Adam Lizakowski – Rumi i dzień indyka i pan Jureczek

0
961

Poeta mistyczny Jalāl ad-Dīn Muḥammad Rūmi, prawdopodobnie nie mógł przewidzieć, jaki wpływ na jego popularność i uznanie będą miały wieki/czas/ po jego śmierci. Nie mógł zdać sobie sprawy z tego, że jego XIII wieczna poetycka ironia, narracja, a przede wszystkim miłość, jako siła napędowa twórcy, który stworzył świat i bycie zakochanym w Bogu-Stwórcy – to największy cel na drodze do absolutu. Gdy żył nie miał pojęcia, że będzie najpopularniejszym poetą w kraju, o którym nigdy nie słyszał, na kontynencie, którego wtedy nie było na żadnych mapach świata. Do głowy by mu nie przyszło, że będzie najlepiej sprzedającym się poetą w Ameryce, której większość mieszkańców nie wierzy w Boga ani Stwórcę, a jego mieszkańcy nawet nie potrafiłaby pokazać/znaleźć na mapie kraju, w którym się urodził.

W swoich modlitwach do Allacha, nigdy by nie wymodlił prośby o czytelnika na drugim końcu świata, który nie ma pojęcia, jaką on religię wyznawał, ani w jakiej tradycji się wychował. Rumi dokonał cudu, od kilku dekad nie tylko podbija, ale już podbił Amerykę i nie można się dziwić, że za życia był uważany za świętego.

Jego opowieść o Zulice, dziewczynie zakochanej w Józefie wzrusza dzisiaj tak samo jak osiemset lat temu, bo miłość jest wieczna tak samo jak zdrada i śmierć. Jednak miłość w przeciwieństwie do zdrady i śmierci jest słodka, najważniejsza, najwspanialsza, tym uczuciem mogą się darzyć dwie osoby. Uczucie te jest tak silne, że można nawet stracić zmysły, rozum i wszystko to, co w życiu osiągnęliśmy, łącznie z życiem. Taka jest potęga miłości, a wiersz Rumiego jest przeciwieństwem mojego opowiadania i o to właśnie mi chodziło, i takie było moje założenie w połączeniu tych dwóch utworów. Chciałem pokazać miłość widzianą przez oczy, które siebie nie widzą. Bohaterka wiersza Rumiego Zulika nazywa wszystko imieniem Józefa, a bohater mojego opowiadania pozwala żonie kupić sobie wszystko i imię miłości, ale nie jest to te same uczucie, jakim Zulika darzy ukochanego.  Zulika nie ma nic wspólnego z panem Jureczkiem, poza tym, że oboje kochają i starają się zadowolić swoje ukochane osoby. O tych dwóch odmiennych uczuciach nazwanych miłością chcę opowiedzieć mojemu czytelnikowi.

Przepowiednie  muszą się zmienić

Ucz się o twojej wewnętrznej osobowości do tych co znają się na rzeczy
ale nie powtarzaj tego co oni mówią.
Zulika pozwala wszystko nazwać imieniem Józefa
od nasion selera do drzewa aloesowego.
Ona tak bardzo go kocha, że ukrywa go w wielu
różnych powiedzeniach, znaczenia są wewnątrz
tylko jej znane. Gdy mówi; wosk topnieje blisko ognia
ma na myśli, moja miłość tęskni za mną.
Lub jeśli powiedziała; popatrz księżyc jest wysoko albo
nie jest to szczęście, lub meble potrzeba odkurzyć,
albo nosiwoda jest tutaj, albo prawie świta, albo
te warzywa są doskonałe, albo chleb potrzebuje więcej soli,
albo wygląda, że chmury posuwają się pod wiatr, albo boli mnie
głowa, albo przestała boleć mnie głowa,
wszystko co tylko ona chwali dotyczy Józefa w tym znaczeniu,
żadna skarga, nie dotyczy jego.
Gdy jest głodna, jest głodna dla niego. Spragniona, jego imię
jest sorbetem. Zimo jej, on jest jej futrem. To może zrobić
przyjaciel gdy jest aż tak zakochany. Wrażliwi ludzie używają
święte imiona, ale one im nie pomagają.
Jezus uczynił cuda w imię Boga
Zuleika czuje w imię Józefa.

Gdy jeden jest złączony do szpiku kości z drugim, mówiąc
o tym jest oddychać imieniem Hu, pusty od siebie i wypełniony
miłością.  Przysłowie mówi; garnek ocieka tym co w nim kipiało.
Szafranowa przyprawa jednoczy śmiechem,
cebula pachnie rozstaniem, płaczem.
Inni mają wiele rzeczy i ludzie je kochają.
To nie jest sposób na Przyjaciół i przyjaciół.

Nicholson, Mathnawi, księga VI, 4020-4043

Dzień Indyka w Chicago

 Na obiad z indykiem w roli głównej, poszedłem sam, moja połowa kilka dni wcześniej wyleciała do Paryża w celach biznesowych. Thanksgiving dinner był w jednej z polonijnych restauracji w naszym mieście na ulicy Milwaukee niedaleko polskiego centrum kulturalnego Kopernika. Na dużej stylowej sali wymalowanej w tańczące pary w strojach ludowych nakryto stoły w białe i czerwone obrusy oraz poustawiano piękne srebrne świeczniki ze świecami białymi i czerwonymi. Stół, przy którym siedziałem, nakryty był białym obrusem, poustawiano na nim talerze, talerzyki, dzbanki z wodą, kieliszki do wody, wina i wódki. Sztućce w kolorze jasnej stali, stół był tak nakryty a raczej udekorowany, aby go podziwiać, a nie korzystać z niego wyglądał imponująco, tym bardziej, że na jego środku stały wazoniki z różą czerwoną lub białą, w zależności od koloru obrusu. Bogaty w przystawki warzywne, nasze polskie i amerykańskie, marchewkę czy zasmażane buraczki serwowane tutaj obok kukurydzy, brukselki, zielonej fasolki i groszku wraz kapustą białą i czerwoną oraz naszym polskim na wskroś ogórkiem w śmietanie. Wszystko podano w szklanych salaterkach, które obstawiano miseczkami i talerzykami, obłożono serwetkami w kolorze białym i czerwonym.

Panowała odświętna atmosfera, bogate amerykańskie menu z akcentami polskimi i profesjonalna obsługą uczyniły, że podany ptak w dużych kawałkach na owalnych talerzach, podlany  sosem żurawinowym i polewany sosem pieczeniowym – gravy, to pychota, palce lizać. Były też słodkie ziemniaki czerwone oraz zupa, krem z dyni podana w małym, płytkim białym talerzu,  nie zapomniano o chlebie z kukurydzy.  

Przy nim siedziało osiem osób, trzy kobiety i pięciu mężczyzn.  Mężczyźni byli na lekkim gazie z dużą dozą kontraktorskiego humoru, co można w naszym rodzimym języku polskim określić, jako humor budowlańców. Raczej młodzi, choć pan Józiu, warszawiak, był już po pięćdziesiątce. On jeden zawyżał średnią wieku, on też zalał pałę, marudził, przynudzał, trochę nachodziły go smutki i rozrzewnienia, ale trzymał się dzielnie i miał tzw. fason warszawski. Kobiety nie pierwszej młodości, ale drugiej, bo średnia wieku powyżej czterdziestu lat, były w naszym towarzystwie rozrywane i adorowane. Nieomal pieszczone wzrokiem i z wielkim zapałem całowane przez mężczyzn po rękach. Większość z nich była zamężna, rodzina była w kraju, ale one nawet przez chwilę nie myślały o rozwodach, czy pozostawianiu dzieci na pastwie losu.  Tutaj w Ameryce tylko chwilowo były na zarobkowej poniewierce, którą chciały także w jakiś sposób podkolorować,  chciały być widziane, jako kobiety niezależne, ceniące romantyczne gesty i wyroby ze złota. Ich jasny kolor skóry i przeważnie włosy w kolorze blond doskonale komponowały się można rzec w naturalny styl z biżuterią złotą. Czy można sobie wyobrazić palce takich pań bez pierścionków z kamieniami szlachetnymi, chyba nie, i nie ma większych wątpliwości, że tym kamieniem przeważnie był diament.

Wiadomo, emigracja dla nikogo nie jest ani łatwa ani miła, tym bardziej dla samotnych kobiet, dlatego przeważnie wybierają się na nią samce, więc samice są traktowane nad wyraz dobrze przez nich, a w wielu przypadkach lepiej niż przez własnych poślubionych. Samotność na emigracji jest doskonałym nauczycielem kultury dla wszystkich, a w szczególności dla mężczyzn i ich uprzejmość wobec kobiet z każdym miesiącem przeżytym w samotności wzrasta, a raczej dam, bo tak się mówi na kobiety w Chicago.

Mężczyźni w moim towarzystwie, choć się nie upili w przeciągu godziny, bo to nie te czasy z głębokiej komuny, gdy jednym z wielu symboli komunizmu było upijanie się w trupa, to jednak z każdym następnym kieliszkiem stawali się coraz bardziej nerwowi, a nerwowość jak wiadomo z czasem przechodzi w agresywność. W powietrzu – jak to zawsze bywa na imprezach zakraplanych alkoholem – wisiało niebezpieczeństwo wybuchu awantury czy nawet bójki.  Zwykle zaczyna się to od zaczepek słownych, słowa stają się coraz to cięższe, ranią dumę, pychę, puszczają nerwy i dochodzi do walki na pięści.

Byłem najstarszy stażem emigrantem przy moim stołem który jeszcze wyjechał z Polski za czasów komuny, przed stanem wojennym. Wolnej Polski jeszcze nie widziałam ani jej powietrzem nie oddychałem. Wyjeżdżałem z kraju, w którym sto dolarów to była spora sumka, ja musiałem mieć na koncie A sto pięćdziesiąt dolarów, takie były wtedy przepisy.  Pracując w domu kultury zarabiałem niecałe piętnaście dolarów na miesiąc, a dolar kosztował ponad trzysta złotych, średnia wypłata wtedy to niecałej pięć tysięcy miesięcznie.  Warto młodym przypomnieć,  że w czasach tych nie było komputerów, Internetu, ani faksów, tym bardziej telefonów komórkowych, a kupienie sobie butów, proszku do prania czy skarpetek uważano za osobisty sukces. Byłem dla ludzi siedzących przy moim stole żywym dinozaurem, chociaż pomiędzy ich wyjazdem z kraju a moim minęło tylko dziesięć, lat, trzeba pamięć, że te dziesięć lat to całą epoka. Oni tworzyli zwartą grupę, bo przyjechali do Chicago – pęczniejącego od emigrantów z całego świata – w tym samym czasie, gdy komunizm w Polsce oficjalnie już się zakończył, albo dogorywał – tak wielu mówiło.   Przybyli tutaj z Polski w której można było kupić sto gatunków herbat, kaw, czekolad, owoce południowe, sto gatunków  kiełbas i szynek, sto gatunków papierosów i wódek. Polski jakiej ja nie znałem, w której ponoć nie było pracy, gdy za moich czasów zawsze była praca. Polski w której wszystko było, a nie było pieniędzy, a tysiąc dolarów to było niewiele, gdy za moich czasów tysiąc dolarów to była suma wprost nie wyobrażalna, za którą można było kupić mieszkanie w Wrocławiu. Oni przylecieli do Ameryki  w nadziei, że coś się im udał zebrać ze stołu Jankesom, a jeśli nie stołu to nawet pod stołem – te kilka okruchów z wielkiego kapitalistycznego bochna chleba. Odnieśli osobisty sukces, na głowy woda im nie kapała, mieszkania mieli suche i choć większość wciąż mieszkała na parterze, czy nawet w piwnicach i suterynach, to już zadzierali głowy, aby mieszkać na wyższych piętnach wynajmowanych domów. Wiadomo, czym człowiek wyżej mieszka, tym lepiej mu się powodzi i na więcej go stać Oni jeszcze nie byli zamożni, ale już ubóstwo nie zaglądało w oczy i szyby pokoi, stać ich było na kilka ładnych rzeczy, które odróżniały ich od tych, co miesiąc temu przelecieli z Polski.

