Tamtego lata – za horyzontem – nadal dymiły zgliszcza, choć temperament wojny był już mocno stępiony. Lśniące kirysy i spiż bigwantów mieszały się z wolna z szaleństwem gruzowisk. I chyba mało kto myślał wtedy, że należy jeszcze walczyć. Nawet Wekselberg — mężczyzna postawny, o ogorzałej twarzy, którego co dzień rano zabierał do pracy czarny citroën z kierowcą — powtarzał często, że obcy właściwie już nie żyją lub wywędrowali gdzieś daleko.
— A swoich — puentował — trudniej zabijać.
Oczywiście, w bakelitowej skrzynce radia wciąż pulsowało zielone oko złych wiadomości, które co wieczór dawało znać, że wróg zbiera siły na ostateczne starcie. Lecz niepokój wiosennych burz już minął, a lato weszło w przewlekłą fazę. Przyroda kwitła, pęczniała, rosła, by z każdym dniem — krok po kroku — zyskać przewagę nad ludzkim szaleństwem. Była w niej znów pierwotna siła, którą trudno ujarzmić. Każdego dnia, gdy nadchodził wieczór, upał narastał, podnosił wilgoć aż do czubków drzew i nie pozwalał zasnąć. Więc tylko rano można było odetchnąć. I to wtedy właśnie, nim mgła opadła, ojciec znikał, by wracać dopiero po zmierzchu, gdy wszyscy już spali. I by po nocach rysować w wyobraźni nowy wojenny bezład:
— Tak, tak… — przemawiał gorączkowo do matki, która już spała. — To tu odnawia się konflikt. Cała ta walka – z chwastami. Tuż koło nas — na tyłach kuchni. Na tej ziemi, która zbyt żyzna jest dla tymotki i dla rozchodnika.
*
Być może spór ojca z przyrodą rozpoczął się dużo wcześniej. Może wtedy, gdy — nieopodal Ługańska — nie potrafił poradzić sobie z mrozem, który zamknął w śmiertelnym grymasie twarz jego młodszej siostry i pokrył szronem oczy brata? I kiedy poszedł przez ciemność za strażnikiem, któremu powierzył ich zwłoki. Kiedy usłyszał, jak je pochłania — powoli, bulgocząc — stężałe gówno stacyjnej kloaki. A może później, w Magnitogorsku, gdy nie miał sił, aby w ziemi — zeszklonej przez zimę — wykopać trzy płytkie groby dla pozostałego rodzeństwa, które zabrała szczurza gorączka? Czy właśnie wtedy — gdy tępy oskard wznosił się i opadał po pętli nienawiści — utrwalił się w nim dystans wobec natury? Niepokój wobec jej prostackiego okrucieństwa? Złość na milczenie, którym zbywała płacz i wrzaski?
Wszystko, co wydarzyło się wówczas, dowodzi, że ojciec się nie poddał. Co najwyżej wyraził zgodę na zawieszenie broni. Przyczaił się i przy pierwszej okazji przystąpił do kontrataku. A to, o czym mówił śpiącej matce po nocach — miało swój realny wyraz. Kilka arów bezpańskiej ziemi pomiędzy oknem piwnicy a porośniętym bluszczem płotem od strony Powstańców Śląskich, które oczekiwało na bezlitosną zemstę.
— Karczować i niszczyć — śpiewał sobie po cichu na trzy czwarte, w rytmie kujawiaka, synkopując ogrodniczym orężem. I nie po to, by tam coś siać lub sadzić. Nie po to, by zagarnąć do słojów i beczek figlarne owoce siermiężnego wysiłku. O nie… Być może nie wszystko w jego postępowaniu da się klarownie wyjaśnić, lecz w tym przypadku zamiar zdecydowanie przeważał nad celem. Nie chodziło o to, by zwyciężyć. Raczej o to, by walczyć. Nie ulec dyktatowi dnia i tym tandetnym, letnim ekspozycjom przyrody.
*
W stanie bezrefleksyjnej złości odnalazł w sobie ogromny zapas energii. Żadne narzędzie nie wydawało mu się wówczas dość ostre i żadne nie było w pełni skuteczne. Polegać mógł tylko na sobie. Zaczął od tyłu domu. Skupił wysiłek na małej przestrzeni między dziurawą rynną a starym jaworem. Spotkał tam godnych przeciwników. Mocno wrośnięty w cegły zmieszane z wapiennym kurzem suchodrzew, którego trujące pędy wyrywał bez litości, razem z korzeniami. Masywne, twarde pniaki czarnego bzu, które tępiły ostrze siekiery. Wegetujące w cieniu kłębowisko pęcherznicy, przedziwnie skręconej z dereniem — złośliwy, półsuchy splot sztywnych łodyg, które już zapomniały, że raz na rok zwykły posiadać kwiecie. No i wreszcie te upiorne, pozbawione zieleni, cudzożywne pasożyty, na czele z wielką i krwistoczerwoną zarazą. Gdy po tygodniu odkrył — zamaskowane przez przyrodę — wejście dla służby kuchennej, ręce miał pokrwawione, a twarz stężałą pod grubą warstwą ceglanego pyłu.
Jeszcze tego samego dnia udało mu się przebić przez porzucone skrzynie, walizki i stosy starych gazet, wejść po kilku stopniach w górę, tam usunąć fragmenty przegniłej stolarki blokujące szczyt schodów i odkryć wejście do przedsionka, który kiedyś łączył pokój dla służby ze spiżarnią. Znalazł w ten sposób drogę do swoich odwodów. Poprzez ukryte wejście do kuchni szybko docierał do składu narzędzi, do szlifierki, ostrzałek i pilników, którymi sposobił oręże. Wprawdzie oddalił się od muru budynku tylko kilka metrów, lecz właśnie w tej małej przestrzeni odzyskał pewność siebie. I to był właśnie przyczółek jego zwycięstwa.
*
Gdy lato przyjęło formy dojrzałe, ojciec był w połowie drogi. Miał za sobą spór z niewielką sadzawką, pełną zgniłych oparów i wilgotnych miazmatów. Przez wiele godzin milczącej walki zrobił wszystko, by fragment ten zniwelować, wypełnić przyjazną ziemią, uczynić zdrowym i żyznym z woli człowieka, a nie natury. Jego walka uległa systematyzacji. Korpus wroga, z którym się zmagał, odarty został z tajemnic. Rośliny nienawistne i trujące ujawniły wreszcie swoje skryte właściwości. Glistnik i pokrzywa — wrośnięte w bure cegły i piaskowy wapień tynków i stiuków — nie parzyły już rąk i twarzy, dawały się wyrywać bez przykrych konsekwencji. Sumaki, które rozpleniły się jak perz albo polny mniszek i z każdej szczeliny gruzu wystawały niczym zakrwawione fallusy, również uległy sile jego argumentów.
Wprawdzie ojciec nie nauczył się niczego nowego – i niewiele zmądrzał, ponadto był już zmęczony, a nawet zniechęcony – lecz właśnie wtedy cały ten nawał męczących doświadczeń sprawił, że w walce z naturą uzyskał taktyczną przewagę. Nie był już prostą furią, której obcy jest jakikolwiek namysł. I gdy na swej drodze napotkał znienacka gruby jak dąb pień starej bergamotki, spojrzał na nią z dystansem właściwym ludziom pokornym. Było to drzewo o pięknej sylwetce, silne i smukłe, które akurat — w tym niepowtarzalnym przesileniu lata i wojny — owocowało bujnie, zrzucając pod jego nogi owoce słodkie i aromatyczne.
I schylił się ojciec nad nimi i podjął je z ziemi. A potem skosztował. I skrzywił się, bo nie znalazł w nich spełnienia, ani nawet oczekiwanego smaku.
*
Być może od tej chwili nie czuł już tej gorzkiej nienawiści, która wcześniej przymuszała go do działania. Być może w tej chwili odkrył zamiary ukryte w meandrach przyrodniczej reprodukcji. W owym przymusie, który tym, którzy żyją — nakazuje umrzeć. Być może wtedy spojrzał przyjaźniej na egzystencje ograniczone w czasie i przestrzeni, na te wszystkie byty, które zredukowane są do prostych konieczności i wulgarnych nawyków.
Prawdopodobnie wtedy — czując wciąż w ustach pozbawiony smaku miążcz gruszki — zobaczył przed sobą porzeczkę. Krzew — zduszony przez chwastnice — nie był wcale duży. I nie rósł nawet na jego drodze. Wypatrzył go jednak w głębi zarośli i zboczył nieco z drogi, bo był schowany za rozkrzewionymi pędami krwistej kaliny.
Porzeczka była biała. Nie widział dotąd takiej odmiany. Jej gałęzie uginały się pod ciężarem owoców, które dojrzewały w kolorze jałowym, bezbronne i nagie. Przez ich cienką skórkę — niczym w oczach albinosa — prześwitywały czerwone nasiona i żyłki tętniące sokiem. Zaakceptował ich odmienność. A także smak, który wydał mu się kwintesencją tego, co cierpkie i dokuczliwe. Próbował, smakował…A potem jadł je i znów próbował, mieszając ich szorstki kwas z przesłodzonym aromatem bergamotki.
Być może tak — w tym połączeniu zgorzknienia oraz słodkiej pokory — doświadczył wówczas istoty walki, którą prowadził dotąd zawzięcie, choć nie znał celu. W jego pamięci szumiała kaskada złych wspomnień. Ginęli w niej bezsensownie bliscy – z rąk tych, którzy bez żadnego powodu starali się być okrutni. Jeden za drugim wróciły do niego obrazy świata pozbawionego sensu. Lecz dopiero teraz cała ta kawalkada wspomnień nabrała nowych znaczeń. Logika przyrody obiektywizowała jego przerażenie. Zwierzęcy strach stawał się precyzyjnym instrumentem analizy niepojętych wydarzeń. I może właśnie w tej chwili ojciec mógłby uzyskać zdolność zapanowania nad porządkiem zdarzeń, gdyby nie zmrok, który zapadł niespodziewanie.
— Cóż — pomyślał. — Trzeba wracać o domu.
*
W kolejnych dniach praca ojca wyraźnie przyspieszyła. Może dlatego wracał do domu wcześniej, jeszcze przed zmrokiem, by opowiadać, co tego dnia odnalazł. A czegóż tam nie było. Całe apteczki przeterminowanych medykamentów, fragmenty mebli i materiałów, które pasować mogły tylko do bogatych domów. I znaleziska szczególne. Żeliwne kowadło firmy Pritzke, które sprawiło, żeojciec rozwinął w sobie szewskie talenty i już po kilku miesiącach samokształcenia naprawiał buty sąsiadom. Albo dynamo z roweru uznanej marki Stoewer, do którego — jeszcze przed zimą — dozbierał bez mała wszystkie części, aby na wiosnę poskładać pojazd o wykrzywionej fikuśnie, damskiej ramie. I wreszcie dwie wielkie śruby z Paßbrücke wraz z nakrętkami, z którymi nie wiedział co zrobić. Lecz mimo to je wyczyścił, naoliwił solidnie, po czym schował na później, na gorsze czasy, w ciemnej komórce na węgiel, wyznaczając im w ten sposób — jak to sobie objaśnił — zakres relatywnej sensowności.
Tak właśnie pogłębiały się związki między nim, wojennym złogiem i atrakcjami przyrody. Nie rzeczy, nie zjawiska, lecz wreszcie on stymulował rozwój wypadków. Podnosił to, co upadło martwe. Wzniecał przemiany i rewolucje w materii nieożywionej. Aż w końcu poczuł siłę, by spierać się z najprostszymi bytami przyrody. Ot, choćby taka znacząca zmiana, po której prawie zawsze przezywał jabłka gruszkami. Lub beztroskie zmienianie kształtów powszednich rzeczy, które raz mogły być owalne, a innym razem — oczywiście tylko dla niego — na przykład prostokątne. No i mylenie biegunów intencji, czerpanie przyjemności ze słodyczy ukrytej w truciznach i absmaku. I wreszcie przekonanie, że posiadł dostęp do najgłębszych studni, do owych strug podziemnych, dzięki którym postawić się można nawet przemożnej entropii albo i prawu ciążenia.
*
To właśnie z tego poziomu — gdzieś pomiędzy fascynacją bielactwem roślin i obrotnością natury rzeczy — mógł ojciec podążyć dalej. Dostrzec nie tylko przyjemności, ale i bolesne granice nakazów przyrody, by z głową pełną receptur skoczyć w królestwo wolności, stanąć blisko płotu, na skraju posesji, gdzie w upalny, pierwszy dzień sierpnia — w euforii właściwej istotom odurzonym swobodą decyzji — odkrył najpierw poprzerastany wiechliną galowy mundur esesmana, a chwilę później wiszące na płocie grona nienawiści, plon siły i tchórzliwości, czyli wiązkę radzieckich granatów typu RGD-33, którymi wroga można zaczepić lub równie skutecznie obronić się przed nim.
Zapewne jeszcze niedawno ojciec zaniósłby te twory przymusu i gniewu Wekselbergowi – osobie centralnej w kamienicy przy ulicy Pocztowej pod numerem 16, która zasiedliła cały apartament na trzecim piętrze, dzieląc go nie tylko z młodą żoną, ale i z młodszą od żony gosposią. Zameldowałby się pod jego drzwiami i czekałby na dobre słowo. Lecz ten etap uporządkowania miał już ojciec za sobą. Walka, którą stoczył naruszyła fundament uległości nie tylko wobec mrozu i upału, nie tylko wobec powodzi i wojen, ale także wobec tych, którzy przenoszą codzienne przyjemności do sfery fantasmagorii i zaganiają nas do bydlęcych wagonów. Być może jeszcze kilka dni wcześniej ojciec ulżyłby sobie i z pomocą granatów wysadziłby w powietrze resztki — splecionych niczym drut kolczasty — krzewów jeżyn, ognika i dzikiej róży. Nie teraz jednak, kiedy mógł pójść przed siebie w prawie każdym kierunku i był bez mała pewien, że wyzwolił swój wzrok od strachu.
Nie pokazał więc swojej zdobyczy nikomu. — Wprawdzie wojna się skończyła, ale licho nie śpi — pomyślał. I jeszcze tej samej nocy zaniósł grona śmierci do komórki na węgiel, dokąd poza nim nikt nie docierał. Tam — dokąd przez piwniczne okno, zabite grubymi deskami, nie dochodziło nawet wspomnienie słońca — po prawej stronie od wejścia, stała w zatęchłym kącie skrzynia w kolorze mroku, obita zardzewiałą blachą. Ojciec chował do niej rzeczy, których nie należy wyrzucać, choć jeszcze nie wiadomo, do czego mogą się przydać. W ten sposób — obok dwóch potężnych śrub z Paßbrücke — znalazły tam miejsce, nadal spięte w wiązkę, granaty.
*
Ten rok był wyjątkowy. Już na początku wiosny nastały dni suche i upalne. Trudno powiedzieć, kiedy właściwie zaczęło się lato. Od połowy kwietnia — od rana do wieczora, co dzień — pulsujące słońce przemierzało nienaturalnie błękitne niebo nad miastem. Gdy rozpoczęły się upały — być może wówczas, gdy ojciec rozpoczął zmagania z przyrodą — z północnego krańca Pocztowej zaczęto usuwać gruz zbombardowanej poczty. Była to nawałnica cegieł, wapna i pokruszonych cząstek przeszłości, która z pomocą wąskotorowej kolejki przemieszczała się aż za granice miasta.
Niedługo później ze środkowej części Wölflstrasse zaczęto wywozić fragmenty stropów, ścian i zdobionych fasad starych, mieszczańskich kamienic. Kilkumetrowy kożuch gruzu, który zaległ we frontowych ogródkach — obsadzonych lipami dla przyjemności konsjerżów — sięgał poprzez chodniki aż do białego betonu ulicy.
Pewnego upalnego dnia maszyny dotarły do numeru szesnastego i przebiły się do zadrzewionego zaułka na jej południowym krańcu, parkując tuż przy bunkrach wAlei Wiśniowej. Po drodze odsłoniły widok na kamienicę o numerze siedemnastym, która stała po drugiej stronie i przetrwała wojnę przyjmując formę nader ekstrawagancką. Miała bowiem nadal wszelkie atrybuty budynku mieszkalnego. Bramę wejściową, okna na parterze i trzech wyższych piętrach. Mieszkali w niej również ludzie. Lecz wszystko to miało miejsce tylko po jednej stronie. Nie miała bowiem flanki prawej, gdzie nikt nie mógł zamieszkać, bowiem po tej stronie mieszkania – od parteru aż do dachu – odcięte zostały od realności przez moce wojenne w miejscu, gdzie na każdej kondygnacji korytarz prowadził od drzwi wejściowych do jadalni i kuchni i toalety dla służby. Dziwnie wyglądała ta wysoka, stroma ściana. Pełna drzwi zabitych deskami, które — niczym obrazy w galerii nowoczesnej sztuki — prezentowały całkiem obce i niespełnione wspomnienia. Każdy, kto mógł je zobaczyć stając na skrzyżowaniu z Aleją Wiśniową, czuł ich absurdalność. Budowla aberrowała, bo stała, choć powinna się przewrócić. Przed całkowitym szaleństwem broniły jej masywne belki, które wspierały się na odsłoniętych stropach piwnic i w ten niepojęty sposób stabilizowały tę irracjonalną konstrukcję.
Tak oto — ze skurczonego krajobrazu wojny — wyłonił się pejzaż odmiennych możliwości. Wprawdzie zęby koparki pozostawiły wyrwy, lecz Pocztowa uległa już głębokiej metamorfozie — niczym górski strumień podczas ulewy przekształciła się z wąskiej, krętej strużki w szeroką rzekę, która płynęła obok numeru szesnastego łagodnym łukiem. Zanim od lipcowego upału poszarzały liście na skwerze przy Kirsch Allee, można było wreszcie pobiec Wölflstrasse w dół — na całej jej długości — aż do Sztabowej.
Niedługo później po obu stronach ulicy odkryto granitowe płyty chodników, co sprawiło, że klarowne stały się jej granice. Chociaż nie były specjalnie zdobione, jednak co krok znaleźć na nich można było jakiś niepokojący znak: ślad przedustawnej harmonii, znacznik ukrytego porządku. A to wykute w skale — mierzone w metrach lub w stopach — odległości do ukrytych pod ziemią rur z wodą bieżącą, ściekami albo z nadmiarem deszczu. A to żeliwne puzderka, pod którymi kryły się zawory przewodów z prądem i z gazem. Oraz insygnia architektów tych — jeszcze niedawno całkiem prozaicznych — pływów: czarodziej z Grosche Electric Marstall, hydra z Wasserwerk Vorstadt i brzmiący niczym baśń — Ohlander Gasswerk. Tak oto — po obu jej stronach — ład zaczął powoli przeważać nad przypadkiem i chaosem. Ulica wraz z chodnikami powracała do zapomnianego pojęcia.
*
Lecz poza chodnikami, poza głównym nurtem ulicy, nadal dominowała anarchia gruzów. Wrażenie stromych brzegów potęgowały hałdy — wymieszanych z ziemią — pokruszonych cegieł. Tylko w kilku miejscach, gdzie miał nie był zbity, otwierały się wąskie ścieżki, które prowadziły w głąb, do rumowisk nieistniejących pokojów, do piwnic, które w krótkiej chwili agonii murów nie zdążyły się wypełnić wojennym szutrem. Te przejścia — przykryte niezniszczalnymi resztkami wiązań stropów — oparły się naporowi osypisk. Tworzyły przytulne korytarze w pokiereszowanym świecie. Nęciły, by uciec od codziennego upału, zanurzyć się głęboko w ich mroku, oddychać choć przez chwilę powietrzem chłodnym i aż gęstym od zapachów i wilgoci.
Te sfery hipnotycznej odmienności przyciągały chłopca, który nudził się, patrząc przez okno na ojca walczącego obsesyjnie z przyrodą. Nie dostrzegał sensu tego heroicznego boju, podczas gdy matka — prawie zawsze z głową owiniętą ręcznikiem, opuchnięta od nadmiaru złych uczuć — zmagała się głównie z samą sobą. Kierowała nim zatem nie tylko dziecięca ciekawość. Nie tylko chęć potwierdzenia własnej odwagi. Zaistnienia w przestrzeni, która pozwala przekroczyć granice własnej wyobraźni. Przede wszystkim chciał poczuć, że jest inny niż ojciec i niezależny od matki.
Musiał zatem zmierzyć się ze światem innym niż ten, do którego należał. Bardzo tego chciał i równie mocno bał się z nim zetknąć.
— Chodźmy tam razem — namawiał starszego brata, który opierał się instynktom poznawczym i wciąż wolał wymieniać metalowe kulki z łożysk na orientalne znaczki. Chłopiec wątpił, czy bratu również tam się spodoba, ale raźniej mu było na samą myśl, że nie pójdzie w to miejsce sam i że brat także poczuje magiczny porządek labiryntów, które zdawały się istnieć poza czasem — Chodźmy tam —powtarzał gorączkowo — a nie pożałujesz.
No i szli. Dzień po dniu. Raz za razem.
Najpierw wchodzili tam pełni lęku i obaw o drogę powrotną. Lecz powracali bez trudu. Niestety — wbrew oczekiwaniom — to, co znajdowali, nie wydawało się zbyt atrakcyjne. Czasami wręcz trywialne. Choćby te szklane denka przedwojennych słoi i butelek. Kiedyś różnobarwne, teraz stłumione pożarem — nie urzekały odmiennością kolorów. Skierowane ku niebu, przemieniały ostre promienie słońca w obłe, przegniłe wzory. Czasem trafiały się małe szklane pojemniki wypełnione nieznaną cieczą. Obok nich znaleźć można było fragmenty szklanych rurek z instalacji wytwarzających w czasie zaprzeszłym nieznany destylat. Pozostałości bogatych kuchni? Resztki z aptecznych spiżarni? Poza tym nic, co przykułoby uwagę odmiennością. Niepoddające się sile wyobraźni fragmenty drewna i metalu. Atomy ebonitowych izolacji. Postrzępione materiały, z których wywieść można było w równej mierze uprzednią egzystencję bliskiej ciału żorżety, co podwieszonej do odległego sufitu story. Wyłącznie cząstki, składowe większych elementów, nigdy żadnej całości, tylko nieokreślone skrawki materii, przeżute przez czas materiały, czerpiące wzory z wszelkich konfiguracji Mendelejewa.
Nudny bezład na wskroś przenicowanego świata.
W rzeczywistości pozbawionej wyraźnie sprecyzowanych atrakcji odkryciem wydać się mogły żeliwne uchyłki drzwiczek do kuchni węglowych czy nadpalone złomy kominowych rewizji. Szczytem chłopięcej perwersji było czytanie niezrozumiałych słów nieznanego języka z fragmentów kuchennej glazury.
— G-o-t s-e-i — a dalej?— Nic — próbował czytać brat i zawieszał głos na krawędzi porozrywanego przez zabłąkany pocisk obcego przysłowia. Czy coś ponadto mogło przytrafić się w przestrzeni nie mającej końca degradacji? A przecież tylko takie nieznaczące elementy struktury przedwojnia wynosił chłopiec razem z bratem z zacienionych korytarzy przeszłości. I tylko za sprawą ich nadprzyrodzonej inwencji te pozory atrakcji — w sekretnych miejscach zajętych przez wybujałą roślinność ulicy Wiśniowej — układały się w serie i wzory, które odrealniały na krótką chwilę logikę ich przykrótkiego bytowania.
*
Ich wyprawy były coraz bardziej jałowe. Na parterach i pierwszych piętrach znajdowali jedynie to, co wydawało się proste i namacalne. Wręcz oburzająca była tymczasowość zawłaszczanych rzeczy. Zanurzone w wodzie — gdy z ich powierzchni odrywał się stężały mułek i popiół — stawały się nagle podrzędne i nieistotne, jakby przefiltrowane przez sita nijakości, co dodatkowo wzmacniało światło słoneczne, oświetlające je stygmatem pozoru i drugorzędności. Może gdyby udało im się zejść nieco głębiej lub odrobinę niżej. Może wówczas dostrzegliby coś ponad wtórne jakości czasu przeszłego — te potłuczone puzderka ze spalonych toaletek, tapicerskie akcesoria z połamanych krzeseł, wyrwane z kontekstu, pojedyncze strony książek, które już nie istniały ani we fragmentach, ani w całości.
Obaj przeczuwali, że poza górnymi poziomami gruzów istnieją jeszcze inne, tajemne poziomy, na których kłębiły się niuanse zaprzeszłej egzystencji. Musiał wszak istnieć jakiś fundament, jakaś sfera jakości pierwotnych, do których nie jest łatwo dotrzeć, bo proste dojścia zaślepione są gruzem i nie ma żadnych drzwi, które można — ot tak, bez zbytniego wysiłku — otworzyć, by odnaleźć za nimi to, co jasne i klarowne. Tak, rzeczy podstawowe, podglebie fundamentów — cele tyleż ambitne, co trudno osiągalne — stały się wówczas obsesją niedorostków zagubionych w chaosie powojnia. Lecz czy dane im było zejść poniżej tego, co jest tylko ulotnym wrażeniem, analityczną składową smaku, ułudą zapomnianego koloru, halucynacją towarzyszącą poszukiwaniu utraconego sensu?
O nie — nie mogło wówczas wrócić do życia to, co nierealne. Pod ulicą Pocztową nie było żadnych tajnych podziemi, nie było grot wypłukanych przez pływy dla wtajemniczonych. A nawet gdyby istniały, to i tak nikt by się nie przecisnął przez wąskie szczeliny zbombardowanych wejść do nieistniejących katakumb. Na tej ulicy były tylko dwa domy i morze gruzów. Nie było żadnej tajemnicy. Jedynie lokalne klęski.
Wprawdzie w sferze dziecięcych urojeń, które z uwagą chłoną szum pierwotnej materii — powstałej całkiem niedawno po dywanowych nalotach — usłyszeć można było coś ponad to. To albo Coś, co zdawało się sensem, słowem, konturem pojęcia… Ale były to jedynie niedorosłe uzurpacje logosu. Bo tam, gdzie geometria wyznaczała idealne proporcje okien, schodów i murów, trwał ponury bezład i nie było żadnej piwnicy.
*
Coś jednak znaleźli. Przypadkiem i nie tam, gdzie szukali. Trochę dalej, ale blisko. Na skrzyżowaniu Pocztowej i Alei Wiśniowej, dokąd prowadził — dopiero co oczyszczony z chaosu przez wielkie maszyny — nowy szlak chłopięcych wędrówek. Przetrwały tam wojnę niewymiarowe błonia, które rozdzielały — na razie jedynie hipotetyczne — dwa kierunki ruchu. Tuż przed nadchodzącym oblężeniem zbudowano tam naprędce przeciwlotnicze schrony, które — z powodu niedostatku sił i środków — skryto nieudolnie, tylko nieco pod ziemią, prezentując je jak na dłoni wrogom i wścibskim. Te niewielkie wzgórza nie wniosły wiele do historii wojny. Ujawniły jednak swoje zalety, gdy nastały spokojniejsze dni. Ponieważ wystawały wysoko ponad poziom ulicy, zachęcały, by się na nie wspinać. A potem biegać wzdłuż ich stromizn i turlać się w dół, po zdziczałej trawie, w stronę wciąż wypełnionych gruzem chodników. W ten sposób powstawało przekonanie, że panuje się nad całą Aleją Wiśniową — mimo, że w istocie nadal jej tam jeszcze nie było.
Tego dnia turlanie szybko im się znudziło. Poszli wzdłuż Wiśniowej, w kierunku wieży ciśnień na Sudeckiej i od tamtej strony dotarli do wejścia. Zamurowane było słabą zaprawą, więc mur sam się już kruszył. Przeszli przez wąski otwór, zostawiając za sobą upalny, słoneczny dzień. Weszli do bunkra, gdzie mrok mieszał się z kwaśnym zaduchem. Sądzili, że będzie tam całkiem ciemno. Tymczasem — gdy oczy przywykły do ciemności — dostrzegli przed sobą nikły poblask, dochodzący z korytarza skręcającego w lewo. Szli tam ostrożnie, by nie hałasować. Czuli, że za zakrętem znaleźć mogą coś niezwyczajnego. Najpierw usłyszeli jęki i posapywanie. A potem, lekko wychylając głowy za załom muru, zobaczyli splecioną ze sobą grupę osób. Dwóch mężczyzn i kobietę. Oświetlał ich mikry płomień naftowej lampy. Mężczyźni wydawali się młodzi. Byli ubrani niechlujnie. Wyglądali na takich, co w drodze z pracy do domu, zatrzymują się w barze na więcej niż jedną wódkę, bo zz głębi korytarza śmierdziało strawioną gorzałką. Kobieta jęczała. Była naga i niemłoda. W półmroku widać było rozciągniętą skórę na jej brzuchu i piersiach. Fałdy ciała zachodziły jedna na drugą i plaskały, gdy poruszała się rytmicznie w górę i w dół. Przyczyna tego ruchu znajdowała się pod nią. Kobieta siedziała okrakiem na jednym z mężczyzn, który ubrany był w kraciastą koszulę i ruchem swych bioder przemieszczał jej ciało wertykalnie. Ale ten rytm ulegał co rusz horyzontalnemu zaburzeniu. Arytmię wywoływał drugi mężczyzna, ukryty w cieniu, prawie niewidoczny. Miał znoszoną marynarkę i opuszczone do kolan spodnie. Klęczał za kobietą i — dociskając do jej pleców swoje tłuste podbrzusze — przemieszczał do przodu jej pośladki. Z całej grupy to on sapał najgłośniej. Słaby, naftowy płomień wydobył z mroku na chwilę jego twarz. Miał zaciśnięte oczy i ściągnięte spazmem mięśnie twarzy. Oddychał ciężko. Dyszał. I krzyczał, że boli! I że chce zrobić krok dalej! — Otwieram — wrzeszczał — fekalne szaleństwo! Pandemonium gówna! Tu jest anus mundi!
— To gruzinka — wyszeptał mu wtedy do ucha brat. Był w końcu o pięć lat starszy. Mógł podsłuchać w szkole siódmoklasistów, którzy opowiadali, jak to w podcieniach gruzowisk lub w bunkrach ubogie kobiety ulegają męskiej rozpuście w zamian za dwadzieścia deko przydziałowej kiełbasy. Ale chłopiec nie rozumiał siły leżącej u podstaw tej wymiany. Podporządkowanie i upokorzenie w zamian za kiełbasę? Przecież to nie oddaje całego znaczenia tej transakcji. Musiała tu mieć miejsce jakaś translokacja pierwszorzędności. — To nie tak — pomyślał lub może tylko to poczuł. — Przecież to nie tylko prostota chuci. Musi być coś ponadto. I przypomniał sobie jedną ze złotych myśli ojca: — Sekret przeżycia — jest tajemnicą życia — lubił powtarzać ojciec, wspominając wojnę. Tymczasem oddech kobiety gwałtownie przyspieszył, a z jej mocno ust zaciśniętych chłopiec usłyszał niezrozumiałe łkanie:
— Tibiju… Tibi-iju…
*
Chłopiec wracał tam wiele razy. O różnych porach dnia. Wchodził w mrok wprost spod rozgrzanego, letniego nieba. Wierzył, że znów może być świadkiem — wypełniającego go dreszczem od kolan aż do pępka — misterium, w którym przemoc symbiotycznie łączy się z ekstatycznym uniesieniem. Skradał się sam — brat bał się tych zgniłych przestrzeni. Poza tym sądził, że dorośli odprawiają tam diabelskie sztuczki i mogą im zrobić krzywdę. Chłopiec nie wierzył mu. Był przekonany, że ta walka, w której spotykały się ze sobą półnagie ciała dorosłych, nie była jednowymiarowa. Z czym zmagały się te niemal tragiczne postacie? Z czymś konkretnym, z własną materialną ułomnością, z dominacją zwierzęcego egoizmu? Czy może ten ruch zadzierzgniętej materii był tylko emanacją jakiegoś wielkiego problemu, z którym boryka się każdy, także i te upadłe istoty, ofiary losu i alkoholu?
A jeśli istniało drugie dno, jakiś ukryty fundament pod warstwą błota i mułu, w którym zagrzebane były podglądane przez chłopca figury? Czym wówczas byłaby ta bójka, owa wyczerpująca walka, upiorne zmaganie? Czy może ucieczką przed ostatecznym upadkiem? Niezgodą na przemijanie? A jeśli już walką, to może wcale nie z tym, co bliskie i konkretne, lecz w kontrze wobec tego, co abstrakcyjne i groźne? Zatem może ze śmiercią? Albo z tym przerażeniem, które towarzyszy najprostszym nawet konstatacjom nicości? Gdyby tak było, do całości pasowałaby inna narracja brata, który powtarzał za siódmoklasistami, że z tej walki powstaje nie tylko kwaśny smród podobny do zapachu sfermentowanej wódki — także małe dzieci, mioty nadziei, a więc nowe życie w swej kwintesencji, która przeczy istnieniu śmierci.
I pewnie chłopiec uwierzyłby w to wszystko, co sam wymyślił — a co brat podsunął jego wyobraźni — lecz imaginacjom zabrakło świeżych wrażeń. Mimo, że tak często skradał się do opuszczonego bunkra, nigdy już nie udało mu się podglądnąć tej zwierzęcej walki na śmierć i życie.
Brat wiedział o wyprawach chłopca. Chciał odsunąć od niego wspomnienie, które stało się obsesją. Sądził, że pomóc tu może tylko jakiś horror. Że musi skierować jego wyobraźnię w stronę równie intensywnego przeżycia. To wtedy zdradził mu swoją tajemnicę. Że to, co najstraszniejsze znajduje się nie gdzieś daleko, na Sudeckiej czy na Alei Wiśniowej w wilgotnych zakamarkach bunkra, lecz blisko, tuż obok, pod numerem szesnastym na Pocztowej. Wystarczy przejść przez hall wiodący na piętro, do ich mieszkania pod trójką. Nie trzeba nawet wchodzić na schody. Wystarczy skręcić na prawo — tuż u ich podstawy. Zejść sześć stopni poniżej poziomu, na którym zwykle bawili się chowanego. Potem pięć kroków w prawo, dwa w lewo, dziewięć po prostej. I cały czas po ciemku, bo tam jeszcze nikt nie powkręcał żarówek. Aż do komórki na węgiel, do której dostęp miał tylko ojciec.
— To tam — zdawał się mówić brat — możesz zobaczyć prawdziwy kres, ostatni horyzont, a jak już dotkniesz, to zapomnisz o gruzince.
*
Jak prawie wszystko, co wówczas wymyślali, także ich pierwsza, wspólna wyprawa do piwnicy ojca nie była pozbawiona ryzyka. W tym czasie panoszyły się tam nie tylko szczury. W wąskich, ciemnych pomieszczeniach zdarzało się trafić na pomylonych włóczęgów, pospolitych utracjuszy lub kalekich kombatantów zwycięskich armii, którzy — wraz ze zwycięstwem — stracili wszystko. Bywała tam Kulawa Jadzia, jeszcze niedawno dzielna sanitariuszka w wielkiej armii, i Józek Oczodół, który nie miał jednego oka i żadnej ciekawej historii za sobą. Być może akurat wtedy — upojeni ciepłem amarantowego denaturatu — zasnęli tam oboje, przytuleni do siebie w poprzek korytarza, tuż przed wejściem do komórki.
To o nich potknął się brat zmierzając do celu. Upadł na ich ciała — na śliskie podłoże — boleśnie tłukąc kolano. Zrazu przestraszył się. Tak bardzo, że pewnie uciekłby — ciągnąc za sobą chłopca — gdyby nie bełkotliwy monolog, poprzez który Józek Oczodół chciał dotrzeć do Jadzi lub do siebie samego. — Zaraza — mamrotał. — Idzie zaraza. A potem półślepiec podniósł głos o jedną oktawę i w ciemnościach rozległ się kaleki dyszkant: — Czarna zaraza jest za tymi drzwiami, zaraza jest już blisko. Lament ten wydał się raczej komiczny. Jaka zaraza? Skąd i po co? — Przecież to jakieś bredzenie wariata — pomyślał brat i przyszło mu do głowy, że Tadek i Jadzia — leżąc tam w pijackiej malignie — zniweczyć mogą wszelkie zamiary. Chłopiec musiał wejść do komórki na węgiel i musiał dotknąć tego, co zniewala siłą i zdolnością ekspresji. Brat był zdesperowany. Nie podnosząc się — pewny tego, że i zdarzy się to, co musi się wydarzyć — wrzasnął do Oczodoła:
— Spierdalaj!
I podziałało. Słowo, które usłyszał kiedyś, gdy Wekselberg zbył prośbę ojca o dodatkowy przydział węgla na zimę. Niczym klątwa, bo tym jednym słowem Wekselberg przeniósł ojca do zbioru bytów pomniejszych.
Chłopiec też je znał. Niekiedy nawet celebrował, powtarzając bez końca w ciemności, choć nie znał jego znaczenia. Dopiero tu i teraz — po raz pierwszy — poczuł jego moc.
Gdy Józek i Jadzia podnieśli się i ruszyli niemrawo do wyjścia z piwnicy, powtórzył je w myślach niczym zaklęcie. Kilkakroć: — Spierdalaj, spierdalaj, spierdalaj…
I zadziałało. — Józek i Jadzia zniknęli.
*
Szukając sensu w bezładzie rozwalin, brat od dawna penetrował wszystkie szpary rumowisk. Jednakże nic z tego, co można było tam znaleźć, nie dostarczało odgruzowanym marzeniom synonimu porządku. W odnalezionych przedmiotach nie było żadnej logicznej prehistorii. Bałagan zdawał się nie mieć granic. Rozkawałkowana rzeczywistość składała się wyłącznie z niepasujących do siebie fragmentów.
Dlatego przeniósł swoje inspekcje do przestrzeni bardziej stereotypowych. Poznał bunkry przy Alei Wiśniowej i zakamarki najbliższej piwnicy. W niej — pod stosem starych gazet, w prowadzącym donikąd piwnicznym aneksie — znalazł w końcu coś, co wykraczało poza wszelkie poznane entelechie. Było obłe, ale zarazem kanciaste, pomimo izolującej warstwy rdzy — bardzo zimne. Porażało dłonie obcym chłodem i zostawiało na palcach czerwony osad. Niby martwe, lecz dodawało rękom siły i pewności. Wykraczało poza dziecięce wyobrażenia rzeczy potrzebnych i sensownych. Intrygowało i nasycało niepokojem spojrzenia.
Brat domyślał się, że znalazł zdezelowaną broń, choć nie wiedział, że były to elementy szkieletu karabinka Gewehr 43 z łódkowym magazynkiem, którego celność doceniali żołnierze Wehrmachtu. Do oryginału podobny nie był, bo brat trzymał w rękach jedynie jego cząstki — posklejane rdzawymi strzępami mechanizmu. Nie nadawał się ani do walki, ani do zabawy. Nie można było nim nawet się pochwalić. Mógł służyć co najwyżej poprawie samopoczucia. Że w końcu ma się coś sensownego. I że to coś może dodać odwagi. Dlatego nikomu nie chwalił się odkryciem. I nawet nie silił się, by je dobrze ukryć. Zawinął zdobycz w dwa numery Völkischer Beobachter z lutego roku 1945, które wyglądały tak, jakby ich nikt nigdy nie przeglądał, i wcisnął pakunek w kanał wentylacyjny prowadzący od głównego korytarza, przechodzący ponad większością pomieszczeń piwnicznych, aż do nasady fundamentów po kuchennej stronie budynku.
I właśnie przez ten kanał — w kolejne upalne południe tego lata — brat poprowadził chłopca w miejsce, gdzie idea życia zetknąć się może z pojęciem śmierci. Od tylnej strony budynku, razem z powietrzem, które płynęło tam, gdzie było najzimniej. Macając po drodze trupa karabinku Gewehr 43, który nie zrobił na chłopcu zbytniego wrażenia. Skacząc z wąskiego otworu na stertę węgla, który już wiosną ojciec zgromadził na przyszłą zimę. W dół, aż do gruntu piwnicy, gdzie ciemność strzegła ojcowych tajemnic. Gdzie stała wielka skrzynia, obita cynkową blachą. Gdzie brat z trudem podniósł jej masywne wieko, wyciągnął mocowania konstrukcji Paßbrücke i pokazał chłopcu najprawdziwsze grona śmierci — wiązkę zimnych jak lód granatów.
— Są straszne, gorsze niż zaraza — wyjaśnił. — Lepiej nie ruszać — ostrzegł, a potem podnosił do góry jeden po drugim i czuł, jak w chłopcu narasta groza, która przybliża przestrzeń zniszczenia. I jak w rozbudzonej wyobraźni owoce życia wędrują wprost do magazynów śmierci.
A potem wyszli z powrotem na słoneczną stronę Pocztowej. I wydało się im, że wszystko jest jak dotychczas. Lecz tak nie było. Od tego czasu bardzo zmieniły się ich zabawy. Już nie skupiali się na poszukiwaniu ukrytego w skarbach porządku i ładu. Ich gry — zbliżając się do procedur nowoczesnego uśmiercania — przyjęły formy czysto negatywne. Teraz biegali po gruzach z patykami przypominającymi kształtem pistolet, a za paskami krótkich spodni zawsze mieli po kilka granatów. Przekraczając granice wszelakiego nicowania, niszczyli to, co i tak już było zniszczone. Dla otoczonych wrogów nie mieli litości. Strzelali do nich całą mocą swoich bezlitosnych fantazji, które — niczym jagnię w mitologicznej kuchni — rozrywały nieprzyjaciół na drobne, krwawe cząsteczki. Urra, urra! — krzyczeli po każdej salwie.
*
Tamto lato wciąż zaskakiwało zasiedleńców z Pocztowej. Byli przyzwyczajeni do srogiej i kapryśnej pogody, do zim, które żarłocznie pochłaniały prawie całe wiosny i zbyt szybko kończyły pogodne jesienie, przynosząc mróz i śnieżne zawieruchy. Tymczasem to lato było inne. Nadeszło jeszcze w maju, a w czerwcu i w lipcu toczyło się już pewnie i leniwie, dzień za dniem, bezchmurnie i skwarnie. Ten nowy klimat sprawiał, że czas tego lata był prozaiczny i jednostajny. Upał się pogłębiał, a niebo każdego dnia uzyskiwało coraz to bardziej fantazyjne odmiany klarownego błękitu. To, co się wydarzało — nawet gdy było ciekawe — naznaczała poszlaka znudzenia. Więc w ciągu dnia często zwyciężała leniwa senność.
W pierwszych dniach sierpnia — gdy upał stał się jeszcze dotkliwszy — letni ład uległ gwałtownemu zaburzeniu. W życie mieszkańców Pocztowej wtargnęły osobliwości, których na pewno nikt nie przewidział.
Wszystko, co odtąd miało miejsce, stało się wręcz teatralne. Przerysowane i zbyt głośne. Zdarzenia goniły jedno za drugim. Rozgrywały się wręcz symultanicznie, w nienaturalnym tempie, które przypominało slapstickowe komedie — w dodatku namalowane jaskrawymi kolorami.
Zdeformował się również czas. Dni, godziny i minuty zmniejszyły odstępy pomiędzy sobą. Niby wciąż takie same, a jednak mijały szybciej, i jakoś nader niespodziewanie. Nie było już tego sentymentalnego roztkliwiania się nad szczegółem, przyroda przestała wabić zgrabnymi sztuczkami, a każda chwila stała się krótsza. To, co bliskie, było błahe, górę brałą tęsknota za dostrzeżeniem kresu. W każdym momencie mógł przecież wybrzmieć ostatni dźwięk i niespodziewanie zgasnąć mogła ostatnia świeca. Choć na niebie wciąż dominował błękit, w wyobraźni dominował już melanż kiru.
*
Tak… Już pod koniec lipca na peryferia i na Pocztową dotarły plotki o zarazie, która krążyła już po ulicach śródmiejskich. Zastanawiano się, dlaczego częściej i głośniej przejeżdżały na sygnale po Powstańców Śląskich karetki, które zmierzały gdzieś poza miasto, w kierunku ślęzy — świętej góry pogan — gdzie ponoć stworzono otoczone kolczastymi drutami prewentoria dla podejrzanych o kontakt z chorymi. I grozę wzbudziły — kierowane przez mężczyzn ubranych od stóp do głów w szczelne kombinezony — beczkowozy, które jeździły wte i wewte, ciągnąc za sobą długi język zapachów jadu i trucizn.
Przez kilka dni Wekselberg stanowczo zaprzeczał, jakoby miasto opanowała jakaś plaga i co dzień energicznie studził histeryczne nastroje. Gdy już je schłodził, mały Cyronis, który miał na imię Achilles, ale wolał, by nazywano go Mietek — ten z trzeciego pietra po lewej, synek komunisty z Pireusu, który uciekł z piekła wojny domowej wprost na Pocztową — znalazł na budowie basenu przy Sztabowej całkiem sczerniałego trupa dozorcy. No a wtedy to już prawie wszyscy uwierzyli, że do miasta przyszła zaraza.
Krótki cały dom rozbrzmiewał gorącymi sporami na temat nieuchronności boskich dopustów oraz końca świata. Odżyły wspomnienia niedostrzeganych wcześniej przestróg. Ciszkowa — ta, która miała szczupłe pęciny i odgrywała wymyślne role w wyobraźni mężczyzn z ulicy Pocztowej — przypomniała sobie, że powietrze było ostatnio jakieś gorętsze i że horyzont wydawał jej się niewyraźny. Wekselbergowej od dawna nie smakowały owoce i przeszkadzał nadmiar gryzących owadów. Z kolei Cyronisowa krzyczała po swojemu z trzeciego pietra — Έπίτιμά! Έπίτιμά!!!, co wedle Mietka oznaczało jedynie plagę owsików, które akurat hodowała w sobie cała jego rodzina. Anatol Podkański z pierwszego piętra, który dwa razy w tygodniu uczył dzieci Wekselberga angielskiego, tłumaczył, że ta epidemia to nie żadne robaki, raczej inna choroba, jakaś kara za grzechy albo pokuta. Ale nikt mu nie wierzył, chociaż greckiego uczył się jeszcze podczas wojny, w Pireusie.
Cały ten harmider niczemu nie służył. Już pierwszego dnia — pod wieczór — kłótnie ucichły. Po Cyronisów przyjechali ludzie w białych, woskowanych kitlach, przystrojeni w czapki przypominające ptasie maski. Zabrali Greków do autobusu z zamalowanymi oknami i powieźli prosto do Sobótki. Zostały po nich zasmarowane śmierdzącą mazią wejściowe drzwi do mieszkania i czarna, olejna krecha przed drzwiami, której nie można było nikomu przekroczyć. Wszystkim — nawet Wekselbergowi — kazano pozostać w mieszkaniach i nie wychodzić do odwołania.
A w zamknięciu lęk narastał. Starsze dzieci nie wiedziały, co ze sobą począć, młodsze kwiliły jak zwierzaki. Kobiety sprzątały, prały i sprawdzały stan zapasów w spiżarniach. Mężczyźni — ośmieleni alkoholem — podglądali zza firanek, jak wokół domu krąży traktor, który orał wszystko dokoła. I okwiecone ogródki przed głównym wejściem, i gruzowisko po lewej. A także szutrową aleję po prawej i cały teren za domem, który ojciec z takim trudem wydarł był tego lata przyrodzie.
Lecz ścisła kwarantanna się szybko skończyła. Kolejnego dnia rano, pod numer szesnasty na Pocztowej, zajechał wojskowy ambulans, z którego wysiadł trzyosobowy patrol, ubrany niczym żołnierze gotowi na chemiczny atak wroga. Pod maskami krył się lekarz, pielęgniarz i wartownik. Medycy — głębokim, bolesnym wkłuciem w ramię — bez wahania zaszczepili wszystkich domowników, włącznie z Wekselbergiem, po czym wydali instrukcje: zakaz opuszczania budynku przez siedem dni. Pogrozili więzieniem lub śmiercią, zostawili trzy worki ziemniaków, jeden mąki, dwie kopy jaj oraz wartownika przed głównym wejściem. Po czym odjechali, zostawiając za sobą niepewność i trwogę.
*
Pierwszego dnia nikt nie protestował. Zakazy przyjęto ze spokojem, bo gdy chodzi o kwestię życia i śmierci, należy być posłusznym. Tego dnia trzy razy przez Pocztową przejechał majestatycznie zielony gazik służb politycznych. Przemieszczał się wolno. Z wielką tubą głośnika na dachu, która w żołnierskim żargonie dawała odpór wszystkim niedowiarkom. Osiedleńcy pozamykali się głęboko w kuchennych zakamarkach, w pieleszach rozgrzanych latem pokoi. Przeważnie milczeli — rozmyślając głównie o tym, co wydarzyć się może już jutro.
Kolejnego dnia nic szczególnego wciąż się nie wydarzyło. No — może upał był nieco gęstszy niż dzień wcześniej. Może niektórym — od przedawkowanej szczepionki — poczerwieniały i spuchły boleśnie przedramiona, więc stali się rozdrażnieni i zamknięci. Nadal jednak większość karnie trzymała się wewnętrznych murów kuchni i sypialń, w których starano się przetrwać złe chwile i ponure noce.
Tylko matka trzymała się wówczas realności i miała się w miarę dobrze. Przypomniała sobie wszystkie wojenne recepty na przetrwanie, które na złowrogie okazje serwowały ciotki z jej tarnowskiej wsi. Poza głęboką wiarą w żywioł egzystencji, stawiała na dziurawiec, co potrafi na nice wywrócić jelita i oczyścić cały zakażony organizm. Odpisała również z młodzieńczej pamięci receptę na biedrzeniec, co łagodzi migreny i ułatwia oddychanie. No i te makowinki, które poznała już jako niemowlę, aromatyczny napar z puszek papaverum, który każdemu może dać lepszy sen, choć nie pomaga w wybudzeniu.
Lecz ojciec nie miał zaufania do tych mikstur. Trzymając się od nich z dala, bodajże trzeciego dnia odważył się wyjrzeć na korytarz. Stał przed drzwiami wejściowymi i słuchał ciszy pomiędzy piętrami. Pusta klatka schodowa była ciemniejsza niż zwykle, na schodach, po których nikt nie chodził, gromadził się kurz i paprochy. W powietrzu wisiało szaleństwo, więc ojciec nie zdziwił się, gdy nagle – wbrew poleceniom – uchyliły się drzwi od sąsiadów. Przez wąską szparę wyjrzała Ciszkowa w wydekoltowanej sukience i zmysłowym szeptem poprosiła ojca, by zrobił coś z jej mężem, bo ona już nie da rady.
— On musi się napić.
*
Ani wtedy, ani nigdy później nikomu spośród tych, którzy zamknięci zostali w budynku pod numerem szesnastym przy Pocztowej, nie przyszło do głowy, że zaraza może mieć moc niezwykłą. Niby wiadomo, że od strony widocznej – tej bolesnej i namacalnej – generować potrafi przede wszystkim obezwładniające lęki. Tłumią wszystko co dobre, wzmagają niechęć, więc żyć się nie chce, gdy przychodzą. Nic dziwnego. Dotyczą tego, co dotąd było abstrakcyjne i odległe, a nagle stało się bliskie — śmierci. Jeszcze gorzej jest chwilę później, gdy cały mechanizm zgrozy przyspiesza. Bojaźń obejmuje wówczas cały konkret, który przekształca się w trwogę przed wszelkim nowym szczegółem, przed każdym obcym, który — niczym posłannik ciemności lub agent czarnej magii — prowadzi zarażonych i zdrowych do niechybnej konfrontacji z otchłanią nieskończoności.
Jest to jednak tylko wierzchnia warstwa zarazy, która swoją zaskakującą siłę skrywa w zanadrzu — tam, gdzie jej się nikt nie spodziewa, w fałdach niepewności, poniżej prostej trwogi przed plagą. To stamtąd pochodzą podskórne źródła energii, która na przekór zarazie pozwala przeżyć. Bo ten sam lęk, który paraliżuje, pobudza także do działań absurdalnych, wypełnionym ludycznym śmiechem, ironią i prostackim karnawałem. Znikają wówczas wszystkie bariery i ograniczenia, zakazy i hierarchie. Rażąca moc zarazy, która zbliża do śmierci, potrafi wszystko odmienić, a przede wszystkim przeinaczyć sensy i znaczenia. To co ważne — przestaje być istotne, a ten, kto stoi na szczycie — może spaść na sam koniec szeregu.
Ojciec z pewnością nie zdawał sobie sprawy z tej przekornej dialektyki zarazy, jednak prosta intuicja nie zawodziła, gdy Ciszkowej – zatroskanej stanem męża – odpowiedział tonem pełnym nadziei: — Nie martw się, zaraz coś zaradzimy na jego i twój smutek. Po czym, nie zamykając drzwi na klatkę schodową, energicznym krokiem cofnął się w głąb mieszkania, do spiżarni przy kuchni, gdzie za beczką na kiszone ogórki miał schowany gąsiorek z nalewką z żółtego derenia. Postawił naczynie na stole kuchennym, sprawdził, czy nie zmętniał, po czym wypił więcej niż połowę szklanki, by się przekonać, że nalewka zyskała na smaku. Gdy alkohol zaszumiał mu w głowie, wziął ze sobą gąsiorek i – obmyślając szybko skład towarzystwa godnego długotrwałej degustacji – podszedł do drzwi wejściowych. I być może wtedy przyszedł mu do głowy pomysł iście karnawałowy: — A niech tam — pomyślał. — W taki czas śmierć może wszystkich zrównać. Niech Wekselberg też się napije. I powtórzył tę myśl tuż przy różowej małżowinie ucha Ciszkowej, gdy mijał ją w progu. — Idź na górę po niego — powiedział. I ze śmiałością, której się wcale nie zawstydził, objął ją wolną ręką delikatnie w pasie, a potem przesunął dłoń w dół, uniósł spódnicę i musnął końcami palców jej prawy pośladek.
*
Chłopiec stał wówczas w podcieniu schodów prowadzących na górę i widział wszystko. Jak ojciec, nucąc wesoło pod nosem, szybkim krokiem zawrócił od drzwi sąsiadów. Jak Ciszkowa powoli wyłoniła się z mroku i wyszła na pół kroku przed drzwi, jak ułożyła za uchem loczki, które niesfornie opadły jej na policzek i przesunęła powoli dłońmi po udach, wygładzając materiał spódnicy. I jak ojciec wrócił za chwilę, weselszy, z błyszczącymi oczami. A potem widział jego dłoń, która gładziła pupę Ciszkowej wystającą ze zsuniętych majtek. I spostrzegł, że odepchnęła go, gdy próbował pocałować ją w szyję, jednak niezbyt zdecydowanie, bo doszedł do niego jej szept: — Nie, nie teraz i prośba ojca: — A może nie idź nigdzie…
Lecz ona ze śmiechem wyrwała się z jego uścisków, poprawiła bieliznę i z pomiętą spódnicą, pobiegła schodami do góry. Aż do Wekselberga. Chłopiec słyszał stukot jej obcasów i refren piosenki:
— Ach chłopaki, ptaki, głuptaki…
Gdyby pobiegł za nią na górę, mógłby usłyszeć, jak na półpiętrze, nadal w tej samej tonacji rozbrzmiewa motyw grzechu. I że na drugim piętrze ta sama piosenka przenosi się o kwartę wyżej, by opowiadać o ekstazie, jaką tylko grzech ofiarować może śmiertelnym. A potem – w drodze na ostatnie piętro – było jeszcze ciekawiej. W majorowym kontrapunkcie nuciła Ciszkowa o pokucie za grzech i o plugawej przyjemności, a także o upokorzeniu, które może przyjąć formę rozpustnej zabawy i najgorszego wyuzdania. Ostatnich słów chłopiec zresztą nie usłyszał. Choć – gdyby mógł – pewnie pobiegłby za Ciszkową aż na samą górę, z chłopięcej ciekawości, by nic nie uronić z morowego bezeceństwa i fascynującej sprośności, które zdarzają się tak niespodzianie i bywają równie silne jak pierwsza spowiedź albo modlitwa. Lecz nim zrobił pierwszy krok, drogę zagrodziła mu masywna sylwetka matki, która przytyła po drugiej ciąży i – mocą swych rozległych wymiarów – objęła go czule. Już nie było ucieczki. Stanął więc. Przylgnął do brzucha matki. I obezwładnił go zapach potu zmieszany ze słodyczą cebuli.
— O nie — mówiła cicho i tonem pełnym serdecznej troski. — Tyle razy ci powtarzałam, że na górę chodzić nie wolno.
*
I nie poszedł tam, choć chciał. Ani tego dnia, ani następnego. Młodsze dzieci zostały na dole. Pod opieką starszego rodzeństwa. I wyglądało na to, że dorośli całkiem o nich zapomnieli.
Tymczasem Wekselberg posłał Ciszkową po sąsiadów z pierwszego i z drugiego piętra. Pierwszy pojawił się Ciszek, wraz z żoną, oboje z wielkim słojem nalewki z aronii, która miała kolor biskupiego biretu i smakowała jak sfermentowany kompot. Za nimi — z dereniówką, która miała moc i barwę kanarkową — z nadzieją, że w pijackim zamieszaniu znów szepnie coś prosto do zmysłowej małżowiny Ciszkowej — rychło dotarł ojciec. Na trzecie piętro wdrapał się także – nieproszony, bo z parteru, ale przyjęty bez złośliwych uwag – stary Grzybmacher, krawiec męski i wdowiec, ojciec trojga podlotków — z pękatą butlą paschalnej śliwowicy, którą zdobył tuż po kapitulacji Niemców, gdy plądrował magazyn z materiałami budowlanymi przy S.A. Strasse. Chwilę później dotarli Romanowscy z drugiego piętra. Ona — jeszcze młoda, choć zasuszona, nauczycielka matematyki, on siwy i stary stary — przynieśli wyborne wino jabłkowe własnej roboty o smaku niewiele gorszym od reńskiego spaetburgundera. Niedocenieni siedli z boku i milczeli, bowiem nikt z zebranych nie potrafił odróżnić wyrafinowanego bukietu destylatów z jabłek od smaku białych gron z południa Niemiec. W końcu zapukał nieśmiało Anatol Podkański z czystą wódką, która miała prostą, czerwoną naklejkę i korek zalany laką, co było swojskie i nie pasowało do jego angielszczyzny, nabytej podczas krótkiej rezydencji na Malcie w roku 1944. Tyle że nikt już wtedy nie zważał ani na jego wódkę, ani na wyrafinowaną angielszczyznę. Bo nieco wcześniej, do tej rozmaitości źródeł, gospodarz dołożył swoją dziegielówkę, spirytusowy wyciąg z korzeni wyrwanych na zboczach Babiej Góry w czasach, gdy południowe lasy wciąż jeszcze pełne były sfrustrowanych mężczyzn z bronią, których Wekselberg wyganiał aż za zieloną granicę.
Nalewkę w szklanej butli, podobną do tych, w których przechowywano przed wojną kwas pruski, wniosła do jadalni Andzia. Wekselberg – jeszcze jako kawaler – znalazł ją w górach, zabrał do miasta, gdzie została jego gosposią. Z powodu Andzi Wekselbergowa jeszcze przed ślubem uprzykrzała mu życie, lecz w końcu uległa i zaakceptowała ten kulinarno-obyczajowy kompromis.
Andzia była młoda, pulchna i miała rumianą karnację. A przy tym musiała być silna, bo wielolitrową butlę niosła z gracją, bez wyraźnego wysiłku. Więc pierwsza była butla z dzięgielówką, potem Andzia, za nimi zaś kroczył Wekselberg. Widać było, że miał już za sobą etap degustacji, bo posapywał i mlaskał, gdy w opowieści dla zebranych łączył alkohol ze wspomnieniami: — Mój ojciec – otarł pot z czoła – podczas hiszpańskiego pomoru, gdy ludzie zamykali się w domach i marli masowo, leczył moją matkę lejąc na korzeń dzięgiela wódkę z gorącym masłem. Piła to matka, dużo piła, ale i tak nie pomagało. Potem kazał jej wdychać palone liście laurowe zmieszane z siarką i żuć łodygi jałowca. Ale i to nie pomogło…
Tu zawiesił głos, posmutniał i uroniłby żal, gdyby jego wzrok nie padł na Andzię i butlę po kwasie siarkowym, co przywróciło uśmiech na jego twarzy: — Dlatego ja wolę naszą tradycję – dodał i czule przesunął dłonią po grubym warkoczu Andzi. – Dużo tęgiego spirytusu – powiedział tonem misjonarza. – A ten cały dzięgiel – dodał po chwili – jedynie na dokładkę.
*
I stało się… To nie nalewka z aronii Ciszków, nie czysta wódka Anatola Podkańskiego, ani nie dereniówka ojca – mieszana zresztą w dużych ilościach z paschalną śliwowicą Grzybmachera – lecz właśnie ta gęsta dzięgielówka Wekselberga w kolorze zgniłego selera sprawiła, że wśród zebranych logika oraz prawidła towarzyskiej poprawności zeszły wówczas na plan dalszy.
Zrazu umysły zebranych wypełniło morowe powietrze. I niczym tren żałobny wróciła groza pomoru i strach przed zarazą. Bo przecież blisko, tuż obok, za zamkniętymi oknami, za grubymi murami domu przy Pocztowej 16, koniec wiązał się właśnie z końcem w węzeł ostateczności. Pito więc za przemijanie i pito za śmierć, i za to, by później też się spotkać, pogadać o drobiazgach, a może nawet wypić pół litra za drobne szczegóły z przeszłości.
– Ale przecież po tamtej stronie – zauważył mąż Ciszkowej – nie ma żadnej przeszłości. Tak jak nie może być tam żadnej przyszłości. Jest tylko nic. Czyli niczego nie ma. A jak nie ma, to nie ma. Czyli że to jest tylko to nic, o którym nie powinno się nawet mówić, że jest.
– Tak, tak… – dodał Anatol Podkański, który w dawnych czasach liznął semestr filozofii na gibraltarskim uniwersytecie– lepiej trzymać się z dala od nicości, bo ona nie ma żadnych określeń. Może być wszelaka, ale przecież o tym nic i tak tylko nic wiadomo. Czyli po naszemu – nie wiadomo… Więc lepiej trzymać się tego, co jest, bo jak już coś jest, to raczej jest na pewno.
Zebrani poddali się tej refleksji. Jeżeli pewność wynika z istnienia, to śmierć jest prawdopodobnie upokarzającym brakiem pewności. Trącano się więc w milczeniu i w cichej niepewności naczyniami o rozmaitej proweniencji – a to miśnieńskim dzbanuszkiem, a to przaśną musztardówką – by odgonić złe myśli o niepewności i o tym niczym. Gdy nagle ojciec wstał i krzyknął:
– Gówno to! Gówno prawda!!! Nie ma żadnej śmierci i nie ma nicości! Jest tylko prosta egzystencja przyjazna reprodukcji. I ona nie ma innego wyjścia. Musi się z innymi ściskać, ślinić, spoufalać. Te wszystkie roślinki, zwierzątka, a także my, którzy mamy się za lepszych, wszystkich nas cieszą tylko te proste czynności, które zwielokrotniają nasze istnienie. Są fajne i są, bo się nie kończą! I często dają wiele radości, bo drżą od nich nasze ręce i mocno, jakże mocno dygoczą nam lędźwie.
I stał tak jeszcze chwilę. Może nawet dygotał. Więc tym bardziej wszyscy na niego patrzyli. A potem odwrócił się w stronę Ciszkowej. Widać dostrzegł jej uśmiech, a także delikatną małżowinę jej prawego ucha, które w imię nieskończoności chciał akurat przytulić do swojego policzka. Ruszył w jej kierunku i pewnie objąłby ją w sposób, który zapowiada zmysłowe spełnienie wszelakiej abstrakcji, lecz akurat wtedy do stołowego pokoju Wekselbergów wkroczyła – na czele dzieci ze wszystkich kondygnacji, także tych z parteru, choćby podlotków Grzybmachera – matka, która prawie że krzycząc powstrzymała lawinę nihilizmu:
– Dość tego… Żeby walczyć ze śmiercią, należy zająć się dziećmi! Trzeba robić coś z niczego, a nie na odwrót! Na tym polega czar życia…
*
Gdy dorośli zajmowali się magią codzienności, chłopiec siedział pod wielkim dębowym stołem w bawialni Wekselberga i – razem z innym dziećmi – oglądał telewizję. W domu pod numerem szesnastym przy Pocztowej był tylko jeden telewizor. Stał właśnie tam. Z daleka od okien, na wysokim dębowym bufecie, pamiętającym czasy konnych tramwajów. Spowijał go półmrok, z którego – prócz czarno-białego obrazu – wydobywała się tajemnicza, srebrna poświata oraz niezrozumiałe szmery, które towarzyszyły pracy szklanych triod i pentod wypełnionych przemyślnymi zawiązkami drucików oraz oczkami z blaszek.
Chłopiec milczał, oddany bez reszty migającym światom, których wcześniej nie widział. Trwało to długo. Zapadał mrok. A potem na ekranie pojawiał się hipnotyczny rysunek pełen geometrycznych figur i – zamiast głosu i muzyki – wybrzmiewał z głośnika transowy pisk modulatora nieskończoności.
Wówczas chłopiec zasypiał. Śnił wymieszane obrazy społecznej wiwisekcji, w której – niczym na defiladzie w Moskwie – mieszały się w pierwszomajowym pochodzie postacie z telewizora i niemal wszyscy sąsiedzi: Doktor Jekyll i Miś z Okienka, Oprych imieniem Salwator i Gąska Balbinka. Śnił niepojętą aktywność rzeczy na całej ulicy Pocztowej: gruzowiska płynące jak rzeki, pochylone nad nimi kikuty murów nośnych, ponad którymi – niczym upiór, w czarnym gumowanym płaszczu – przelatywał Wekselberg. I czuł we śnie woń spalonych tynków, barwiących na szaro szyby okien i powieki jego oczu. Widział, jak Wekselberg spływa gdzieś z góry i patroszy nożem drewnianą obudowę telewizora. Jak wybiega z niego naga dziewczynka, ze skośnymi oczami i skórą czarną od poparzeń. I jak krzyczy z bólu. I jak – chcąc wydostać się z pułapki ognia – ucieka przez ciemny korytarz, aż do ciężkich drzwi wejściowych. I jak krzyczy z bólu. I jak wybiega wreszcie na trotuar. Ciężko oddycha pośrodku ulicy. A każdy jej oddech barwi szare gruzowiska po obu stronach chodników. Widzi też, jak pstrokatość kolorów ożywia ten pejzaż, choć przecież nikt nie zmartwychwstaje. Przeciwnie. Słychać – niczym z czeluści piekielnych – nieludzkie jęki i schlochy. Poparzona dziewczynka dołącza do całej procesji zmartwień wychodzących z telewizora i razem z nią skręca szybko w Sztabową. Tuż za szpalerem trucheł i martwi mknie czarna limuzyna z poprzestrzelaną karoserią. Na tylnym siedzeniu leży bezwładnie mężczyzna w zagranicznym garniturze. Po jego wskazującym palcu — wprost na niebieski asfalt ulicy — spływa krew. No i wtedy, właśnie wtedy, Wekselbergowa krzyczy przez pożółkłe okno swojego apartamentu na trzecim piętrze w koszmarną przestrzeń Pocztowej: Mój boże, zabili! Zabili nam prezydenta!
*
Jednak dorośli nie spali. Dzień po dniu, rankiem, w południe i w nocy — niczym w transie — tańczyli i śpiewali w pokoju obok, w łazience, w ciemnych kątach korytarza, który łączył ze sobą przedsionek i odległy pokój, przeznaczony niegdyś dla służby. Robili wszystko, by odgonić lęk. Przy okazji mimowolnie odwracali porządek, w którym dotąd bezrefleksyjnie trwali. Wekselberg — jak by nie było osoba ze szczytu hierarchii na całej ulicy – z godziny na godzinę tracił swoje niezwyczajne walory i rychło przestał być czyimkolwiek przywódcą. Wznosząc kolejne toasty, zebrani nie podnosili już jego wyjątkowości. Zaczęli klepać go poufale po plecach i z ironią wypominali kruchość wszelkiej doczesnej władzy.
I nie było już żadnej świętości. Anatol Podkański, który zwiedził kawał świata i doświadczył niejednego, próbował nieporadnie wyściskać szczupłości górnej połowy pani Romanowskiej, podczas gdy pan Ciszek odkrywał tajemnice pomieszczone w jej połowie dolnej. Gdy pani Romanowska doświadczała z dwoma absztyfikantami przyjemności, które przekraczały dalece — intrygującą ją od czasu studiów we Lwowie — kwestię mocy zbioru wszystkich zbiorów, gdy w samym środku zarazy, z pomocą Anatola Podkańskiego oraz pana Ciszka, sięgała źródeł antynomii teorii mnogości, jej mąż spał znieczulony alkoholem. Z ust sączyła mu się cienka stróżka śliny i wydawał się szczęśliwy.
No a ojciec? Całkiem zapomniał, że gdzieś w pobliżu matka nadal mogła kreować postulatywne fragmenty rzeczywistości. Porzucił wszelkie skrupuły. W porzuconym przez służbę pokoju, przy przedsionku, obok drzwi frontowych, poddał się siłom natury i – zgodnie z wektorem zwierzęcych emocji – ssał bezwstydnie małżowinę ucha Ciszkowej.
I nie było już tam jakiejkolwiek refleksji. Z trzeciej kondygnacji posesji przy Pocztowej16 dochodziły tylko pomruki i monosylaby, a w relacjach towarzysko-epidemiologicznych zapanował chaos. Doszło także do socjalnej redukcji. Magiczny krąg zarazy ścieśnił się i przyjął formę punktu obecnego nigdzie i wszędzie. W nim dokonała się – lub równie dobrze uleciała wraz z nim w dziedzinę nicości – epifania tajemnicy. To dlatego – z powodu tej dwoistości egzystencji i nieistnienia – światłem lunarnym zaczęły świecić pospolite żądze i karnawałowe uczynki. Zamiast pochodu rozumności, zamiast paralelizmu filogenezy i jej starszej siostry — ontogenezy, zamiast mądrości całego gatunku – znalazły tam ujście larwalne emocje, a także ruja połączona z pokutą oraz — głębsze niż Loch Ness — irracjonalne wyuzdanie.
*
Być może właśnie wtedy chłopiec po prostu zgłodniał. Geografia apartamentu Wekselberga przypominała mu mieszkania z niższych kondygnacji. Poszedł więc prawie po ciemku do kuchni, gdzie spodziewał się znaleźć coś do zjedzenia. Po drodze, tuż przy ustępie — tym, który pachniał tanimi kosmetykami i służył jedynie Andzi — minął matkę. Stała na rozstawionych nogach, przylepiona do ściany długiego, wąskiego korytarza i mocno przyciskała obie dłonie do podbrzusza. Patrzyła w górę, na niewidoczny sufit. Wzrok miała zamglony, nawet nie spostrzegła, gdy chłopiec przychodził koło niej. Pomyślał, że matka znów ma ten atak, który ojciec nazywał histeriozą. Więc przestraszył się, że jak zwykle zacznie nagle krzyczeć, targać włosy i rzuci się na ziemię. Zrobił się więc na moment niewidzialny. Wstrzymując oddech, przeszedł szybko dalej. I pozostawił za sobą strzępki tego, co matka mówiła do samej siebie:
– Bezgrunt… wola… oko… – jęczała w dziedzinie pojęć. I przywołując sferę magii, stękała: — Ogień nie płonie… Ogień jest i nie ma… Oko, które widzi wszystko, wszystko pamięta…
Drzwi do kuchni były lekko uchylone. Przez szparę sączyło się niepokojące, niebieskawe światło oraz zapach gotowanej w całych główkach kapusty. Nie, nie… — wciąż przeczyła za nim czemuś matka — mnie… nie. Lecz ostatniej negacji chłopiec już nie usłyszał. Obietnica zaspokojenia głodu silniejsza była od matczynych przestróg i lęku, jaki wywoływała kapuściana poświata. Chłopiec dotarł do obszaru oświetlonego konkretem zapachów. Wtargnął weń jednak jakoś bokiem, jakby tyłem do wnętrza, więc nie od razu się zorientował, że cały ten chłodny blask kuchennej przestrzeni pochodzi od rozgrzanego rusztu gazowego piekarnika, który stał w najodleglejszej części kuchni. A gdy już wszedł tam całkiem, gdy pozostawił za sobą histeriozę matki i gdy odwrócił się w stronę błękitno-wampirzej poświaty, spostrzegł Andzię schyloną nad stołem pełnym dopiero co zawiniętych gołąbków, które zamiar miała ułożyć w – stojącym na kuchni – głębokim, żeliwnym rondlu, by zapewne dusić je w rozgrzanym piekarniku. Jednak w tej chwili — którą na długo chłopiec w sobie utrwalił — nie pichciła.
Wekselberg stał za nią, przyciskając mocno uda do jej bioder. Andzia – z zadartą spódnicą i opuszczonymi majtkami – przesuwała twarz nad stołem, tak nisko, że nosem niemal zaczepiała o surowe gołąbki. By nie wpaść w nie, trzymała się obiema rękami krawędzi stołu i piszczała cichutko: – Tibiju… Tib-iju…niii. Podczas gdy Wekselberg prawą ręką szarpał jej pośladek, a lewą machał wkoło własnej głowy – niczym neofita krucyfiksem – kawałkiem suszonej kiełbasy. Chłopiec zastygł przy drzwiach. Nie czuł już głodu. Patrzył, jak reprodukuje się odwieczna walka płci, lecz to, co wydało mu się w tej chwili najważniejsze, nie dotyczyło wcale seksu, lecz muzyki. Był bowiem pewien, że Andzia śpiewa. Śpiewa piosenkę. Smutną. Tylko dla niego. W niezrozumiałym języku. Bodajże po gruzińsku:
– Tibiju…– zanosiła się Andzia – Tibiju… Tib-iju…
*
Epidemia skończyła się nagle i szybko. Ofiar śmiertelnych nie było zbyt dużo. Ledwie kilka. Za mało jak na prawdziwą zarazę. Wekselberg sugerował nawet, że nie było żadnego zagrożenia. I że lepiej szybko zapomnieć, że w ogóle cokolwiek złego się wydarzyło.
Jednakże nikt mu nie wierzył. Przyroda podważyła zasady, które zdawały się obowiązywać na Pocztowej. W tej kwestii prymarność natury nie ulegała wątpliwości. Lecz jakże subtelne i skryte były jej działania. Zaoraną ziemię wokół domu szybko pokryła świeża trawa. Stójkowy z bronią, który bronił dostępu do numeru szesnastego, zaczął mocno kasłać, pocić się nadmiernie i tak jak pojawił się —niepostrzeżenie i cicho — tak i zniknął nagle spod bramy. Równie bezgłośnie wrócili Cironisowie, którzy niewiele mówili o kwarantannie i nawet nie byli specjalnie przygnębieni. Jak wszyscy w kamienicy — wyglądali na pogodzonych z losem.
Przyroda zmieniła wiele, lecz w sposób rozmyty i konfidencjonalny. Niby wszystko było po staremu, lecz na ulicę już nigdy nie zawitał dawny porządek i spokój.
Romanowska przytyła tak, że niezadługo niektórzy snuli przypuszczenia o jej rzekomej ciąży za sprawą Ciszka, a może i Podkańskiego. Matce na długo ustały ataki histeriozy. Wekselbergowej nie było widać, ni słychać, ani na klatce schodowej, ani w wolnej przestrzeni łączącej front budynku z osią Pocztowej. Zniknęła na długo we własnej sypialni.
Andzia tymczasem gotowała, co tylko chciała i rządziła w prawie całym mieszkaniu, podczas gdy Wekselberg pieścił ją w różnych miejscach — a to przy stole kuchennym, a to w bawialni — z nieznaną sobie wcześniej czułością i empatią. Ponadto nabrał pokory i nie unosił już głowy tak wysoko, gdy na klatce schodowej — zmierzając do służbowego citroëna — mijał ojca, bądź podlotki od Grzybmachera.
*
Trudno określić przyczynę tej transformacji. Może w samej zarazie tkwiły przyczyny dekompozycji. A może lato trwało tego roku za długo? Może to temperatury dnia i nocy — niczym tajemny katalizator w pracowni alchemika — przyspieszyły przemiany? Może to wszystko zdarzyło się dlatego, że przyroda znów robiła, co chciała? I że wedle swych sekretnych zamiarów nie dopuszczała do tego, by mogło się spełnić jesienne przesilenie?
Minęły już przecież wszelkie granice lata. Odleciały żurawie. Dojrzał czarny bez i dereń. Wypełniły się słodyczą jesienne jabłka. Ptakom przestała smakować pomarszczona kalina i pękające od soku owoce jarząba.
Lato wciąż jednak trwało. W ogrodzie za domem — na polu, które nie tak dawno wypielił ojciec — ponownie zakwitła bergamotka oraz szarada dzikich kwiatów, których nazw ojciec nie starał się już poznać. Ogarnęło go zniechęcenie. Bezsilność przekształciła się w apatię. Osowiały od październikowego upału, z trudem odnalazł schody dla służby kuchennej, po których zeszedł w dół, za dom, w głąb zieleni, na plac, który — bez jakichkolwiek presumpcji i uprzedzeń — poświęcił walce z przyrodą.
I spojrzał. I zamarł — wobec rozmiaru klęski.
Przyroda zwyciężyła. Na placu boju — z siłą po dwakroć większą — odrodził się chaos konarów, łodyg i liści.
Istny szkwał zieleni, na którym to, co mogło — po raz kolejny zakwitło…
Nie potrafił już walczyć z siłami, które go poprzerastały.
Lecz nie tylko ta dziedzina stała mu się obojętna. Ojciec zapomniał także o emocjach, jakie wzbudzała w nim małżowina Ciszkowej. W oczekiwaniu na jesienną dojrzałość nie było już ani krzty nerwowości oraz młodzieńczego chaosu. Ojciec z godnością wyzbywał się tych marzeń i pragnień, które sprawiają, że mężczyznom czasami zapalają się w oczach błędne ogniki.
*
Lecz niebo nad ojcem nadal było bezchmurne. Kolor miało intrygujący i obcy. Może andaluzyjski błękit — może toskańska ultramaryna. Nikt nie słuchał zbierających się do odlotu ptaków, które już odleciały. Zieleń wciąż dominowała nad kolorami jesieni, ale nawet przy bezwietrznej pogodzie podsuszone liście dębów i brzozy opadały już delikatnie pomiędzy rozwaliny i zgliszcza. Chociaż nadszedł listopad chłopiec wciąż gonił wroga w krótkich spodenkach i sandałkach. Nic nie zwiastowało zimy. Przyroda — wbrew popędom — produkowała złudzenie nieśmiertelności. Niezwyczajne okoliczności — przynależne do nieludzkiego porządku — wyparły całkiem konieczność zimy.
Przez tę pogodę ojciec zapomniał o przeglądzie zimowego obuwia. Opamiętał się, gdy nie już za wiele czasu pozostało do mikołaja. Trzewiczy rytuał zaczął się od szacowania zniszczeń. Buty stały wzdłuż korytarza. Ustawione naprzeciw siebie. W dwóch szeregach. Ojciec przechadzał się tam i z powrotem — oceniając surowo ich przeszłość. Rzadko trafiała się para, która nie przechodziła surowej selekcji i była ostatecznie eliminowana. Ojciec dawał kolejną szansę tym, które starły podeszwę i fleki, jak i tym, którym na całej długości pękł zapiętek.
Niczym ubogi szewc planował łatać i klepać, szyć i kleić — aby odtworzyć przynajmniej pozór użyteczności buta. Po zakończeniu selekcji westchnął głośno, przygnębiony rozległością zaplanowanej pracy i poszedł do piwnicy po kopyto. Solidne, żeliwne, z trzema zakończeniami, każde do innego typu trzewika, z najlepszej przedwojennej odlewni – mistrza Gattermanna.
Szybko powrócił, z wyrazem twarzy zmienionym przez niepokój. I poszedł prosto do matki. Zamknął za sobą drzwi do kuchni i powiedział, że ktoś grzebał w piwnicy:
– Zginęło kilka ważnych rzeczy.
– Idź więc do Wekselberga.
– To głupi pomysł – odrzekł ojciec.
– Już lepiej, byś o tym nie myślała — dodał. — A ja zajmę się butami.
I tak zrobił. Rozłożył narzędzia. Ustawił buty w kolejce. W kuchni zapachniało butaprenem i gumą, gdy – z pełną mechanicznego uporu rezygnacją – strugał podeszwy, wypełniał ubytki i wbijał drewniane kołeczki w czarne fleki. I nigdy już nie potrafił powiedzieć matce prawdy. Na przykład o tym, że w skrzyni ze śrubami z Paßbrücke nie znalazł ani jednego granatu.
*
Od tej chwili determinizm stał się umowny. Bieg wydarzeń przyspieszył. Fakty ułożyły się w odrębne strumienie, które płynęły w różnym tempie. Nawet te, które powiązane były ze sobą ściśle, zaczęły oddzielać się od siebie i lokować się w coraz to innych — alternatywnych — szeregach. Każdy z nich dowodził, że to, co było lub mogło mieć miejsce — albo nie miało sensu, albo miało. Tyle, że inny. Nic dziwnego, że mnożyć się mogły odmienne interpretacje bliźniaczych zdarzeń, a ich świadkowie nie rozumieli, dlaczego właściwie było tak, a nie inaczej.
W pierwszym sekwensie fakty dobrały się tak, iż śmierć ominęła ulicę Pocztową. Gąsienica buldożera natrafiła na niewypał, lecz chyba nie były to granaty przeciwpiechotne. Maszyna uległa bitewnej deformacji. Kumulacja destrukcji zmienia ją w zwęglony hieroglif. Zginął operator maszyny. A także dwaj robotnicy, którzy towarzyszyli odgruzowaniu ulicy Dworcowej. Daleko od centrum opowieści, bo na Pocztową nawet nie doszedł odgłos detonacji.
O wybuchu przez kilka dni opowiadali dorośli. Jednak nikt z nich nie powiązał tego zdarzenia ani z ojcem, ani z jego artefaktami. Pomimo to ojciec czuł się odpowiedzialny, bo przecież nie był pewien, iż do tragedii nigdy by nie doszłoby, gdyby nie został splądrowany jego piwniczny kuferek.
Druga koincydencja miała miejsce w nieodległym czasie i miejscu. Nieuchronność śmierci zbliżała się do Pocztowej przez ulicę Januszowicką. To tam, dwie przecznice od dygnitarskiej willi, do której często zajeżdżały wołgi z kolorowymi proporczykami, eksplodowała studzienka burzowa. W jej pobliżu bawiło się trzech chłopców w wieku brata. Wybuch odrzucił na kilkadziesiąt metrów żeliwną pokrywę odpływu i pozostawił w jezdni wyrwę wielkości niemieckiego kredensu. Wszystkich chłopców zabrano do szpitala. Dwóch wypisano już następnego dnia. Trzeci zmarł. W chwili wybuchu w willi nie było nikogo poza ogrodnikiem, lecz mimo to obszar kilku okolicznych ulic zamknięty został na kilka dni przez żołnierzy szukających śladów wroga.
Ojciec milczał wówczas całe dnie, nie mogąc pojąć, w jaki sposób jego granaty znalazły się w kanale burzowym. Czekał, aż przyjdzie ktoś, komu będzie mógł wszystko opowiedzieć. Ale nikt nie przyszedł.
Tymczasem toczyło się dyskretne śledztwo. W szkole wypytywano o zabawy na budowie kina Przodownik. Wyszło na jaw, że to tam można było podwędzić karbid, który służył do produkcji podwórkowych petard. Nigdy nie ustalono, kto wpadł na pomysł, by chociaż raz huknąć jak z armaty. Kilka kilogramów karbidu zaplanowano wrzucić do ścieków. Miała to być wielka petarda, którą odpalić chcieli wszyscy chłopcy. No, może poza najstarszym synem Wekselberga. Ten, który zginął dał się namówić, by podejść blisko i wrzucić zapaloną sztormówkę do kanału burzowego. Kilku stało na czatach. Reszta przyglądała się z daleka. Nikt nigdy się nie przyznał, że był wtedy między nimi, choć każdy z nich wiele razy budził się w nocy z krzykiem, który zagłuszał na chwilę to, co się śniło.
Trzeci splot okoliczności dotknął bezpośrednio mieszkańców ulicy Pocztowej. Tego dnia gwałtownie się ochłodziło. Mróz ściął nagle liście, które nawykły do ciepłego listopada i nie zdążyły opaść. Ostre, zimowe słońce wzeszło znad ruin. W oślepiającym świetle zniknęły sylwety rumowisk. W samo południe suchym powietrzem wstrząsnęła potężna detonacja. Eksplozja miała miejsce po przeciwnej stronie Pocztowej — tam, gdzie stropy piwnicy odsłonięte były przez siły wojennej agresji. Fala uderzeniowa, która rozeszła się od dołu, zdmuchnęła resztki nadwyrężonej już bardzo, prawej strony kamienicy z numerem siedemnastym. Runęły resztki, które podpierała solidna konstrukcja z belek masywnych jak słupy telefoniczne. Runął fragment klatki schodowej. Wypaliły się oczodoły okien pierwszego piętra. Wystrzeliły w powietrze fragmenty stropu nad piwnicą, podnosząc ponad całą ulicę gęsty słup ceglanego kurzu. I otworzyło się podglebie całej kamienicy.
W bezwietrzny dzień pył opadał powoli. W półmroku, jaki zapanował na chwilę osiedleńcy z Pocztowej liczyli swoich bliskich. Nie brakowało nikogo poza bratem, którego z płaczem nawoływała matka. Gdy znów pojawił się dzień, można było zobaczyć, jak lamentuje na kolanach pomiędzy — rozsianymi niczym polne kwiaty na całej szerokości ulicy — złotymi monetami z wizerunkiem antylopy.
Wszyscy biegali próbując je zebrać, a może nawet pochować. Byli tak podekscytowani, że nie zapamiętali chwili, kiedy brat się odnalazł. Tylko chłopiec widział, jak o własnych siłach, wyszedł z szeroko otwartej rany gruzowiska. Ogłuszony i podrapany, lecz bez poważnych obrażeń.
Ale pośród gruzów pozostał ktoś, kto tej eksplozji nie przeżył. Ślady jego organicznej obecności znajdowano z przerażeniem pomiędzy krugerrandami w całym promieniu wybuchu. Jeszcze tego samego dnia wieczorem ojciec zdecydował się wyjawić tajemnicę. Poszedł do Wekselberga i zaczął mówić od samego progu. Wekselberg wciągnął go jednak do przedpokoju, zamknął za nim drzwi, by nikt nie słyszał, jak opowiadał o granatach, o komórce na węgiel, o skrzyni, o kopycie i butach. Lecz chłopiec był tuż za drzwiami i – mocno wytężając słuch – podsłuchał ojcowskie wyznanie:
— To były moje granaty.
A potem zapadła cisza, którą przerwał tubalny głos Wekselberga:
— Co wy tu kurwa sąsiedzie pieprzycie? Jaki chłopak? Jakie granaty? Przecież to był Józek Oczodół, który znaleźną skrzynkę z krugerrandami chciał otworzyć pociskiem moździerzowym.
*
Chłopiec nie wiedział, komu wierzyć. Znacznie później, pod koniec grudnia, gdy mróz skuł kałuże na ulicy Pocztowej, brat opowiedział mu, jak było naprawdę. Że widział jak Józek Oczodół podłożył granat pod masywną metalową szkatułę. Że dostrzegł, jak Józek – wahając się – dołożył do tego pierwszego granatu jeszcze dwa. I że wtedy zaczął uciekać, nie czekając aż Józek się wyniesie. I że wybuch nastąpił prawie natychmiast, kiedy brat zdążył minąć pierwszy załom korytarza, który kiedyś prowadził do piwnicy. I że Józek Oczodół tam został, bo — po omacku — i tak nie doczłapałby pewnie zbyt daleko.
— Jesteś pewien? — zapytał chłopiec tak poważnie, jakby nagle pozbył się wszelkich oznak dziecięctwa. — Jesteś pewny, że to były granaty, a nie pocisk moździerzowy?
— Jasne, że tak — odpowiedział brat — przecież sam je tam zaniosłem.