Jan Stanisław Smalewski – W sowieckich obozach śmierci (11)

0
726

O krok od śmierci

                  Po półtorarocznym pobycie na Kołymie  uśmiechnęło się – jeśli tak można powiedzieć – do Antoniego Rymszy szczęście. Naczelnik laboratorium chemicznego przywołał go do siebie i oświadczył, że na jego prośbę (napisał do komendanta obozu karteczkę) został wyznaczony brygadzistą obsługi OTK (Oddziału Technicznej Kontroli). Typując go do tej funkcji, wziął pod uwagę jego umiejętność współpracy z ludźmi, znajomość języka rosyjskiego i czytelny charakter pisma.

– Widzicie Rymsza. Władza obozowa liczy się z… opinią ogółu – dodał, jakby szukając kolejnego uzasadnienia. – Wasi współwięźniowie chcieli, żebyście to wy kierowali nimi. No i ma się rozumieć – przedłużając wypowiedź, szukał w myślach właściwych określeń – kobiety także widziały was za brygadzistę. A tak prywatnie. Jak byliście na wolności, to chyba niejedna baba za wami po nogach sikała, co?

– Skądże, grażdanin naczelnik. Nie było na to czasu. Wojna, partyzantka. Sami rozumiecie.

– Tak, rozumiem – westchnął Grebieszkow. – Tylko nie zapominajcie, że nadal jesteście więźniem. Funkcja brygadzisty nakłada na was dodatkowe obowiązki. Odtąd odpowiadacie za siebie i za ludzi.

Instruktaż otrzymany od naczelnika laboratorium był krótki, lecz konkretny. Tego dnia, po pracy, powędrował do obozu z kartką dla dowódcy warty, na której Grebieszkow napisał: „Od jutra wyprowadzać do obsługi OTK brygadę 35 ludzi pod komendą brygadzisty więźnia F1-233, Antoniego Rymszy”.

Zaraz na początku kierowania brygadą jego nadzorca niespodziewanie zagadnął: – Brygadzir Rymsza, ty wiesz, jak należy dbać o swoich ludzi? – Antoni był zdumiony, że ktoś taki jak on, sowiecki człowiek, na dodatek oficer, mówi o trosce o podwładnych, tym bardziej że byli nimi więźniowie.

– Jak dbać? Wiem, byłem przecież w wojsku.

– No, tu nie wojsko. Nie da się robić tak jak w armii. Jak wrócisz do obozu, pójdź na stołówkę do Japończyka Tanaki i powiedz, że kazałem, żeby brygadę ulokował w takim miejscu, aby dostawała jeść w pierwszej kolejności.

Chciał podziękować nadzorcy, ale bał się, że go źle zrozumie. Tam wśród władzy obozowej nie używało się słowa dziękuję. W ogóle nie używało się go publicznie.

– Rozumiem – odparł krótko.

Jego przełożona, naczelnik OTK Ignatowska czasami zostawiła mu w gazecie kawałek chleba. – Rymsza. Jak będziesz wychodził, posprzątaj dokładnie i spal wszystkie papiery, rozumiesz? – To był sygnał dla niego, że w tych papierach jest chleb.

– Rozumiem – odpowiadał kobiecie. To jego rozumiem brzmiało jak dziękuję. Bo kiedy znalazł kawałek chleba, nikt o tym nie mógł się dowiedzieć. Ona nazajutrz też o nic nie pytała, a on nie odważył się w jakikolwiek sposób nawiązać do tej sprawy. Rozumieli się bez słów. Ba, nawet bez gestów. Wszelkie przyjazne spojrzenia i gesty mogłyby zostać zauważone i stanowić przyczynek do inspekcji przez opera.

Japończyk Tanaka był pułkownikiem byłej armii japońskiej. Na stołówce decydował, gdzie która brygada ma usiąść. Przy niedostatku jedzenia to było bardzo ważne, czy posiłek, jaki się otrzymywało, więzień zjadł gorący, czy też zupełnie zimny.

Podawana w tym czasie okresowo zupa z kapusty – pływającego w brunatnej lurze zielska – na zimno była nie do przełknięcia. Na gorąco, zdawała się przypominać smakiem prawdziwą zupę.

Kapustę, a raczej liście kapusty, przywożono masowo z pól doświadczalnych Tałajaty. Na Kołymie główki nie zawiązywały się. Te liście natomiast rosły w doświadczalnych gospodarstwach założonych wokół kilku bijących z ziemi gorących źródeł. Ponoć temperatura ich wody wynosiła 70 stopni Celsjusza. Wokół źródeł rozkładano warstwę nawiezionego skądś torfu i sadzono warzywa. Samo ciepło pochodzące z podziemnych źródeł nie wystarczało jednak. Tak jak im nie wystarczała żadna namiastka czyjejś troski, która nie była w stanie zastąpić rodzinnego ciepła.

Niebawem sam – w imieniu ludzi z jego brygady – udał się do Japończyka Tanaki.

– Panie pułkowniku. Przykro mi, że muszę interweniować u pana, ale już trzeci dzień nasze porcje są mniejsze i gorsze niż zwykle. – Oczekiwał, że Tanaka będzie się usprawiedliwiał, lub obieca, że zwróci na to uwagę. Głód i tak każdego dnia dokuczał każdemu, trudno więc było się pogodzić z faktem, że jest się dodatkowo oszukiwanym. Japończyk zaskoczył go jednak.

– A pan myśli, że co? Skąd wezmę na polepszenie więźniom żarcia na święto rewolucji?!

– Na święto rewolucji? – zdziwił się Rymsza.

– A tak. Przecież za kilka dni przypada rocznica rewolucji październikowej. Władza obozowa postanowiła wydać wam dodatkową pajkę chleba i miskę zupy. Z nieba tego nie ściągnę, prawda?

– Mojżesz załatwił Żydom mannę z nieba, może i pan spróbować. Chociaż nie sądzę, żeby się udało? Myślę jednak, że skoro władza w ten sposób chce uczcić święto, stać ją na dodatkowy prowiant.

– Radzę to powiedzieć władzy, nie mnie, brygadzisto. Ja tutaj tylko… odbywam wyrok.

Trzydzieści metrów za barakiem, w którym mieściło się laboratorium, była hala produkcyjna. To trzecia i ostatnia budowa komunizmu, jaką przyszło mu poznać na zagrodzonym terenie fabryki nr 8, na Kołymie. W fabryce pracowało piętnaście osób wolnych i stu pięćdziesięciu tych, którzy z chwilą skazania skreśleni zostali z ewidencji ludności Związku Sowieckiego.

Halę produkcyjną zbudowano na pochyłym stoku góry w ten sposób, że wjazd do niej znajdował się najwyżej, a kolejne urządzenia, przez które musiał przejść dostarczony samoswałami materiał rudonośny, stopniowo schodziły w dół, ułatwiając tym samym jego obróbkę.

Wywrotki, wjeżdżając pod kryty papą drewniany dach, podjeżdżały najpierw pod olbrzymią kratownicę wykonaną z szyn kolejowych i umieszczoną pochyło nad krótkim betonowym korytem. Kratownicę (o otworach 50 × 50 centymetrów) obsługiwali więźniowie wyposażeni w młoty i łomy, za pomocą których rozkruszali wszystko to, co pod własnym ciężarem przez nią nie przeleciało. Dalej rudonośny materiał przesuwał się pochyłym korytem prosto pod tak zwaną szczekawuju drabinku, czyli prasę elektryczną o dwóch potężnych i szerokich szczękach z żeliwnymi belkami, miażdżącymi skały na mniejsze kawałki; na ogół nie przekraczające dziesięciu centymetrów średnicy.

Jeszcze niżej był amerykański Saymons. Taki duży lejek, w którym podskakiwał mały, ale niezwykle pracowity grzybek o średnicy siedemdziesięciu centymetrów. Pracowity, gdyż w ciągu jednej dwunastogodzinnej zmiany, pracując w tempie „góra – dół”, przerabiał średnio 56–60 ton urobku. Następnie wszystko to szło na młyn: olbrzymi bęben w kształcie stalowej rury o średnicy półtora metra, wyłożonej żeliwnymi dziesięciocentymetrowymi sworzniami. W podstawie bębna umieszczone były żeliwne kilkucentymetrowe płyty, które wraz ze sworzniami rozdrabniały materiał górniczy, kierując go ku wylotowi, gdzie swój pracowity obieg rozpoczynała woda – tłoczona bez przerwy ze studni głębinowych.

Rozdrobniony materiał przemieszczał się wraz z wodą na sita. Wszystko, czego one nie przepuszczały, ponownie – przy wykorzystaniu siły fizycznej więźniów – wracało do młyna.

Z wyjątkiem kilofów, młotów, łomów i szufli wszystkie pozostałe urządzenia zasilane były energią elektryczną wytwarzaną z ropy naftowej przez angielskie silniki Makłareny. Tych, co obsługiwali maszyny: mechaników i kontrolerów nazywano prydurkami. Najczęściej byli to rodowici Rosjanie.

Przepłukany materiał kierowany był długim lejem prosto na wibrujący stół Wilfley’a. Kosz stołu jednym bokiem, a właściwie rogiem pochylony był lekko, a cały jego blat wyłożony drewnianymi listewkami, schodzącymi ukośnie od najdłuższej do najkrótszej, stożkiem w kierunku pochylenia. Wibracja stołu i strumień wody powodowały, że materiał zawierający ciężką rudę cynową opadał na dno i przesuwając się pomiędzy listewkami, przemieszczał w stronę otworu znajdującego się w dolnym rogu stołu. Lżejszy materiał, a było go kilkanaście razy więcej, odrzucany był na zewnątrz, pryzmowany, ładowany do wagonetki, wywożony na dół za halę produkcyjną i zrzucany w przepaść.

Wysegregowana wstępnie ruda gromadzona była w wiadrach, odnoszona na bok i wysypywana na pryzmę na betonowej posadzce. Tam ociekała z wody, oczekując na proces wstępnej obróbki chemicznej i suszenie.

W żelaznym piecu, o wielkości połowy pokoju, palił się bez przerwy ogień. Krzątali się przy nim flotacze, którzy najpierw zaprawiali rudę ksantatem, ropą i jakimiś jeszcze chemikaliami, wsypując to wszystko do mieszalnika, w którym pracowało mieszadło na wzór śmigła samolotu, odrzucając na bok szumowiny i zbierając powstały w ten sposób koncentrat. Dopiero to, co powstało z flotacji, wsypywali na rozgrzaną do czerwoności blachę w formie brytfanny. Trudno opisać smród i zaduch, jakie panowały wokół pieca i całej metałło kasy, to znaczy najwyżej dwudziestocentymetrowej grubości pryzmy suszącej się na piecu rudy, wyrównywanej drewnianą deską.

Po przesuszeniu można było dopiero pobrać z niej próbki, w celu określenia właściwej zawartości czystego metalu. Obsługujący laboratorium więzień (wcześniej robił to i Rymsza) pobierał w wiaderko materiał do badań. Z pryzmy, podzielonej deską na liczne kwadraty, wybierał losowo dziesięć pól, z każdego z nich zaczerpywał po pół garnuszka rudy i wsypywał do wiaderka. W wiaderku mieszał wszystko razem i odnosił do „Izmielczycielnoj”. Tam na opisanym wcześniej młynie Johnsa zawartość wiadra dzielił na pół, potem jeszcze raz na pół (młyn miał takie dwie tuleje, w które wsypywało się materiał i po przemieleniu dzieliło na dwie części), pakował w woreczek lub w tym samym wiaderku odnosił do laboratorium. A potem… przynosił opracowany w laboratorium wynik badań z powrotem do metałło kasy.

Po co ten wynik potrzebny był w metałło kasie? Ano po to, by go dołączyć do worka z rudą przygotowywaną do transportu lotniczego dla huty gdzieś w głębi ZSRS.

Z przerabianych podczas jednej zmiany sześćdziesięciu ton rudonośnego gruntu, otrzymywano około trzech ton koncentratu, zawierającego 45–47% czystego metalu (cyny). Akurat tyle, ile zabierał na swój pokład jeden samolot transportowy.

Przed transportem, w metałło kasie koncentrat pakowano po pięćdziesiąt kilogramów. Każdy taki pakiet składał się z trzech worków. W pierwszy – brezentowy, bezpośrednio wsypywano koncentrat. Następnie wkładano go w worek bawełniany, do którego dołączano dokument z podpisem inżyniera laboratorium chemicznego, potwierdzającym wartość określonej próby. Worek trzeci, to worek ze specjalnego tworzywa wzmocnionego drucianą siatką. Dopiero tak zapakowany koncentrat numerowano i pieczętowano plombą kontroli technicznej.

Podobno podczas wytopu w hucie, rudy z worków nie wysypywano, lecz z opakowaniem trafiała do pieca. Potwierdzałyby to dostawy na Kołymę zawsze nowych worków. Czy wyprodukowana w ten sposób tona cyny, mimo darmowej pracy łagierników, nic nie kosztowała?

Transportu kolejowego na Kołymę nie było, gdyż drogę zagradzały góry Jabłonne, oddzielające ją od Syberii. Latem niekiedy można było korzystać z drogi morskiej. Niestety, przez większą część roku Morze Ochockie było zamarznięte.

Będąc brygadzistą, Antoni mógł pozwolić sobie na krótką rozmowę z kobietami pracującymi w laboratorium. W obecności innych więźniów tylko na tematy wykonywanej pracy. Kiedy zdarzało się jednak, że w pobliżu kobiet – inżynierów nie było nikogo, one same go zaczepiały.

– Rymsza, ty powiedz, za co Bałdujewa skazano na Kołymę?

Antoni lubił pożartować, ale…

– Wy wiecie, że on maszynista kolejowy?

– No my wiemy, bo go więźniowie tykają: ty, maszynista.

– No, to on kiedyś prowadził pociąg towarowy na Syberię i jak raz była mgła, nie zauważył drogowskazu. Wjechał do tajgi i trzy dni po niej błądził, zanim udało mu się znaleźć drogę. Władza sowiecka potraktowała to jako sabotaż i zesłała go na Kołymę.

Kobiety w tę bajkę uwierzyły. Podobno dwie z nich były po innych studiach, nie chemiczki.

„Wykształcone, a takie naiwne” – pomyślał.

– A ile on dostał?

– Dwadzieścia pięć lat.

– Oj, to dużo – pożałowały Siergieja i zadowolone z wyjaśnienia, powróciły do swoich zajęć. Niebawem jednak przyszły ponownie. Tym razem, podchodząc do okna, wywołały go na zewnątrz.

– Rymsza, ty chodź szybko, zanim kto przyjdzie i wyjaśnij nam, coś ty nagadał.

Widząc, że w pobliżu nie ma nikogo z obozowej władzy, wyszedł do nich na zewnątrz baraku.

– Rymsza. Jak Bałdujew mógł wjechać do tajgi, skoro tam szyn nie ma?

„Jak już udawać naiwnego, to do końca” – pomyślał. – Nie ma? – udał zdziwienie. Tego to ja nie wiedziałem. Wy lepiej spytajcie o to Bałdujewa. On mi mówił, że tak było.

– To ty go spytaj. My nie możemy rozmawiać z obcymi.

Naiwne, bo naiwne, ale… mógł chociaż porozmawiać z nimi. Mógł odezwać się do kobiety. Miały zresztą do niego zaufanie. To przyjemnie łaskotało gdzieś pod sercem, w środku. Kiedy mężczyzna pozbawiony jest kobiety, nawet ułamek jej obecności jest dla niego szczęściem. Barwa głosu kobiecego, jej spojrzenie, przypadkowy uśmiech. Potem w nocy, dopóki sen nie zmorzył, marzył o tej, którą utracił, która została tak daleko, bo tysiące kilometrów od niego. W odległości nie do pokonania.

A Bałdujew nie wiedział, że Rymsza żartuje sobie z niego. Tak naprawdę został skazany za zdradę ojczyzny. Podczas wojny dostał się do niemieckiej niewoli. Kiedy wraz z innymi jeńcami prowadzono go w konwoju przez kartoflisko, nachylił się, by sięgnąć po kartofla. Jeden z Niemców myślał, że chce uciekać i strzelił do niego, przestrzeliwując mu płuco. Rannego zabrali do niemieckiego szpitala i tam wyleczyli. Gdy do miejscowości, w której znajdował się szpital, weszli Rosjanie, Bałdujew – jako jeniec – był pomocnikiem sanitariusza.

Siergiej był wyjątkowo poczciwym człowiekiem. Uczynny, sumienny. Muchy by nie skrzywdził. Jego rodzina mieszkała w Nowosybirsku; miał żonę i dziecko.

Na terenie obozu funkcjonowało prawo, że jeśli wykryto donosiciela, to więźniowie tej narodowości, z której się on wywodził, musieli go zlikwidować. Okropne i bezlitosne prawo. Zresztą tylko takie mogło ograniczyć donosicielstwo, chociaż to też nie gwarantowało, że miejscowe władze nie poradzą sobie z pozyskiwaniem takich ludzi. Oficerowie operacyjni i polityczni ze szczególną troską dobierali sobie donosicieli i dbali o to, aby ich nigdy nie zabrakło.

Kiedyś do Rymszy podszedł jeden z jego ludzi, Ukrainiec. Był roztrzęsiony, jakby się czegoś bał.

– Brygadir, ja chciał z tobą porozmawiać. Chodź ze mną na bok, żeby nas nikt nie słyszał. – Antoni nie spodziewał się, że poprosi o pomoc w tak trudnej sprawie.

– Mnie zmuszają, żebym ja donosił – oświadczył w zaufaniu. – Znasz opera? On powiedział, że jak się nie zgodzę, to z moim wyjściem na wolność może być różnie; może nawet przedłużyć mi wyrok.

– Przedłużyć wyrok? – zdziwił się Rymsza. Wiedział, że donosicielom zapewniano lepsze warunki od pozostałych więźniów, ale żeby za odmowę donosicielstwa, karać? Ukrainiec miał już niewiele do ukończenia wyroku. Bodajże rok, a to mogło stać się dobrym polem do szantażu przez opera. Ale jak mu powiedzieć, żeby się nie bał, nie zgadzał, bo to tylko szantaż? Gdy się zgodzi na współpracę, może stracić więcej, bo kiedy się wyda, że donosi, więźniowie mogą go zabić.

– Czy powiedział ci, o czym masz mu donosić?

– Tak. Interesuje go, o czym rozmawiają ci, którym kończą się wyroki. Mimo wnikania w szczegóły, Antoni nie miał pomysłu, co mu doradzić. Zachodziła przecież obawa, że Ukrainiec przyzna się potem operowi, że rozmawiał z brygadzistą i ten dał mu takie, a nie inne rady.

– Słuchaj, to bardzo delikatna i niebezpieczna sprawa. Nie umiem ci powiedzieć, jak powinieneś postąpić. Idź na razie do pracy, a ja jeszcze się zastanowię. Jak będę wiedział, co należy zrobić, to ci powiem.

Antoni dręczył się. Zostawić sprawę ot tak, licząc, że rozwiąże się sama? To nie jest wyjście. A odmówić pomocy współwięźniowi teraz, gdy ten obdarzył go zaufaniem i narazić go na poważne konsekwencje, których się obawia?

– Wiem – nagle zaświtało mu w głowie. – Przecież ma w brygadzie kilku Ukraińców, niech im powie o tym. W razie czego to będzie ich wspólna sprawa. Albo… powie o tym Petruni, on był żołnierzem.

– Petrunia, wiesz, co to jest tajemnica wojskowa? – wieczorem zapytał marynarza.

– Jaa?! – zdziwił się marynarz. – Brygadzista ma jakieś wątpliwości?

– Nie mam, dlatego właśnie z tobą chciałem o tym porozmawiać – wyjaśnił Rymsza. – Bo to, co ci powiem, jest właśnie taką tajemnicą. Wiem o tym tylko ja i zainteresowany. Słuchaj uważnie. – No i powiedział Petruni w czym rzecz. Niech porozmawiają między sobą i ustalą, co powinien zrobić ich rodak, jaką odpowiedź dać operowi.

Po kilku dniach Petrunia poinformował go, że tak go ustawili, że nie przyjął proponowanych przez opera warunków współpracy.

Innego razu przyszedł do Rymszy jeden z Łotyszy. – Brygadir, sprawa przykra – zwrócił się do niego. – Mamy dowody, że jeden z waszych szpicluje.

– Polak donosicielem? – nie mógł uwierzyć. – Kto to taki?

– Kozak. – Był wśród nich taki Polak, ale to Polak urodzony w Brazylii. Z zawodu zegarmistrz. Aresztowano go w Berlinie. Z Brazylii czy nie z Brazylii, zawsze to jednak Polak. Ciężko zrobiło mu się na sercu. Skoro jest taka informacja, trzeba to sprawdzić.

Wieczorem po kolacji poprosił wszystkich do siebie na krótką naradę. Polacy zainteresowali się sprawą i postanowili zdobyć dowody.

Minęło kilka dni. Podczas kolejnego wieczornego posiłku dowiedział się, że jego rodacy chcą z nim spotkać się ponownie. – Ty w naszej grupie masz najwyższą funkcję, więc musisz decydować – w głosie jednego z przyjaciół wyczuł niepokój.

– Czy to znaczy, że te informacje potwierdziły się? Macie dowody? Niezbite?

Niestety, mieli takie dowody. Potwierdzone przez jednego z lekarzy i zaprzyjaźnionego z nim dozorcę. Gdy zaczęli go wtajemniczać w szczegóły, najpierw poczuł niesmak do donosiciela, a potem… jego odczucia zaczęły mieszać się jak w tyglu. Było mu żal, że to właśnie on, Kozak – szanowany przez rodaków, występuje przeciwko nim. Był też oburzony, że jego rodak dał namówić się do tak haniebnej współpracy, a w końcu, poczuł strach. – To on ma podjąć ostateczną decyzję? O jego likwidacji?

Widząc wahanie Rymszy, jeden z rodaków ponaglił go. – To hańba, która spada na nas wszystkich. Nie mamy wyboru.

– Tak, wiem.

Łatwo powiedzieć: zlikwidować. Zabić jednak człowieka za to, że donosi? Że jest obozowym szpiclem? Gdyby on pracował w kopalni, nie byłoby sprawy. Przypilnowaliby, a potem… za ręce, za nogi i do szybu. Zanim zorientowałby się, byłoby po krzyku. Świadków nie ma, wpadł sam.

– Tak, to nie będzie proste. Myślę jednak, że nie powinniśmy się śpieszyć. Można by jeszcze go przez kilka dni poobserwować – spojrzał w oczy rodakom.

– Ale po co? My nie mamy żadnych wątpliwości – wyjaśnił któryś z nich.

– Czy wszyscy? – Antoni ponownie popatrzył na zebranych.

– Ja uważam, że te kilka dni nas nie zbawi – zgodził się z nim Romek.

– Ja też tak uważam – poparł go ktoś z grupy.

– Dobrze. Jaki dzisiaj dzień mamy? Wtorek. Spotkamy się ponownie w sobotę. A do tego czasu, każdy na ile może, niech obserwuje Kozaka.

Rodacy mieli rację. Dla świętego spokoju jednak Antoni też chciał się upewnić. Kozak szybko połapał się, że jest obserwowany i przestał wychodzić poza obręb zony. Faworyzowanie go przez dozorców stało się wyraźnie widoczne. A tymczasem w sobotę rano do Antoniego zgłosił się młody akowiec z jego rodzinnych stron.

– Panie Rymsza, chcę, żeby pan wiedział, że biorę to na siebie. Dostałem wyrok 25 lat, mam za sobą dopiero rok. Jak wpadnę, dużo nie stracę. Najwyżej wszystko zacznie mi się liczyć od nowa.

Antoni był zaskoczony. – Chce pan zlikwidować Kozaka?

– Tak. Zgłaszam się na ochotnika. Między innymi przez takich jak on dostałem się tutaj na Kołymę. To zdrajca, może ręka mi nie zadrży.

– Czy uzgodniłeś to z pozostałymi?

– Nie z wszystkimi, ale jak pan chce, powiem im dzisiaj o tym.

– Dobrze, wieczorem powiem im sam – zgodził się Rymsza, zamierzając się oddalić. Młody akowiec powstrzymał go.

– Nie zapyta pan, jak zamierzam to zorganizować?

– Nie, brzydzę się tym – wyjaśnił. – Zarówno tym, czego dopuszcza się Kozak, jak i prawem, które nakazuje nam go zlikwidować.

– Dobrze – zgodził się akowiec. – Jak będzie po wszystkim, powiem panu.

Niestety, nie było po wszystkim, gdyż zamysł młodego akowca nie powiódł się. Przy pomocy któregoś z przyjaciół zaczaił się on na Kozaka w ustępie. W obozie był taki ogólny sracz na osiemnaście oczek. Oświetlała go jedna słaba żarówka. Pod ścianą, znajdującą się bezpośrednio za plecami, można było przejść i dostać się do środka.

Kiedy Kozak przysiadł, pomocnik akowca zgasił światło, a wykonawca wyroku zaszedł go od tyłu i trzymanym w ręce długim na trzydzieści centymetrów i zaostrzonym gwoździem owiniętym w szmatę, szurnął go z góry tak nieszczęśliwie, że gwóźdź trafił w kość obojczyka, ześlizgnął się po niej i uwiązł pod skórą, z zewnętrznej strony klatki piersiowej. Napadnięty zaczął krzyczeć, zrobił się szum i napastnicy musieli uciekać.

Po tym zdarzeniu Kozaka natychmiast zabrano i wywieziono z obozu, nie ujawniając dokąd, jak również nie podejmując żadnego śledztwa.

Latem 1952 roku brygada Antoniego Rymszy pracowała na nocnej zmianie. W tym czasie noce od dnia niemal niczym się nie różniły. Słońce nie zachodziło, świecąc całą dobę. Fabryka nr 8 dudniła odgłosami Saymonsa, młynów i stołów Wilfley’a, więźniowie realizowali codzienne zadania. Nagle, nieoczekiwanie na teren fabryki, wtargnął oddział miejscowego garnizonu wojska, zarządzając natychmiastowe przerwanie pracy i zbiórkę wszystkich więźniów.

Zaskoczeni tą sytuacją więźniowie gromadzili się w milczeniu, poszukując wzrokiem rozwiązania tej niecodziennej zagadki. Zgrupowani w obrębie fabrycznego placu pytali szeptem, o co może chodzić? Z zachowania dozorców można było jedynie wyciągać wnioski, że nie czeka ich nic dobrego. Potwierdzała to również zwiększona liczebność żołnierzy i ich nagła zmiana stosunku do łagierników. Większość z nich zachowywała się brutalnie, a niektórych porównać można było do wściekłych brytanów, ujadających u ich nóg. Otwartą nienawiścią do sowieckich niewolników pałali oficerowie nadzorujący całość tej niecodziennej akcji.

Otoczeni silnym kordonem więźniowie ustawiali się w pokorze, oniemiali i ogłuszani krzykami wydawanych komend. Nikt nie wiedział, co zaszło, ani co ma się stać za chwilę. Na co czekają? Po co zarządzono tę zbiórkę? Każdy snuł domysły i przypuszczenia, obawiając się myśleć o najgorszym. – W owym czasie można było spodziewać się nawet śmierci. – Zresztą śmierć dla wielu była wybawieniem, wcale jej się tak nie lękano. Gorsze od niej było chyba to wlokące się w nieskończoność niewiadome. Chociaż… w tej konkretnej sytuacji, gdy nikt nie spodziewał się śmierci, gdy wydawała się ona niezasłużoną, głupio byłoby umierać ot tak, po prostu; z dala od rodzinnych stron i swych bliskich. Umierać z powodu jakiegoś „widzimisię” sowieckiej władzy. Człowiek podświadomie bał się śmierci w każdych warunkach i ze wszystkich wewnętrznych sił, jakie mu wciąż pozostawały, starał się jej uniknąć.

Rymsza zdawał sobie sprawę, że w tych warunkach może mu nie starczyć sił na walkę ze srogim losem o kolejny dzień życia. A takich dni przecież każdy miał przed sobą około dziewięciu tysięcy. Mimo wszystko obowiązywała w tym jakaś żelazna, chociaż niepisana zasada: ty umieraj dzisiaj, a ja dopiero jutro. Szczęśliwe zakończenie zmiany oznaczało wielką wygraną. Oznaczało, że jutro będę jeszcze żył i otrzymam z rana pajkę chleba. Udam się do pracy i… będę miał kolejną szansę, by żyć; by myśleć o przetrwaniu.

Nadzieja, gdyby nie ona? Tylko nadzieja w tych tragicznych warunkach trzymała ich przy życiu. Z nią każdy kładł się do snu, wstawał, szedł do pracy, modlił się w ciemnym kącie kopalni. Z nadzieją na przetrwanie.

Z iskierką nadziei kolejny raz stali stłoczeni na fabrycznym placu, by po jakimś czasie dać się uformować w tradycyjne więzienne piątki. Z nadzieją czekali, co dalej? Dokąd ich poprowadzą? Jeśli ma ich spotkać coś srogiego, to za co? Z jakiego powodu ponoszą te upokorzenia i dlaczego mieliby ponieść jakąś okrutną karę?

Czekali na samochody. We wszystkich oczach widniał niepokój. Antoni Rymsza patrzył na swoich więźniów i do swojej rozpaczy dołączał ich rozpacz. Tylko kilka par oczu zachowywało zimny, obojętny spokój. Jedna para oczu miotała gromy i skry nienawiści. Te oczy wyrażały zdecydowany sprzeciw, w obronie życia. Wydawało się, że ich właściciel był gotów na walkę o godną, ludzką śmierć.

Inna para oczu zdawała się mówić, że z godnością należy przyjąć wszystko, co zdarzy się z woli nieba. Były to oczy głęboko wierzące, oczekujące śmierci jak zbawienia.

Jeszcze inne zdawały się wierzyć w zwycięstwo sprawiedliwości. Pozostałe oczy wyrażały przekonanie, że sprawiedliwość wobec siły i przemocy nie ma najmniejszego znaczenia, a poza tym… dla sprawiedliwości klimat na Kołymie jest za srogi. Nie wytrzymuje ona pięćdziesięciostopniowych mrozów i logiki miejscowej władzy – reprezentującej w łagrze wielki ZSRS.

Po dokładnym sprawdzeniu stanów liczbowych brygad, zaczęto w pośpiechu ładować ich na samochody ciężarowe. Ujadanie przytrzymywanych na smyczach wilczurów, zagłuszało nawoływania strażników, którzy za najmniejsze opóźnienie lub nieudolne wspinanie się na samochód, okładali kolbami oszołomionych więźniów i napuszczali na nich psy. Nie wolno było im rozmawiać, ani się rozglądać. Groziło za to użycie broni.

W powietrzu wciąż wisiało nieszczęście. Ciałem Rymszy wstrząsały dreszcze, w uszach pojawił się nieznośny szum, słyszał bicie własnego serca. A żyć chciało się jak nigdy.

Przy pomocy współtowarzyszy wspiął się na samochód, usiadł pomiędzy rodakami Orendarczukiem i Ryszardem Chawą i tak jak nakazano, patrzył tylko na swoje nogi. Wszystkim kazano pochylić głowy.

„Gdzie ich powiozą?” – intrygowało każdego. Przed nimi były tylko trzy drogi i trzy możliwości. Mogli ich zawieźć w góry, o sto metrów od fabryki, ale to za blisko, żeby wykorzystywać samochody. Mogli też wywieźć dalej – za fabrykę w lewo, prosto za 8 prybor, na ogólny cmentarz. W obu przypadkach oznaczało to śmierć. Trzecia możliwość to powrót do obozu i nadzieja na jakiś lepszy obrót sprawy.

Gdy zakończono ładowanie, rozległy się komendy: „Targaj!” – „Ruszaj!”. Zawarczały silniki, uciszyły się psy, zadrżały serca więźniów. Antoni Rymsza przymknął oczy i myślami skierował się ku swoim najbliższym. Z żalem pomyślał o tym, że mógłby nigdy już nie zobaczyć Aldony i syna, i polecając się Bogu, czekał, co będzie dalej. Szczerze mówiąc, bał się myśleć o tym, o czym myślała większość więźniów, że zostaną rozstrzelani.

W tym przekonaniu utrwalała ich plotka sprzed kilku dni, że wszystkich więźniów politycznych z dwudziestopięcioletnimi wyrokami mają zlikwidować. Taką wiadomość rozpowszechnił po obozie dzieciak – syn zastępcy dyrektora kombinatu do spraw politycznych, który rzekomo podsłuchał rozmowę ojca z jakimś wysokim przedstawicielem Magadanu, inspekcjonującym wcześniej kombinat. Tą tragiczną wiadomością żył cały obóz. Teraz z zapartym tchem czekali.

Minęli zakręt w góry, ruszyli w kierunku głównej trasy. Pozostał jeszcze ten straszny 8 prybor, gdzie wszystkie trupy różnych narodowości, grzebane tam od lat, zepchnięto spychaczem w jedną olbrzymią piramidę tworzącą zgodną międzynarodówkę, a raczej niekształtną stertę, obramowaną u podnóża łańcuchem wybielałych czaszek, które patrząc czarnymi oczodołami, jak gdyby mówiły: czemu nie dajecie nam spokoju, czemu?!

Nie skręcili w stronę cmentarza. Jechali do obozu! – Uf – odetchnęli z ulgą. Tylko co dalej?…

Zatrzymali się przed bramą, tam rozpoczęto rozładunek. Znów otoczył ich silny kordon żołnierzy. Dozorcy przystąpili do sprawdzania kartoteki. Ściśle według ustalonych procedur. Powoli i dokładnie: obozowy numer, imię, nazwisko, imię ojca, rok urodzenia, paragraf, z którego zapadł wyrok.

Przy bramie w komplecie czekała administracja obozu i dowództwo garnizonu. Tylko po co?…

W głębi obozowego placu zgromadzono już więźniów ściągniętych z innych obiektów pracy. Siedzieli na ziemi. Z baraków dozorcy też wygnali wszystkich ludzi. Zbudzeni ze snu łagiernicy ubierali się w pośpiechu, poganiani przez dozorców i towarzyszących im żołnierzy z psami. Plac zapełniał się powoli. Na wszystkich narożnych wieżyczkach stały wzmocnione straże. Karabiny maszynowe skierowane były prosto w oszołomionych więźniów. Cichły wrzaski, milkł zgiełk paniki i tylko psy ujadały jak oszalałe.

Więźniów z terenu fabryki nr 8, po sprawdzeniu stanów, brygadami wprowadzano na teren obozu i także sadzano na ziemi. Zakaz porozumiewania się obowiązywał nadal. Mimo to, podświadomie kierowani ku najbliższym, starali się zajmować miejsca wśród przyjaciół, znajomych.

– Co się stało? O co w tym wszystkim chodzi? – pytali oczami, ale tam też nikt tego nie wiedział.

Czas oczekiwania na wyjaśnienie zagadki dłużył się. Więźniowie gubili się w domysłach. Nie ustawały obawy o jakiś straszliwy epilog. Przed nimi wznosiły się góry. Najwyższy szczyt miał 1800 metrów wysokości, u jego podnóża widniał wąwóz. I spadzisty, podziurawiony kopalniami stok zbocza. Jedna z tych kopalni była nieczynna, jej wejście zabetonowano. Krążyły pogłoski, że w 1942 roku pogrzebano niej żywcem 250 katorżników. Ci, których wzrok kierował się ku temu zboczu, wąwozowi i kopalni, wskrzeszali w pamięci, bądź przywoływali w niej opowieści o tej tragedii. Ta śmierć łagierników jak natrętna mucha świdrowała również swą obecnością wzrok i umysł Antoniego.

Naocznych świadków śmierci katorżan Rymsza nie spotkał, gdyż umarli nie mówią, a żywi mówić nie mieli prawa. Rzekomo stracono ich w tej wyeksploatowanej kopalni, powodując wybuch większej ilości trotylu. To, co słyszał, mogło poświadczać ten okrutny mord. A mówiono mu, że ci, którzy tamtędy przechodzili do pracy, długo odczuwali w powietrzu trupi odór – fetor dochodzący z zabetonowanego otworu.

Oczekiwanie wlokło się w nieskończoność. Nieznośne uczucie bezradności przygniatało niczym niewyobrażalny ciężar. Wycieńczeni fizycznie i osłabieni duchowo, zdani na litość swych oprawców, czekali. Czekali, gdyż tylko tyle było im wolno. Taki stan niemal doprowadzał do szaleństwa. Tu i ówdzie dawało się słyszeć ciche jęki.

Kiedy wreszcie wszyscy więźniowie stłoczeni zostali na placu, wszystkie brygady wypełniły się, a z baraków wyrzucono nawet chorych i umierających, po raz drugi rozpoczęto sprawdzanie stanów brygad. Bieganina ustała, ale napięcie wzrastało. Potęgowały go wzmocnione straże, najeżone bagnety, czekające na rozkaz użycia lufy karabinów.

Ten bezmiar cierpień fizycznych i psychicznych przygniatał Rymszę niemiłosiernie. Czy nie wystarczyło, że ich możnowładcy przy każdej okazji podkreślali, iż dla Związku Sowieckiego nie ich praca się liczy, ale pokuta? To znaczy męczarnie. – Może nie warto zatem się męczyć? Cierpieć dla ustroju, który zrodzony z krwi, żywi się krwią bezbronnych ofiar?

Nie mając możliwości zamiany choćby słowa ze współtowarzyszami niedoli, a teraz nie mogąc z nimi porozumieć się nawet wzrokiem, Rymsza wracał w tych trudnych chwilach do swych dziecięcych lat, rozpoczynając przegląd swego żywota, aż do chwili obecnej, do – wydawało się – tego dnia sądu ostatecznego, który wciąż trwał, ale jeszcze się nie zakończył. Czarne myśli, które go prześladowały, krążyły jak kruki nad padliną i pozbyć się ich nijak nie było można.

Nawet nie było czym wypełnić tego czasu oczekiwania. Na przegląd swego życia wystarczyło go niewiele. Zresztą w takiej chwili cóż można z niego wspomnieć? Stracone nadzieje. Niespełnione plany. Utracone szczęście domu, rodziny, pracy dla najbliższych. Niezapłacone rachunki przez ojczyznę. Co jeszcze?

Po tym, że ciałem siedzącego przed nim więźnia wstrząsają dreszcze, Antoni zorientował się, że on płacze. Ukradkiem spojrzał w lewo, na Chawę. Też miał w oczach łzy. Duże, kropliste i ciężkie, które pod własnym ciężarem spadały w tę nieludzką ziemię, wcale nie kojąc bólu serca, lecz nieubłaganie unosząc z ciała życie.

Wzruszył się i on, ale na krótko. To już lepiej się modlić – pomyślał. – Tak, Orendarczuk się modlił. Tylko jego skupienie i delikatny ruch warg zdradzały modlitwę. Modlił się bez szeptu, ale nawet podczas tego stanu modlitewnego skupienia, nie potrafił oderwać myśli od zaistniałej sytuacji. Nie potrafił też nie powracać raz po raz myślami do swych najbliższych: Aldony, syna Wiesia. – Czy oni coś wyczuwają? Gdyby mogli usłyszeć ten jęk rozpaczy jego duszy brutalnie gniecionej siłą przemocy i niesprawiedliwości. Gdyby mogli teraz razem z nim modlić się do Stwórcy, aby ten jego zły los odwrócił.

O zgrozo! I to działo się w połowie XX wieku, w kraju o najdoskonalszym rzekomo systemie społecznym. Kraju, który „o krok był od komunizmu”.

Zbliżała się godzina siódma rano, czas śniadania i przygotowania się kolejnej zmiany do pracy, a tymczasem… sytuacja nie zmieniała się. Ile tego można było wytrzymać?!

Nagle otworzyła się furtka wachty. Na plac wchodzili powoli ich sędziowie: wszyscy oficerowie administracji obozowej i garnizonu. Z wyrokiem?

Zadrżały serca więźniów, większość poczuła przypływ krwi do głowy. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę, skąd zbliżało się rozstrzygnięcie. Około dwóch tysięcy istnień ludzkich oczekiwało na wyrok z naprężonymi do granic wytrzymałości nerwami.

Grupa oficerów szła powoli, środkiem drogi, na wyższe miejsce, skąd można było objąć wzrokiem wszystkich klęczących na ziemi więźniów. Wreszcie zatrzymała się. Chwila cichej narady. Już, już miały paść złowieszcze słowa… Niektórzy jak na rozkaz podnieśli dłonie, by zatkać sobie nimi uszy, by ich nie słyszeć. On też wstrzymał oddech i zamknął oczy, ale… chciał słyszeć. Bo, a może?.. – Ech, ta nadzieja.

Nagle do jego uszu dobiegł głos naczelnika obozu Nikitina.

– Uwaga więźniowie! Wszyscy ci, którzy mieli wyjść do pracy na dzienną zmianę, wstać i udać się na śniadanie! Reszta rozejść się do baraków i ani słowa o tym, co zaszło! Zrozumiane?!

Pytanie Nikitina pozostało bez odpowiedzi. On zresztą nie pytał. To był rozkaz.

Tego dnia, ci co rozpoczynali dzienną zmianę, raz jeszcze otrzymali swoje 300 gramów chleba, 200 gramów iwan-czaju i 100 gramów solonej ryby. Antoniego Rymszę z kilkoma pracownikami jego brygady wyprowadzono do pracy bez śniadania. Dla obozowego nadzoru ważniejsza była ciągłość pracy, którą należało zachować we wszystkich sprawozdaniach. Jego pomoc na szczęście potrzebna była na krótko. Już o dziesiątej wrócił ponownie do obozu i otrzymał swój przydział śniadaniowy. Potem udał się na odpoczynek.

Kiedy już znalazł się na prowizorycznie skleconych narach, długo nie mógł zasnąć. Inni całe zajście przeżywali podobnie. Jednak dopiero po jakimś czasie dotarła do nich wiadomość, że przyczyną całego zamieszania i ich niedoszłej tragedii był oficer dyżurny – starszyna Liberdziuk, który pełniąc służbę, nie skreślił ze stanu obozu kilku zmarłych więźniów, wywiezionych z obozu i pogrzebanych w pobliżu kopalni. Przy podliczaniu stanu obozu, przez niedopatrzenie Liberdziuka, doszukano się braku kilku więźniów, co wyglądało na zorganizowaną ucieczkę. Nocny alarm miał ustalić imiennie tych, których brakowało.

Niedopatrzenie Liberdziukowi wybaczono. Tyle razy wcześniej wykazał się nadgorliwością. Cóż, zwykła pomyłka. Każdemu może się zdarzyć. Tylko więźniowie zapłacili za nią wysoką cenę. Na szczęście nie najwyższą. Ale i tak wśród łagierników przybyło tego dnia osób z posrebrzonymi skrońmi, niektórym powiększyła się powierzchnia łysiny, przez kilka kolejnych dni zwiększyła się kolejka pod ambulatorium po brom i walerianę. Kilku hipertoników sparaliżowało, a jeden z więźniów po tej nocy postradał zmysły. Poza tym życie w obozie biegło swoim utartym trybem. Plan wydobycia rudy wykonano w ponad stu procentach. Tylko Liberdziukowi nie przybył żaden nowy medal.

Po kilku dniach podszedł do Antoniego jeden z Estończyków, urodzony i wychowany w Związku Sowieckim, dowódca batalionu z okresu wojny, z zawodu geograf po wyższych studiach – Sik Władimir Jakowlew.

– Rymsza, wy sobie nie wyobrażacie, jacy Polacy są szczęśliwi, że wierzą w Boga. Wtedy podczas tej strasznej nocy obserwowałem, jak skupieni wokół was modlili się wszyscy, zachowując spokój i opanowanie. I wiecie co? Zazdrościłem wam. My wszyscy staliśmy wówczas przed pustką i ciemnością. Moim zdaniem francuski filozof Paskal miał rację, mówiąc: „Czy Bóg jest, czy też go nie ma, należy w niego wierzyć, by nad grobem nie żałować, że się żyło bez wiary”.

Podobno też któryś z filarów teorii marksistowskiej powiedział, że gdyby Boga nie było, należałoby go wymyślić. Bo jest ludziom potrzebny.

Cdn.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko