Jan Adam Borzęcki – Piekielne zacisze

0
781
Franciszek Maśluszczak

Stefan wrócił. Wszedł do baraku, rzucił torbę na łóżko,  umył ręce i twarz, a potem usiadł przy stole przy którym towarzystwo grało w pokera. Staremu Śliwie karta szła jak rzadko, toteż kiedy Stefan usiadł obok, popatrzył kuso:

 – Siadłbyś gdzieś dalej. Jeszcze przyniesiesz mi pecha.

Stefan posłusznie wstał, zdjął buty i w ubraniu położył się na łóżku.

Za oknami szumiał las, na którym tych kilkunastu przybyłych tu Bóg wie skąd frustratów wyładowywało swoją wściekłość jakby to on był winien ich niefartowi, jakby rzucał cień na ich pechowe życie i nie pozwalał wyjść na słońce. Bez współczucia słuchali łoskotu padających sosen i jodeł, z satysfakcją patrzyli na powalone olbrzymy, znajdując w nich potwierdzenie swej mocy co pozwalało chociaż na chwilę wierzyć, że są w stanie okiełznać życie, narzucić mu swoją wolę, wyrwać się z głębokich kolein błotnistej drogi i wyjść na gładki asfalt; że przecież jednak coś od nich zależy, że trzeba się z nimi liczyć, brać pod uwagę ich obecność i krzepę. A to, że dotychczas nic im się nie udawało to tylko fatalny zbieg okoliczności, pech, fatum, które przecież nie może trwać bez końca. Choćby w imię zwyczajnej sprawiedliwości.

Każdy z nich przed czymś lub od czegoś uciekał i szukał bezpiecznego schronienia. Ale nie przed wrogami, policją czy alimentami, ale właśnie przed życio­wym niefartem, brakiem perspektyw i niewiarą, że tam, gdzie dotąd żyli mogą stanąć na nogi, wyprostować się i pokazać pełnię tkwiących w nich możliwości. Że przyczyną dotychczasowej jałowej egzystencji była pomyłka co do miejsca, w którym zostali osadzeni, wśród osób feralnie przydanych im do towarzystwa oraz zajęcia, które musieli wykonywać z braku lepszego. Ale kiedy już znajdą właściwe miejsce, kiedy zbiorą się w sobie jeszcze pokażą na co ich stać, a tym, co ich skreślili udowodnią, że zrobili to zbyt pochopnie. Szukali więc uparcie miejsca oparcia, ale jeśli nawet wygodnie miał tyłek, nie było o co oprzeć kręgosłupa. Jeździli więc po kraju szukając optymalnej podpory dla obu części ciała, aż znużeni kolejnym falstartem zaczynali wątpić w siebie i szukali odludzia. Najczęściej w południowych górach. Jedni zatrudniali się dorywczo przy wypasie owiec i bydła, drudzy przy wypalaniu węgla drzewnego,  a jeszcze inni zostawali drwalami, co miało tę dobrą stronę, że zwałki prowadzone są zimą, dzięki czemu w niekorzystnym klimatycznie okresie miało się wikt i dach nad głową. Po sezonie niektórzy ruszali dalej szukać szczęścia, ale wielu zostawało, bo w lesie zawsze było coś do roboty. Tym bardziej, że dla leśnej administracji coraz bardziej liczył się pieniądz, przez co sezon wycinkowy wciąż się wydłużał aby z czasem przeciągnąć się na cały rok. W końcu doszło do tego, że zdecydowani pozostać  stracili status robotników sezonowych i dostali umowy o stałym zatrudnieniu. Latem oprócz ścinki, sadzili młode drzewa, usuwali wiatrołomy, wytyczali drogi i znakowali drzewa do ścinki.

Mieszkali w barakach posadzonych na miejskich rogatkach żyjąc fizycznie życiem osiadłym, ale z psychiczną prowizorką i i ciągle jakby w blokach startowych. Zewnętrznie udając chojraków, ale wewnętrznie sprężeni, czujni, gotowi do natychmiastowej reakcji.

 Niewiele o sobie wiedzieli skrupulatnie ukrywając swoje tajemnice, ale też szanując sekrety innych. Byli mieszanką charakterów, nałogów, kompleksów i wykształcenia.  Tyle tylko, że tu nie było lepszych i gorszych, głupszych i mądrzejszych, bo wspólnota losów wymuszała skrajny egalitaryzm niwelując wszelkie różnice. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo po dłuższej obserwacji można było dostrzec pewne różnice. Bliższa indywidualna znajomość pozwalała na odkrycie sporego zróżnicowania intelektualnego, bo chociaż większość kończyła edukacje na poziomie co najwyżej zawodowym, trafiali się też absolwenci wyższych uczelni. Na przykład Michał po­dobno ukończył filozofię, był asystentem na uczelni, a nawet napisał pracę doktorską, ale  w przededniu jej obrony zapakował manatki i wyjechał w Beskid Niski gdzie wspólnie i innym odmieńcem kupili starą łemkowską chyże i w niej  mieszkali, a kiedy leciwe domostwo padło, kolega wrócił do miasta, a Michał przystał do drwali, z którymi rąbie już czwarty sezon. Pewnie wszystko to prawda, bo wieczorami wertuje jakieś uczone rozprawy, myśli o niebieskich migdałach i opowiada, że chce zgłębić tajemnicę czasu. Zupełnie jakby nie miał co robić. Brygadzista mówi,  że on sobie kiedyś przez to myślenie nogę utnie, na co Michał, że gdyby nawet, to rozsądny człowiek potrafi wykorzystać każde nowe doświadczenie, bo mądrość chodzi różnymi drogami. Zazwyczaj zresztą wyboistymi:

– Biorąc pod uwagę wiek ludzkiej cywilizacji, asfalt jest wynalazkiem nowym, a wcześniej ludzie jeździli po wybojach, co może wychodziło im na dobre bo każdy podskok powodował ferment mózgu nie pozostawiając go bezczynnym. Nie mówiąc o ożywianiu pracy innych organów, w których mieszało się co powinno. A od kiedy człowiek zaczął chodzić i jeździć po gładkich drogach, zasypia mu rozum, parcieje wnętrze i w efekcie sam robi się coraz bardziej płaski. Najlepszym dowodem przyrost płaskostopia, czyli liczby platfusów. Tak to człowiek kopie pod sobą dołki…

Nie znajdował jednak zrozumienia, bo zdecydowana większość wolała drogi gładkie, nawet kosztem rozumu, otłuszczania i parcienia reszty.

Innym przedstawicielem inteligencji był plastycznie uzdolniony Marek, który kilka lat studiował malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych, ale pod koniec coś mu odbiło i zaszył się w głuszy. Z jego talentu mieli zresztą konkretna korzyść, bo rysował potworki na kopertach, w których koledzy wy­syłali listy. W zależności od zmówienia były  aniołki, serca z przytuloną parą gołąbków, rogate diabliki albo ułożone w ciup, namiętne usta. Za pół litra rysował też naprawdę udane portrety, które nawet maksymalnie spłaszczone do wrażliwości zamawiającego, znamionowały niezwykły dar obserwacji i talentu. Były to bowiem postacie tak rzeczywiste, że oglądając je można było rozszyfrować charakter pozującego. Ale za artystę uznano Marka dopiero po namalowaniu obrazu dla kościoła z chrztem Jezusa  w Jordanie. Główny bohater stoi po kolana w nurcie reki, a stojący na brzegu Święty Jan polewa mu głowę wodą, która spływa po długich włosach i przyciemnia jasnobłękitną szatę. Najważniejszy był jednak swoisty realizm, bo Jordan przypominał naszą okoloną swojskim pejzażem rzekę. W tle wyraźnie rysowała się Wilcza Góra, za nią Rosochatka, do brzegów podchodził Czarny Las, a w oddali majaczyły ruiny wodnego młyna Ale to nie koniec lokalnych zbieżności bo Jezus miał twarz handlującego warzywami Mikołaja, a Święty Jan pilarza Michała, hotelowego sąsiada artysty, co zresztą nikogo jakoś nie bulwersowało poza kilkoma dewotkami domagającymi się od proboszcza zdjęcia obrazu. No bo jak to wygląda, aby Bóg i święty mieli fizjonomię grzeszników? W końcu nasze miasto to nie żadna Jerozolima, a nasza rzeka nie Jordan! A już szczytem wszystkiego pokazywanie jako świętych oszukującego na wadze handlarza i jakiegoś przybłędy i pijaczyny! Ale mądry ksiądz Rybak obrazu nie zdjął, a podczas kazania pouczał dewotki, że wszak byli tacy, którzy Chrystusa uznali za grzesznika i ukrzyżowali, Podobnie wielu męczenników potraktowanych zostało jak złoczyńców:

– Nie osądzajcie nikogo pochopnie, bo to grzech wyręczać Pana Boga. A ten kto ma za złe artyście, że do roli Jesusa i świętego pozował mu zwyczajny człowiek niech pamięta, że na ziemi Chrystus też był człowiekiem, a jego opiekun zwyczajnym stolarzem. Zresztą może, aby przekonać się o waszej miłości bliźniego, sam Bóg natchnął artystę aby pokazał go jako jednego z was. Jeśli tak, nie jest z was zadowolony. Strzeżcie się pychy i nie wynoście się ponad innych aby Bóg was nie poniżył. Wszak w Biblii powiedziano, że ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi…

Efekt pouczenia był raczej mierny, bo przecież wiadomo, że nawiedzeni fanatycy zawsze wszystko wiedzą lepiej, a nawet wydaje im się, że mają bezpośredni kontakt z niebieską omnipotencją. Dlatego też stara Korecka i skupiona wokół niej grupa tercjarek Służebnice Boskie wygotowały list do biskupa, w którym oskarżyły proboszcza o wypaczanie wiary, tolerancję wobec bluźnierców oraz pobłażanie dla bałwochwalców. Ale biskup widocznie w proboszczowskim postępowaniu nie dopatrzył się niczego niewłaściwego, bo w przesłanym Służebnicom liście dziękował im za czujność, ale zalecał aby zaufały parafialnemu pasterzowi. Nie znalazłszy kurialnego zrozumienia wygotowały list do Watykanu ale papież musiał mieć do załatwienia poważniejsze sprawy, bo odpowiedź nie nadeszła. Epilogiem była groźba biskupa, że jeśli będą podważać autorytet proboszcza i konfliktować parafię, napiętnuje je publicznie listem pasterskim, a proboszczowi zakaże udzielania im sakramentów. W tej sytuacji baby spasowały i grupa przestała istnieć.

Skutkiem tej parafialnej afery było powszechne uznanie Marka za artystę, skutkiem czego nie mógł opędzić się od zamówień. Oprócz świętych obrazów zamawiano ślubne portrety, podobizny pociech lub sielskie landszafty z jeleniem, trzymającą się za ręce parą, panienkę we wianku na tle stadka owieczek albo myśliwe kicze z flintą i piórkiem przy kapeluszu. Artysta grzecznie dziękował za uznanie ale odmawiał tłumacząc się, że zamówienia przyjąć nie może bo nie czuje się na siłach. Ot czasem coś mu się uda, ale to raczej tak od wielkiego dzwonu, bo zwykle wychodzą niegodne powieszenia na ścianie bohomazy. Kościelny obraz mu się udał, bo malował pod wpływem boskiego natchnienia, ale to było wyjątkowe przeżycie i czegoś takiego już w sobie nie wskrzesi. Jedynie na prośbę kierownika hotelu, grubego Mietka namalował obraz nadleśniczego z flintą, rogiem na ramieniu i twarzą aktualnego gospodarza okolicznych lasów i włodarza kilku kompanii gajowych. A wszystko po to, aby załatwić remont sfatygowanego hotelowego budynku. I obraz zrobił swoje, bo nie dość, że otynkowano ściany, to przy okazji wymieniono boiler, dzięki czemu po raz pierwszy od niepamiętnych czasów mieszkańcy mogli wykąpać się w ciepłej wodzie. Co prawda trwało to stosunkowo krótko, bo zbyt intensywnie eksploatowane urządzenie padło, ale fakt szczególnej troski nadleśniczego odnotowano zarówno w hotelowych annałach, jak i fachowej prasie, gdzie artykuł ozdobiono zdjęciem obrazu pędzla drwalo – artysty Marka. Kopia obrazu – oryginał podarowano nadleśniczemu – zawisła też na hotelowym korytarzu, a o jego czytelność dbało kierownictwo hotelu. Przynajmniej do czasu zmiany na stołku nadleśniczego. Następny nie był już tak wrażliwy na estetkę skutkiem czego nie tylko poniechano dalszych prac remontowych, ale zwiększono liczbę osób w pokojach, co wywołało prawdziwą rewolucję. A ponieważ działo się tak już pod koniec Peerelu i władza jak mogła łagodziła konflikty, koniec sprawie położyła wizyta sekretarza wojewódzkiego komitetu partii, który polecił podjęcie dalszych prac. Tyle tylko, że ich ukończenie uniemożliwiła zmiana ustroju, kiedy to nowa władza polecenia partyjnego bossa uznała za nieważne. Nowy nadleśniczy obiecywał gruszki na wierzbie, ale skończyło się na odmalowaniu korytarza i naprawie kawałka płotu. W sumie było jeszcze gorzej, bo kiedy kapitalizm pozbawił ludzi roboty, zjeżdżali wciąż nowi szukając jej w lesie. A ponieważ państwu potrzebne były pieniądze i rąbano dwa razy więcej, trzeba było nowych rąk do pracy. Tyle tylko, że nowych upychano ich w ciasnym hotelu, a z braku łóżek rozkładano na podłodze materace. Doszło do tego, że w czteroosobowej klitce gnieździło się sześciu – siedmiu chłopa, skutkiem czego lokatorzy byli bardziej ściśnięci niż w więzieniu.

Wśród przedstawicieli grupy zasobniejszych w wykształcenie był także splajtowany biznesmen, otwarcie przyznający się do braku pedagogicznych predyspozycji nauczyciel, niedoszły ksiądz, a nawet psychiatra, który po wysłuchaniu kilku setek frustratów sam zaczął przejawiać jakieś niezdrowe inklinacje i oderwanie od rzeczywistości. Do tej grupy z przepustką w postaci dyplomu inżyniera drogownictwa należał także Stefan.

Za przedstawiciela drugiego, znacznie szerszego intelektualnego bieguna uznać można choćby półanalfabetę Gienka co to haruje cały sezon, a potem chodu w Polskę bawić się, puszczać ciężko zarobione pieniądze by po tygodniu – dwóch wrócić goły i przez kilka miesięcy żyć na proszonym kieliszku. Patrząc na tępą i bezczelną gębę nikt nie przypuszczał,  że Gienek to szukający miłości romantyk. Kiedy wypije,  weźmie do rąk gita­rę to serce mięknie, powieki unoszą łzy i wracają najwspanialsze wspomnienia, najpiękniejsze dziewczyny, ale odsłania się też przygnębiająca ruina marzeń. Malujące się na jego twarzy uczucie całkiem wyciera jego głupawy wyraz i śpie­wając Gienio staje się mądry i przystojny.

Inni zamknięci w sobie dopiero po kilku głębszych sta­wali się rozmowniejsi, odsłaniali się do bólu, wyciągali bebechy, a rano nie patrzyli kumplom w oczy i nieszczerze śmiali się z tych, co  uwierzyli w ich pijane brednie. Bo tu słabość nie była w cenie – tu jeśli nawet się nie było się mocnym, trzeba było takiego udawać. Mniej lub bardziej udanie, ale jeśli już coś z kogoś wyciekło, trzeba było wiedzieć jak ten moment słabości wytłumaczyć. Nawet przez wyśmianie samego siebie. Zdarzało się to stosunkowo często, bo większość z nich nie była takimi twardzielami, na jakich pozowała, ale wedle kulturowej normy okazywanie przez mężczyznę  słabości hańbi, dyskwalifikuje i skazuje na przegraną. Wedle tej samej sztancy problem najlepiej utopić w alkoholu, wyrzucić z siebie przez danie komuś po łbie lub wylanie mu na głowę wiadra słownych pomyj. Byli i tacy, którzy czując psychiczny dołek szli w góry, aby forsownym marszem przez pustkowia ochłonąć, poluzować nerwy i ułożyć się ze sobą. Jednak metodę tę praktykowali nieliczni, psychicznie najsilniejsi i umiejący nad sobą zapanować, bo pozostawanie sam ze sobą jest najtrudniejszą spowiedzią. Byli też tacy, którzy odreagowywali stres z siekierą, rąbiąc na szczapy nawet okazałe pnie. Zostawali po godzinach, w samotności trzebiąc leśny drzewostan  i w ten sposób wyciskając z siebie słabość i brak pewności siebie. Wyjątkiem był Andrzej, który mając ze sobą problem, zamykał się w pokoju, zasłaniał okno i nie wychodził dzień, dwa, nie pił alkoholu, nie jadł i nie dawał znaku życia. Bywało że zaniepokojeni koledzy kołatali w drzwi, ale zazwyczaj bez skutku. A po tej kwarantannie Andrzej wychodził blady i zmęczony, ale ze spokojem w oczach i bez drżenia dłoni. Jakby po psychologicznej lub odwykowej kuracji. Ale po kilku dniach trzeźwego postrzegania rzeczywistości znowu wpadał w depresję, którą leczył, cieszącym się większym od wódki bimbrem.

Większość przyczyny swych niepowo­dzeń upatrywała w życiowym pechu, który postawił na im drodze niewłaściwą kobietę. Jednego wyrzuci­ła z domu, drugiego opętała i rzuciła, a trzeci nie mógł wytrzy­mać domowego ciśnienia i mając do wyboru poddać się kobiecej dyktaturze czy zamordować żonę, wolał nie kusić losu i zrejterować. Wszyscy skarżyli się na niezrozumienie, pogardę i niemożliwość wtłoczenia się w duszny, ogłupiający, stawiający pod ścianą wymiar codzienności ze zbyt bliskim horyzontem. Nie byli w stanie sprostać nie tyle obowiązkom, co oczekiwaniom i uciekali w to piekielne zacisze mając nadzieję wylizać rany, odreagować, zapomnieć, poszukać nadziei. Tu jednak dowiadywali się, co to spowiedź przed  samym sobą i prawie każdy stawał się filozofem. Egzystencjalne dylematy wyciszali alkoholem, grą w karty lub sporami, których gwałtowność komuś z zewnątrz mogły wydać się wstępem do morderstwa, ale zazwyczaj kończących się na soczystych pyskówkach i wzajemnym wygrażaniu, a rano obaj przeciwnicy, siedząc przy śniadaniu podziwiali wczorajszą inwencję w wymyślaniu inwektyw i życzliwie klepali się po plecach. Bo w gruncie rzeczy była to grupa zżytych ze sobą, solidarnych facetów intuicyjnie czujących, że tylko razem mogą przeciwstawić się przeciwnościom losu, a osobno każdy z nich gubi się w zbyt skomplikowanej, pokrętnej i złośliwej rzeczywistości. W praktyce stosowali więc muszkieterską zasadę „jeden z wszystkich, wszyscy za jednego”, co najczęściej uwidaczniało się podczas konfliktów z miejscowymi, dla których ci z baraku byli przedstawicielami obcego, całkowicie zdegenerowanego, gorszego od wilków gatunku. Sąsiadowali ze sobą jak dwie wrogie nacje, bacząc aby nie wchodzić sobie w drogę i tylko przebywający tu dłużej, społecznie niejako sprawdzeni mogli liczyć na objawy oszczędnej akceptacji, a czasem nawet enigmatycznej sympatii. Co innego miejscowi żule, których z „cyganami” łączyło duchowe i alkoholowe pokrewieństwo, a w razie potrzeby także azyl. 

 J. A. Borzęcki

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko