Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
686

O jedną warstewkę mniej

Można latami biadolić o krzywdzie, płakać, wyzywać prześladowców, los, można uciec i nie przyznawać się do pochodzenia, języka, tradycji, można próbować wywlec prawdę na wierzch, obnażyć, spróbować przetrawić, dostrzec ludzi w ich własnym, rodzinnym mikrokosmosie… Można? Bez wątpienia rozdrapywanie przeszłości nie jest łatwe, zwłaszcza w tak skomplikowanym, obramowanym tradycją, przywiązaniem do wartości regionie, jakim jest Śląsk, ten tygiel miejscowych, napływowych, Niemców, Polaków, także tych, którzy nie mogą albo nie chcą się przyznać do kogokolwiek i czegokolwiek.

A może nie, może to czas, gdy przywiązanie do miejsca urodzenia straciło już jakikolwiek sens? Możę, jak twierdzi Tomas Venclova „…narodowość jest w coraz mniejszym stopniu kwestią pochodzenia, a coraz bardziej domeną wolnego wyboru”? Może rodzina przestała być wyznacznikiem, kodem kulturowym wartości?

Cztery lata temu recenzowałem „Górę Tajget” inną książkę Dziewit-Meller. Zapisałem tam, że: „uparła się opisać historię. Historię wypierania prawdy. Ona się gdzieś kołacze z tyłu głowy, co jakiś czas odezwie się jakimś papierem, znajdzie się świadek. Ktoś coś słyszał, ktoś coś wie.” I mógłbym napisać: tak, „Od jednego Lucypera” to znów historia wypierania prawdy. Zagubionej, przykrytych warstwą kurzu prostych, szybkich wyroków z tragicznym finałem.

Uczyniła bohaterkami swej powieści Dziewit-Meller kobiety: Kasię, Babcię Miejscową i Marię Solik. Tę ostatnią początkowo gdzieś w dalekim planie, nie od razu, nie w głównej roli. Ale przecież to ona, jej los, otoczył kręgiem je wszystkie.

Kasię uciekinierkę, to chyba właściwe słowo, nie tylko ze Śląska, także Polski. W jej oczach kraj, najłagodniej mówiąc, trudny, mało przyjazny, pogrążony w aurze nietolerancji, nieuctwa, „załatwiania”, intryg, rodzinnych podchodów. Jakby tego było mało, ta młoda kobieta-naukowiec, jest anorektyczką. To choroba, ciężka choroba, z którą szalenie trudno przebić się do świadomości innych. Nie jeść, czuć wstręt do jedzenia? Kto „normalny” nie je? „mówiła jej, że wraca do pracy, że czuje się dużo silniejsza, że chyba w końcu, że nareszcie. Wygląda na to, że może nawet wychodzi na prostą, miała wrażenie, że znów potrafi trochę bardziej cieszyć się życiem, bez poczucia klęski po zjedzeniu kanapki z masłem i serem, bez kolejnego przychodzącego znikąd ataku paniki, bez wstrętu na swój widok w lustrze.”

Babcię Miejscową… Miejscowa, przecież tym jednym słowem Dziewit-Meller oddała wszystko. Ślązaczka. Ta co mężowi, który pracuje „na kopalni” nogi wyszoruje, plecy umyje, śniadanie na szychtę wsadzi do torby, będzie żyć z jego pylicą płuc do śmierci, wcześnie owdowieje. Rozsądek, rozum, szukanie prostych, przecież nie znaczy głupich, rozwiązań. To Babcia Miejscowa ją, Kasię, wychowywała, przemawiała do rozumu.

Matka? Poparzona przez pijaną położną przed porodem, gdzieś w drugim, trzecim planie z marzeniem o malarskiej karierze, które się nigdy nie ziściło. I skokiem ze skały gdzieś w Portugalii. Ojciec? Był… Był, bo być musiał: przybysz z Krakowa, inżynier, obcy, ze swoimi statkami w butelce. Trochę jak żart, ale przecież brał ją na kolana, kazał wypełniać zapałczane żagle podmuchem z maleńkich ust…

Uciec z tego świata. Przygnębiającego, bez przyszłości, bez jutra, które może coś zmienić.

I tylko ta dziwna fotografia w pudełku po czekoladkach z babki siostrą, o której nikt nie chce mówić. Więc ten fresk, tkany przez Dziewit-Meller nagle zatacza krąg szerszy, niespodziewany. Ani słowa! Chcesz, szukaj na własną rękę, nikt ci nie pomoże. Tyle lat. Stalin, komuniści, Marijka, jej Alojz z traumą Łambinowic, któremu się dwa razy oddała i przez niego ten okres nie przychodził… Tak to inny plan, pewnie znany/nieznany w tysiącach polskich rodzin, tyle, że tam, na Śląsku, propagandowo włączony jeszcze w narodowość, wojnę, wykorzystywany dla zeszmacenia „wrogów ludowej Ojczyzny”.

Więc przodowniczka pracy, przełamująca stereotypy, pracująca ciężej niż inni, z socjalizmem „na ustach”. A potem? Urząd Bezpieczeństwa, bicie, podpis, przyznanie się do sabotażu, wyrok, szubienica, a może strzał w potylicę? „Maria Solik, zginęła śmiercią tragiczną 23 sierpnia 1949 roku.” I cisza. Przez lata, pokolenia, w pokorze. Aż do wyrycia tych kilku słów na kamiennej tablicy, na nagrobku.

Wydobyć na światło dzienne, nie dać zapomnieć, odnaleźć kości. Ku przestrodze? Dla pamięci? Może prościej: aby wiedzieć. Aby, siedemdziesiąt lat później miała swoje miejsce.

Dziewit-Meller, nie będę ukrywał, kolejną książką, działa na moją wyobraźnię, odkurza, zmiata ten pył, o którym napisałem na początku. Mam wrażenie, że wciąż strasznie dużo go jeszcze zostało. Ale o tę jedną warstewkę mniej.

Anna Dziewit-Meller – Od jednego Lucypera, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020, str. 304.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko