, bo trzeszczy tak, że boję się, że zaraz runie. Kocham swoje życie.
[…] gdy zwierzęta zbliżyły się do wodopoju, przy którym od dawna miał zwyczaj na nie wyczekiwać, nie poczuł już więcej w swej krwi skoku tygrysa, a jedynie wielki psalm o braterstwie cierpienia między wszystkim, co żyje.
Peter W. Zapffe, Ostatni Mesjasz, przeł. Andrzej Konrad Trzeciak