Widok emerytów okupujących ławki w miejskich parkach i na zielonych skwerach małych miasteczek, nie jest nikomu obcy. Był to kiedyś popularny temat wśród fotografów i filmowych dokumentalistów. Uwiecznieni na tych obrazach szacowni staruszkowie, mało kiedy ze sobą rozmawiali. Siedzieli w milczeniu, jeden obok drugiego, niekiedy z opartymi na drewnianej lasce dłońmi i patrzyli w pustkę. Zawsze byłem ciekawy o czym myślą i co ze swego długiego życia wspominają. Dzisiaj, kiedy sam osiągnąłem wiek seniora, wiem już o czym myślą. Przeważnie o niczym. Znam to z własnego doświadczenia, gdyż nieraz odpoczywam na parkowych ławkach i bezmyślnie gapię się na trawę, drzewa i wiewiórki. Więcej uwagi poświęcam jedynie przechodzącym kobietom i to nawet nie tym najmłodszym i najładniejszym, ale raczej tym w balzakowskim wieku, o których, muszę się przyznań, miewam bardzo grzeszne myśli.
Wspomnień unikam, ale często, bez mojego pozwolenia, same bezpardonowo pchają się do głowy pod byle jakim pretekstem, który czasami tylko w niewielkim stopniu ma coś wspólnego z zaistniałymi przed laty wydarzeniami.
Kilka dni temu obudziłem się w środku nocy i po raz któryś z kolei uzmysłowiłem sobie wyraźnie, bez owijania w bawełnę, że wkrótce będę musiał pożegnać się z tym światem, gdyż nie spodziewam się dociągnąć do wieku celebrowanego w urodzinowych życzeniach.
Przytulne mieszkanko, śniadanko na stole, kawa właśnie się zaparzyła i otwarty komputer czeka na przeczytanie najnowszych wiadomości, a mnie już nie ma. Odszedłem w zaświaty. Nie jest to zbyt przyjemne uczucie, ale na całe szczęście nie trwa zbyt długo. Nie więcej jak kilkanaście sekund. Na ogół szybko przywołuję się do porządku, ale właśnie wtedy przychodzą na myśl wspomnienia upiornych snów z okresu oczekiwania na emigrację.
Ponure wiedeńskie mieszkanko, skromne śniadanie na stole, woda na herbatę właśnie się zagotowała i za chwilę mam wyjść do pracy, a tu nagle ni stąd, ni zowąd znajduję się z powrotem za żelazną kurtyną w moim rodzinnym mieście. Błąkam się po ulicach bez żadnych dokumentów i usilnie zastanawiam, jakby tu wrócić do Wiednia. Wiem, że bez paszportu jest to absolutnie wykluczone. Może spróbować przejść przez zieloną granicę? Cóż za głupi pomysł! Przecież mnie zastrzelą. Ogarnia mnie przerażenie. Za chwilę zatrzyma mnie milicja i zawiezie na przesłuchanie. Budzę się spocony ze strachu jak ruda mysz. Przez dłuższą chwilę nie wiem, gdzie jestem. Dopiero gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, rozpoznaję zarys starej, obdrapanej szafy, stojącej w kącie mojego wiedeńskiego mieszkania. Odetchnąłem z ulgą. Przez moment poczułem się wielkim szczęściarzem.
Po wielu perypetiach dotarłem wreszcie do kraju przeznaczenia i bardzo szybko zadomowiłem się w nim na dobre. Już ponad czterdzieści lat mieszkam w tej samej dzielnicy miasta i przywiązałem się do niej tak, jak gospodarz Slimak do swojej ukochanej ziemi. Uważam, że nie można mnie za to winić, gdyż całe moje życie przeniosło się bez reszty na drugą stronę Atlantyku. Pomimo wszystko w dalszym ciągu uznaję siebie za patriotę rodzinnego kraju, chociaż dziwny to może patriotyzm, który ogranicza się do kibicowania polskim sportowcom, bez względu na to w jakiej dyscyplinie występują. Nie ważne czy jest to boks, tenis, pływanie, czy też curling na lodzie. Ostatnio oglądałem nawet wyścigi samochodowe NASCAR, tylko dlatego że jedna ze znanych gwiazd tego sportu nosi polskie nazwisko.
Na tematy polityczne wolałbym się nie wypowiadać, wyrażam tylko obawę, żeby nasza krucha wolność znowu nie zakończyła się śpiewaniem pięknej, patriotycznej pieśni ”Hej, kto Polak na bagnety!” albo jeszcze piękniejszej piosenki ”Hej chłopcy, bagnet na broń!”, tylko dlatego, że jak zwykle zabraknie nam amunicji i armat, nie mówiąc już o innym militarnym sprzęcie. We wszystkich pozostałych sprawach nie zabieram głosu, gdyż nie było mnie w kraju nieomal pół wieku i po tylu latach nieobecności nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, jaką trasę miał tramwaj numer cztery, którym często jeździłem. Zapomniałem niektóre nazwy ulic, nie wiem jak wyglądał dzwonek do mojego mieszkania i jaka była wizytówka na drzwiach. Zbiór wspomnień z ojczystego kraju ogranicza się zaledwie do kilku, wcale nie najważniejszych w moim życiu wydarzeń, bardziej związanych z miejscem zamieszka niż z ludźmi, których kiedyś znałem. W tych pocztówkowych wspomnieniach często spaceruję po krakowskim Rynku. Jest zima. Duże płatki śniegu marudnie opadają na ziemię. Z podziwem patrzę na kościół św. Wojciecha, który w tej scenerii wygląda wyjątkowo pięknie. Pod pomnikiem Wieszcza spotykam jednego z moich znajomych. Bez czapki, z długą brodą i w długim rozpiętym płaszczu, dźwiga dwa duże sztaple książek, związanych zwykłym konopnym sznurkiem.
– Dokąd niesiesz te mądre księgi?
-Do domu. Cały Twardowski! – mówi z entuzjazmem, unosząc w moją stronę sztapel w prawej ręce. – Muszę to wszystko przeczytać.
-No to nieźle się urządziłeś – odpowiadam z uśmiechem.
Po chwili żegnam mojego imiennika i idę w kierunku kościoła Mariackiego. Zapada zmrok i zapalają się latarnie. ”Jaki ładny wieczór”, pomyślałem, patrząc na zabytkowe ulice, wyglądające w tym ospale padającym śniegu, jakby były pod szklanym kloszem świątecznej zabawki.
Gdybym miał wrócić do rodzinnego miasta, to chciałbym jeszcze raz zobaczyć kilka wczesno dziewiętnastowiecznych widoków Krakowa i jego okolic, które w zamierzchłych dla mnie czasach widziałem, zwiedzając niewielkie muzeum umieszczone w Bramie Floriańskiej. Popatrzeć ze wzgórza wawelskiego na Kopiec Kościuszki i wybrać się na krótki spacer nad Wisłą w okolicach tynieckiego klasztoru. Jak widać lista moich życzeń nie jest zbyt długa. Mam jednak wystraczająco dużo powodów, żeby omijać wszystkie inne atrakcje.
W początku lat osiemdziesiątych miałem okazję odwiedzić Nowy Orlean, kolebkę tradycyjnego jazzu. Zawsze marzyłem, żeby tam pojechać i nie zawiodłem się, miasto było bowiem bardzo urokliwe, dokładnie takie, jak sobie je wyobrażałem. W zabytkowej dzielnicy z każdych szeroko otwartych drzwi licznych restauracji i tawern słychać było muzykę jazzową. Można było wejść, zamówić piwo i posłuchać na żywo autentycznego jazzu. Spacerując po Bourbon Street, wspominałem Louisa Armstronga i Tennessee Williamsa. Na jednej z głównych ulic tor tramwajowy przerośnięty był chwastami, a na chodniku widziało się zwykłych mieszkańców miasta. Mississippi, jeżeli dobrze pamiętam, miała kolor kawy z mlekiem, a olbrzymi most na rzece wydawał się być najwyższym obiektem w okolicy stu mil.
Trzydzieści siedem lat później odwiedziłem Nowy Orlean po raz drugi. Na głównej ulicy, po której w dalszym ciągu jeżdżą tramwaje, wybudowano luksusowe hotele, ekskluzywne sklepy i restauracje. Zabytkowa dzielnica miasta wypełniona była po brzegi hałaśliwymi turystami z całego świata. Zamiast jazzu słyszało się rap music i nawet nie przyszło mi do głowy, żeby wspominać Armstronga i Williamsa. Po prostu zgubili się gdzieś w tłumie ludzi i ślad po nich zaginął. Tylko rzeka zachowała ten sam mulisty kolor. Jestem pewny, że moje rodzinne miasto w starym kraju przeszło podobną metamorfozę i dlatego jak na razie nie mam szczególnej ochoty oglądać tego rodzaju atrakcji. Jest rzeczą oczywistą, że moje dywagacje są wynikiem starczego zdziwaczenia, gdyż zahamowanie postępu cywilizacji jest równie trudne i niebezpieczne, jak zatrzymanie pociągu pospiesznego gołymi rękami, niemniej jednak, mając na uwadze mój podeszły wiek, jestem upoważniony do tego rodzaju wybryków i fanaberii.
Czy tęsknię za rodzinnym krajem? Nie tęsknię i nigdy nie tęskniłem. Nawet przez jedną minutę. Na stare lata wyzbyłem się wszelkich tęsknot, pretensji, życzeń, marzeń i zażaleń. Doszedłem nawet do takiego zdziwaczenia, nad którym zresztą podświadomie pracowałem całe lata, że w końcu straciłem wszystkich znajomych i przyjaciół. Z nikim się już nie spotykam i co najgorsze, zaczyna mi się to coraz bardziej podobać. Samotność to nic innego jak tylko złe wspomnienia, które przy niewielkim wysiłku można wykreślić, przynajmniej na jakiś okres czasu, z przeładowanej zbędnym bagażem świadomości. Wbrew pozorom nie czuję się jak pustelnik. Jestem optymistą i staram się myśleć pozytywnie o przyszłości. Dwadzieścia lat temu przeżyłem zabieg chirurgiczny, na którym zaaplikowano mi jakieś środki odurzające, po których poczułem się jak szczęśliwy i zadowolony z życia człowiek, obojętny na wszystko co dzieje się wokół niego. Jeżeli tak ma wyglądać śmierć, to z przyjemnością przycisnę klawisz ENTER.