Także bardzo różnili się od tych Polaków, którzy przybyli kilka lat po mnie do miasta nad jeziorem Michigan na falach „Solidarności”, ale kilka lat po stanie wojennym.  Byli to przeważnie działacze związkowi, którzy żyli „Solidarnością” i ideą wolnych związków, zajmowali się zbieraniem dolarów na wsparcie działaczy opozycyjnych w kraju. Organizowali i uczestniczyli, wspierali lub zbierali pieniądze pod chicagowskimi kościołami czy polskim konsulatem na Lake Shore Drive, albo podczas różnych festiwali licznych organizacji polonijnych. Jednym z takich miejsc było już wspomniane Copernicus Center powstało z zaadaptowanego kina z lat dwudziestych na szczycie, którego w 1985 roku wzniesiono „Wieżę Solidarności”, a zewnętrzna część budynku została zmodyfikowana tak, aby przypominała historyczny Zamek Królewski w Warszawie. Wieża jest dokładną repliką wieży zegarowej zdobiącej zamek – iglicy widzianej przez osoby dojeżdżające do pracy jadące autostradą Kennedy’ego. Budowla ta jest chlubą chicagowskiej Polonii.

Teraz Polska była wolna a oni spożywali spokojnie, delektując się każdy kęsem indyka. Panowie patrzyli na panie a te z wyszukaną starannością kroiły rozpadające się mięso patrząc spod długich rzęs na panów, na ich mankiety, spinki perłowe u mankietów a przede wszystkim zegarki złote lub pozłacane. Też z małym niepokojem spoglądałem na swoje gacko złotego Loginesa z późnych lat pięćdziesiątych kupionego okazyjne u polonijnych jubilerów Maleńkowskich na Archer Avenu.  Atmosfera przy stoliku stawała się z minuty na minutę dramatyczna, a na dodatek przysiadł się do naszego stolika pan Jureczek – elektryk od wysokich napięć, nie tylko elektrycznych, ale i towarzyskich. Kiedyś takiemu na dobry należałoby dąć w ryło, złapać za kołnierz i wyrzucić dwoma, może trzema kopniakami za drzwi, ale w Chicago pełna kultura, tym bardziej, że nie wiadomo, co facet ma w kieszeni, może, jakiego gana i w takim przypadku sprawna i szybka pięść niewiele może pomóc. Choć żyli w świecie kapitalizmu a ich tętno przez pięć dni w tygodni biło nerwowo amerykańskim rytmem, to na weekendy, kiedy Polacy spotykali Polaków wychodziła z nich polskość miejsc, z których pochodzili, nie zawsze z małych miejscowości czy wiosek, coraz częściej z wielkich miast. Mimo wszystko ciężka polskość ludzi ciężko pracujących mózgów i płuc i to, że okruchy szczerego złota można było znaleźć na ich palcach, szyjach, rękawach koszul czy krawatach to ich dusze, te słowiańskie dusze wciąż były przesiąknięte widokiem ubogich miejsc, które zostały z drugiej strony oceanu. Chociaż ich blask oczu odbijał światło żółtego kruszcu to myślenie wciąż było mgliste i takie polskie, jakieś pokręcone przez komunizm i ich wychowanie w nim.

Pan Jurek był typowym przedstawicielem tzw. emigracji zarobkowej z lat osiemdziesiątych, pojechał na spotkanie z papieżem do Włoch i dał nogę z wycieczki a razem z nim pół autobusu już do Polski nie wróciło. Przeszedł przez obóz w Latinie pod Rzymem, o czym już tysiąc razy mówił. Tam też chyba po raz pierwszy w życiu nauczył się pracować i zdobył zawód budowlańca, bo pracował na budowie, jego marzeniem było omotać jakaś głupią Polkę, najlepiej sprzątaczkę, która by sprzątała u bogatych Włochów, on by się do niej wprowadził, byłby u nich ogrodnikiem albo szoferem, praca łatwa i przyjemna. Takie scenariusze pisała jego wyobraźnia, ale stało się inaczej dostał wizę i przyleciał do Ameryki. Do Polski tęskni bardzo i jego ulubionym powiedzeniem było „komuno wróć”, gdy mu było ciężko na Ziemi Waszyngtona. Należał do tej emigracji, co to bardzo kocha swoją ojczyznę i papieża, na komunistów głosuje, dawne czasy chwali, ale w Ameryce grzbiet ledwo, co może rozprostować, bo nie ma czasu nawet na to, aby się po łysinie podrapać. A swoją śpiewkę rozpoczął mniej więcej tak:

– Moja stara i dzieci w Polsce mają wszystko, czego tylko dusza zapragnie: dom, samochód, luksus komunistyczny i kapitalistyczny dobrobyt, futra i kożuchy. Sama nie wie, w którym ma łazić. Rodzina ogląda telewizję satelitarną, a dzieci mówią po angielsku lepiej niż niejeden Amerykanin tutaj w Chicago.

– Wszystko?… – Zareagował zdziwieniem Pan Tadziu, kolega pana Jureczka, też budowlaniec, przynieść, podaj, pozamiataj, przyjaciel i brat od wódczanej matki, grecki hrabia, który w Gracji spędził kilka lat czekając a upragnioną Amerykę.

– Wszystko – potwierdził pan Jureczek.

– To także ma jakiegoś młodego gacha, który właśnie teraz nad ranem masuje jej plecy, bo ty chłopie o wszystkim pamiętasz, ale nie o tej sprawie. A jej do pełnego szczęścia na pewno tylko tego brakuje, a kto wie, czy to nie jest najważniejsze. Twoje futra i kożuchy… To możesz sobie gdzieś schować, ona potrzebuje chłopa do grzania w nocy, a nie futra ty barania głowo.

Nastała cisza. Całe towarzystwo nabrało wody w usta i zaniemówiło. Pan Jureczek spuścił głowę, a grecki hrabia utkwił swój wzrok w jego łysinie. Za taką wstawkę słowną można było dostać z byka albo z półobrotu w szczękę, że Ruscy chirurdzy by jej nie poskładali. Przez chwilę myśleliśmy, że rzucą się na siebie jak dwa wilki, a wtedy ktoś trzeci zdrowymi kopami pod żebra ich rozdzieli i będzie zabawa na sto dwa, i będzie, o czym opowiadać ze dwa tygodnie, ale nic takiego nie nastąpiło. Przez chwilę moment można było słyszeć pulsującą krew w żyłach biesiadników. Pan Jureczek jakby zapadł się w sobie, mina mu skwaśniała, co spowodowało, że twarz mu nabrzmiała jeszcze bardziej nieprzyjemnie i określenie jej, jako mordy byłoby jak najtrafniejszym. Długo się namyślał zanim odpowiedział:

– Moja baba pewnie, że ładna, to i chłopy na nią lecą. Co ty sobie myślisz w kółko golony, że ona nie podoba się chłopom? Jest piękna jak laleczka, cała wieś się za nią ogląda, jak idzie do kościoła. A ty, co sobie myślisz, że twoja to święta, może sobie zaszyła, co?

Po raz drugi nastała chwila grobowej ciszy.  Mężczyźni zaciskali pięści i patrzyli na siebie jak dwa głodne wilki, co to w każdej sekundzie mogą rzucić się na siebie i łby sobie poodgryzać. Całe szczęście, że do naszego stolika podeszła kelnerka z pytaniem:, co chcemy na deser czy placek z dyni, czyli pumpkin pie, czyli klasyczną szarotkę, czyli apple pie całkowicie rozluźniły towarzystwo.

Chicago 1994

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko