Wiesław Sadurski – SPOTKANIA ROZSTANIA: Krzysztof Mrozowski i inni…

0
1101
Ryszard Tomczyk - Dziwna suknia Lady Pepilton 1992

           1962-70

           Siedziałem w czerwcowe południe na pięterku Wydziału Filozofii UW na Krakowskim Przedmieściu i patrzyłem przed siebie z zadumą, gdy:

           – Piszesz wiersze? – zagadnął mnie elegancki młodzieniec.
           – Owszem, piszę, a ty?
           – Ja też. A co tu tak siedzisz? Studia?
           – Były, właśnie mnie skreślono z listy studentów!
           – To masz sporo wolnego czasu.
           – Tak, ale chcą mnie ubrać w kamasze. A co ty studiujesz?
           – Ja studiuję życie!
           – Ty masz dobrze, ciebie nie skreślą! A co robisz na Wydziale?
           – Przyszedłem popatrzeć, co tu się dzieje. Krzysztof…
            – Wiesław…

           Opowiedziałem Krzyśkowi o problemie – że lada chwila muszę do woja, że chcę podjąć studia w Akademii Teologii Katolickiej, albo przynajmniej dostać się tam na egzamin wstępny, co zwolni mnie od podróży do jednostki w Dęblinie. Wyraził ochotę na towarzyszenie mi i następnego dnia pojechaliśmy na Bielany. Wyglądał dystyngowanie: czarne pantofle, białe skarpetki, czarny garnitur ukoronowany białą koszulą z biało haftowanym kołnierzem.

           W sekretariacie prezentuję mój obecny indeks, dwie panie w jakichś takich sutannach wymachują dłońmi jako i słowami, co znaczy, że nie ma mowy. Krzyś w lekkim ukłonie zaczyna wyjaśniać, jakim to jestem głęboko myślącym człowiekiem, poetą, który właśnie dąży ku duchowości itp. Ale roztańczone dłonie wskazują nam drzwi.

           – Wiesiek, te panie żegnały się na nasz widok, widziałeś? – fakt, byłem opalony jak poganin, sandały, obcisłe spodnie jaśnie pomarańczowe, koszula bez rękawów biała w duże błękitne kropki. Krzyś w swej naturalnej elegancji miał dostęp do strojów teatralnych. Ach, zapewne przez Panią Ewę!

           To był nasz długi dzień: obiad w Związku Literatów, spacer w ruiny Zamku Królewskiego. Stała tam jedyna pionowa ściana, no, kawałek ściany! U dołu od strony południa nieco trawy, kawałek muru, miejsce do siedzenia, gdzie chodziłem w słoneczne pogody, aby czytać i pisać. Tutaj zwierzyłem się Krzyśkowi z projektu życia na zawsze. Apeironizm! System filozoficzny, w którym najmniejszą cząstką elementarną jest apeiron, czyli nieskończoność. Godziny entuzjazmu w pełnym słońcu! – bowiem przyjaźnie, podobnie jak miłości, najciekawsze bywają na początku.

           Zawiozłem Krzyśka któregoś dnia na Pragę do Jurka Górzańskiego, z którym się właśnie zaprzyjaźniałem. Wielki pokój, a na środku ogromny okrągły stół założony setkami otwartych książek. Chodziliśmy wokoło niego, biorąc do rąk otwarte tomy – mieliśmy je odkładać z powrotem nie przewracając stron! – komentując i sprzeczając się raczej bez powodów, po prostu dla wprawy. Mądrale! Dwóch bez matury, trzeci skreślony!

           Spacer z Jurkiem po Krakowskim Przedmieściu w drodze do kawiarni-piwnicy Akademii Sztuk Pięknych na wieczór autorski Krzysztofa Mrozowskiego. Przyćmione światła, świece na stolikach. Poeta w bieli koronkowej koszuli, jak zawsze elegancki, przedstawił nam piękną dziewczynę, która przyjechała z Krakowa w odwiedziny. Mówił do niej: „Pani Ewo“, całując jej dłoń z ukłonem.

           – Czy widziałeś Księcia? – zapytał – Chciałbym go zachwycić!

           Nie widziałem Księcia tego wieczoru. Szczuplutki chłopiec o najczarniejszych oczach, znaliśmy się jeszcze z Lublina, przyjechał na studia do Warszawy jak ja, pięknie rysował i rzeźbił, waletował w Dziekance, gdzie chodziliśmy na zwiady, aby podziwiać jego prace. Zapewne miał jakieś imię, ale w tych latach byli obecni na Krakowskim także bohaterowie bezimienni, jak właśnie Książę, Lizak, Gielo, Ewek-Kurewek, co zabił się wcześnie…

           Krzysztof postawił na stoliku teczkę, wyjął z niej pokaźny stos papierów, ułożył przed sobą. Nagłym gestem uniósł dłonie do góry, a gdy zapadła cisza na sali, wypowiedział serię dźwięków: ALINTO SA HA KIRURI BOM KUMRA! Zaraz też drugą i trzecią. Dźwięcznie i donośnie! Po czym wziął do ręki manuskrypt i zaczął czytać.

           Fajerwerk trwał 20, może 30 minut, Krzysztof przemawiał dramatycznie w języku, który wymyślił. Ani jednego znaczącego słowa, ale teksty leciały płynnie i potoczyście – żył przecież muzyką. Parodia poetyckości, języka i komunikacji. Śmiechy, gwizdy i komentarze, np. Himilsbach: – Czytaj głośniej, żeby cię można było zrozumieć!

           Kiedy już nie mógł nie reagować na śmiechy publiczności – znajomych przecież i przyjaciół – położył manuskrypt na stoliku a palec na ustach, ocierając je z piany. Z teczki wyjął flaszkę denaturatu, tak to się nazywało – spirytus denaturowy. Otworzył butelkę i przeszedł po sali, polewając cementową posadzkę. Wrócił do stolika i przewrócił płonącą świeczkę. Sala głęboko westchnęła płomieniami, a ludzie śmiechem i brawami.

           Poszliśmy potem na kawę do Telimeny, a tam zaraz pojawił się wcześnie pijany Gielo i powiedział, że Książę się powiesił. W pokoju Dziekanki, kiedy wszyscy wyszli.

           – No jak można być tak wrażliwym?! Ty się zupełnie nie nadajesz do życia! – mówił mu Górzański jeszcze wczoraj. A Książę uwierzył!

           Waletowałem w akademiku na Kickiego – to samo żelazne łóżko w rogu pokoju przy oknie, gdzie w poprzednim sezonie waletował Sted, skądinąd znany jako Edward Stachura, podczas gdy ja jeszcze mieszkałem tam legalnie. Jedno łóżko było na razie wolne, bowiem Adaś Krawiec się na wakacjach powiesił, jeszcze jeden taki! Został mi jego piękny portret z dedykacją: „Wieśkowi z czasów, gdy byliśmy równie nieznani.“

           Nie miałem gdzie zapraszać, ale Krzysiek zaprosił mnie do siebie i przedstawił mamie, która nas obdarzyła zupą i błogosławieństwami – „żebyśmy mieli siłę tworzyć nowy świat!“ Ciekawe, zupa była za każdym razem smacznie ta sama i błogosławieństwa podobne. Pobywaliśmy tam w muzyce z płyt. W mojej pamięci pojawia się raczej atmosfera i emocjonalne wibracje, niż obrazy tych chwil; szaroperłowe światło, przyjaźnie, ciekawie.

           Moja siostra z rodziną miała maleńkie mieszkanie, gdzie pod stołem w kuchni stało składane żelazne łóżko na wypadek mej nagłej potrzeby. Zaprosiła nas na obiad, a Krzysiek tak podbił jej serce, że przez następne pół wieku pytała o niego. – Taki szczery, inteligentny, dowcipny!

           Parę lat Jerzy, Krzysiek i ja tworzyliśmy trójkę niemal muszkieterów, spotykając się na wieczorach autorskich, w każdy piątek a niekiedy też we wtorki na koncertach w Filharmonii – muzyczne pasje dzielone z pasją; w niedziele jechaliśmy pod Świder do dyrektora Filharmonii, żeby z nim zaciekle kopać piłkę na ugorach.

           Bywaliśmy często w kawiarence PIW-u na Foksal, aby przejrzeć się w czarnych okularach Zbyszka Cybulskiego, podziwiać aktorskie piękności dnia w jego towarzystwie, i apeironizować co nieco; grupa przyjaciół zwała się wówczas Uniwersytet imienia Witkacego; przedmiotem studiów było naturalnie wszystko.

           W Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, także na Foksal, kawa była o złotówkę tańsza, dlatego stoliki zajęte. Bielutki już Tadeusz Peiper samotny w rogu przy oknie odmówił Krzyśkowi miejsca przy stoliku, wyjaśniając, że jest zajęty. Po chwili zwolnił się stolik obok, usiadłem bliziutko mistrza, zerkałem dyskretnie; czytał i robił notatki. Byliśmy zbyt nieśmiali, aby się doń odezwać, a mimo to czegoś nas nauczył. Kawa kosztowała 1,50 a on płacił 1,60; dowiedzieliśmy się w tym bogoludowym socjaliźmie, że istnieje napiwek.

           W drugiej połowie lat 60-tych miejscem spotkań stał się Związek Literatów Polskich przy Placu Zamkowym, powstało tam mianowicie Koło Młodych, do którego przyjęliśmy wkrótce Mroza.  Mieliśmy znaczne przywileje: dostęp do biblioteki z kompletem emigracyjnych pism i książek normalnie w PRLu zakazanych, opiekę dentystyczną, prawo do związkowych obiadów po 10 złotych polskich, a także – w razie głodu – serie darmowych obiadów, oraz lokal na cotygodniowe wieczory autorskie i rozmowy – pokolenie dyskusoboli w akcji! – w atmosferze żywej wolności. I beztroski!

           Idę oto z Krzysiem po obiedzie w ZLP Krakowskim, wstępujemy do Kordegardy na wystawę nowości wydawniczych, przeglądamy książki. Zatrzymuje mnie na dłuższą chwilę album malarstwa renesansu.

           – O, jaki piękny album! – komentuje Krzysztof.

           – Tak, przyznaję, że chciałbym mieć coś takiego – dopowiadam.

           – No to masz! – bierze album, zamyka i wkłada mi pod pachę, po czym ujmuje stanowczo mój łokieć i prowadzi do wyjścia w otwarte drzwi.

           Powiadam Ci – można się zesrać ze śmiechu!

           Cudny performance w wydaniu Krzyśka dotyczył mnie bezpośrednio! 1964 dostałem nagle Nagrodę Młodych XX-lecia Nike Warszawska. Sprawił to zacny Mieczysław Jastrun, szef jury, który wolał liryczne wierszyki od zaangażowanej masówki.

           Czytałem z tej okazji wiersze na wieczorze autorskim, a w dyskusji młody krytyk stwierdził, że się nie angażuję społecznie, że piszę liryczne bździnki. Krzysztof przemówił jak dzwon! Wystąpił w obronie wolności poetyckiej, wewnętrzne przeżycie poety przedstawił jako środek i cel, wskazał na filozoficzną głębię moich utworów, o co ich nigdy nie podejrzewałem, przy czym ozdabiał przemowę licznymi cytatami z mych wierszy i analizował te cytaty – których nigdy nie napisałem, które on na bieżąco wymyślał!

           Wyobraź sobie, jak śmialiśmy się po fakcie.

           Ciekawe, nigdy nie ingerował w moje teksty ani nie krytykował, co było normalne między innymi kolegami. Na wszystko reagował uwielbieniem! Ja od wczesnego dzieciństwa stosowałem gest odchylania głowy, aby nie być głaskanym! – więc  miałem powody do zdrowego dystansu; to było nienaturalne, uważałem, że przesadza!

           Byłem aktywny z potrzeby, słałem utwory na konkursy, odwiedzałem wszelkie tygodniówki proponując wiersze do druku, honoraria były znaczne; dostawałem jakieś nagrody na konkursach literackich; reperowałem też dla chleba radia, żelazka i adaptery. Krzysiek stanowczo odmawiał chodzenia po redakcjach, co ja czytałem jako wyraz tak dumy osobistej, jak i niepewności autorskiej! Raz jeden wszakże poszedł ze mną do Iskier, co zaowocowało naszymi drukami w Almanachu Młodych.

           Wielkie wydarzenie w naszym świecie 1965! Odwiedził Warszawę Allen Ginsberg. Jak to było? W kawiarni ZLP Allen poznał Sandauera, dopatrzyli się wspólnej rodziny pod Lwowem! Spotkanie u Maryli Tatarczuk, u której Allen mieszkał, a dokąd poszedłem z Witoldem Wirpszą, potem wieczór u Ryśka Kozłowskiego na Żoliborzu. Pamięć zatacza się od oparów wódki i chmur dymu tytoniowego!

           Więc Ryszard, Trostaniecki, Markiewicz, Lalewicz, Mrozowski, Jerzyna, Górzański (szczęśliwy z taką niedużą dziewczyną, co parę lat później została żoną Lalewicza), Wyszomirski, Gąsiorowski, Jastrzębiec-Kozłowski i jeszcze parę autorskich osób. Słowem, wielkie grono twórców! Dla mnie to był szok kulturowy – jako jedyny mówiłem po angielsku.

           Ledwo ustaliliśmy z Allenem wspólne antywojenne przekonania, gdy zaczęły krążyć szklanki wódki. I toasty zachlane, i przemowy załgane. Poziom gwaru szybko urastał do wrzasku. Kazik Ratoń w porykiwaniach miłosnych walił się na Allena w łóżku. Allen, delikatny, szczupły, liryczny wrażliwiec popijał tylko herbatę, chwilami mówił swoje wiersze, których nikt nie rozumiał, recytował/śpiewał Statek Pijany po francusku, dźwięcząc maleńkimi tybetańskimi gongami, zagłuszany pijackim wrzaskiem.

           Doznałem tej nocy szczególnego wglądu w rzeczywistość naszego pokolenia; zapite towarzystwo pysznych nadwrażliwców, nadętych nieuków, zarozumiałych głupców, z których nikt nigdy pracą się nie splamił, nikt nigdy żadnego drzewa nie posadził.

           Krzyś odprowadzał mnie o świcie, zamierzał iść piechotą do domu na Mokotów, żeby wytrzeźwieć po drodze. Mówiłem o stanie świadomości i upodleniu ducha. Krzysztof milczał.

           Bywało jak  w bajce: szczęśliwie się zakochałem, wydałem pierwszy tom wierszy, zamieszkałem z Barbarą na Rondzie Waszyngtona. PIW odrzucił tom 44 opowiadań, pani poetka napisała w recenzji wewnętrznej, że Sadurski obraża moralność socjalistyczną. Ech, pani, pani biała! 10 lat później była już sztandarem wolności i solidarności! Ha, jakoś sprawiła, że nie stałem się solidarny. Krzysztof pisał do niej, przyrzekał ją rozpiąć na betonie jej przekonań i powolutku wyrywać pióra ze skrzydeł! Chciał mnie bronić! On, sam taki bezbronny!

           Pomimo obciachu z prozą dostałem na jej pisanie roczne stypendium im. Tadeusza Borowskiego. Więc oddałem się rysowaniu piórkiem i tuszem; nowa pasja. Nie bywałem w Kole Młodych, zajęty bez reszty kochaniem i rysowaniem. Owszem, Krzysztof odwiedzał nas niekiedy; razem słuchaliśmy When my guitar gently weeps Beatlesów z pierwszej dźwiękowej pocztówki, przesłanej z Paryża przez męża Basi. Bywało też, że Krzyś, Jarek Markiewicz, Bogdan Chorążuk, Michał Wójcikiewicz i ja – trzy dni i noce waliliśmy pokera. Żeby jakoś zamanifestować nasze przekonania polityczne!

           Przez świat roku 1968 przeleciała studencka rewolucja. W Warszawie była już wczesną wiosną. 8 marca poszedłem na dziedziniec uniwersytetu, gdzie odbywał się wiec, potem wędrowałem w jakimś pochodzie do miejsca, w którym dostałem kopa w dupę  i zgubiłem pantofel w tłumie. I oto już nigdy więcej nie miałem butów, które by chciały maszerować w pochodzie!

           Co było dalej – wiesz przecie! Doszli do władzy chłopcy-moczarowcy, partyzanci z bożej niełaski; co było ludowe w tej Polsce, przemieniło się w antysemickie, nastąpiła masowa emigracja ludzi pochodzenia żydowskiego, w tym wielu przyjaciół. Pożegnalne party tu i tam, rozstania na zawsze.

           Moja miła żyła wiele lat w Paryżu, teraz przekonywała mnie, że powinienem poznać Zachód. Andrzej Krajewski, przyjaciel z filozofii, był już od paru lat w Sztokholmie; koleżanka jego żony wystawiła mi zaproszenie bez którego ani rusz! Zapewniało dom, utrzymanie i opiekę lekarską; to wszystko było fikcją, która wszakże wystarczała dla zaspokojenia odpowiednich biurokratycznych uwarunkowań.

           Latem odleciałem do Sztokholmu.

           1972-3

           Wróciłem do Warszawy przeczyszczony acidem, wegetarianin, żadnych alkoholi, siadający w Za-zen. Już nie kochałem Barbary, uznała, że zwariowałem, odleciała. Zrobiło się zbyt głośno dla sąsiadów, trzeba było zmieniać lokal. Nowy na Maklakiewicza, daleki Mokotów. Dom otwarty dla gości, ostry przepał.

           Krzyś bywał niemal codziennie. Odwiedzał mnie z paru powodów; moim pierwszym zakupem w Szwecji był kasetowy magnetofon, na którym nagrałem mnóstwo kaset z muzyką psychodeliczną; ostatnim nabytkiem był profesjonalny magnetofon Tandberg z mikrofonami i setką godzin jazzu na taśmach.

           – Tu mogę spokojnie wariować ze szczęścia! – powiadał Mróz, obsługując nagłośnienie. Próbował posiedzieć w Za-zen, ale nie znalazł w nim żadnej podniety. Wyjaśniał to następująco: – Ja nie potrafię tak siedzieć bez niczego!

           Wielu przyjaciół, piękna Wanda do kochania. Nocne wypady do ogródków działkowych i powroty z kwiatami o świcie, cały świat oglądający się na wskroś w kropelce rosy. Krzysiek mawiał do mnie teraz per „Kocie Behemocie”!

           Ceniłem i lubiłem twórczość kolegów i przyjaciół, a teraz, w obecności nowych możliwości technologicznych, robiłem projekt jak się patrzy! Nie miałem czasu na spotkania w Kole Młodych.

           Wszystko było w domu: raz na tydzień poeci robili godzinne wieczory autorskie, czytali wiersze, które nagrywałem na taśmę. Całe pokolenie! Po czytaniu wierszy miały miejsce wielotomowe rozmowy przeważnie o poezji i nieskończoności trwające do białego rana, 10-20 osób, autorzy, fizycy, malarze, filozofowie, dziewczyny i takie tam różne łebki. Miały miejsce także zabawy, np. wszyscy po kolei śpiewali swą ulubioną piosenkę. Krzysiek nucił Międzynarodówkę, ja byłem na etapie Om Mani Padme Hum! Raczej nie bywało alkoholi, psychodeliki zdarzały się rzadko.

           Rok jak tygiel, w którym warzyły się słodkie trucizny, sny o potędze, miłości i pasje. Życie bywało poezją lepszą od wierszy.

           Z okazji nowego roku zachorowałem; wysokie gorączki, ogólny zwis. Ja, zwykle zdrowy jak koń lub konik polny! Coś za coś – czy to polityka wszechrzeczy? Tak mnie walnęło, że napisałem w trzy dni Końkuta, który zaskarbił sobie miłość Krzyśka. Przybywał oferując pomoc, chciał robić zakupy, ale ja przestawałem jadać i chciałem być sam. A psychiatra Marysia Grębecka doradziła: – Wiesiu, chorujesz w Warszawie, jedź tam, gdzie będziesz zdrowy.

           Więc pojechałem do Zachodniego Berlina, a potem dalej, do Sztokholmu.

           1973-4

           Wróciłem do Warszawy późną jesienią po przygodach paru. Byłem w drodze ze Sztokholmu do Indii, ale rozbiłem mego VW-busa pod Warną. Naprawiłem go pod Belgradem i już nie miałem na Indie; wędrowałem wzdłuż wybrzeży Adriatyku od Albanii do Włoch, zwiedziłem muzea Wiednia i Budapeszt.

           Wynająłem obszerną pracownię na Grochowie – strych willi z wielkim tarasem, widok na lotnisko. Pod sufitem rozpięte sznurki i haczyki, na których suszyły się monotypie i grafiki. Miałem za sobą wakacje, jak się patrzy, i teraz byłem kompletnie zajęty tworzeniem obrazków; nasiąknięty zapachem farb, werniksów i terpentyn, nigdzie nie bywałem, rzadko miewałem gości; wiadomo było, że u mnie śmierdzi.

           Owszem, dzięki Chorążukowi wystawiłem grafiki w ZLP, Krzysztof pomagał w montażu wystawy; czytałem tamże mojego Końkuta dla tłumu ludzi. Ale zraziłem się do Związku! Przyjmowano doń po dwóch książkach, ja wydałem trzy i czwartą jako suplement, ale dostałem odmowę komisji. Takich rzeczy się człek dowiaduje: Naczelny Pijak pono stwierdził, że gdyby Sadurskiego wygotować i odcedzić, to zostałoby kilo czystej heroiny. Pijacka komisja zaśmiała się słusznie i miałem to z głowy. Do dzisiaj. Dzięki czemu mogę stwierdzić, że w tym życiu nie należałem do żadnej organizacji!

           Przyjaciele wydawali miesięcznik Nowy Wyraz, wrześniowy numer 74 zawierał szkic Marii Domurat o moich grafikach, barwne reprodukcje i Końkuta jako suplement na oranżowym papierze. Przyjechali do mnie Krzyś i Jarek Markiewicz w tej sprawie. Ha! ha! Jarek przekonywał mnie usilnie, abym wykreślił z tekstu wyrażenie „żołnierskie buciory“; że mianowicie cenzor momentalnie na wyrażenie zareaguje! poczyta uważnie raz jeszcze i stwierdzi, że wszystko jest niecenzuralne! A Krzysztof zaangażował się w sprawę tak dalece, że w środku nocy pojechał do drukarni, aby dodać ostatnie słowo poematu, które właśnie wymyśliłem.

           Wczesną wiosną ´75 prowadziłem mego busa do Amsterdamu.

           1976-8

           Latem ´76 przyjechałem raz jeszcze do Warszawy. Wynająłem na dwa lata pracownię na Reymonta, 11-te piętro; pod oknami wychodzącymi na wschód słońca miasto rozpostarte aż za horyzont. Na drzwiach wejściowych napisałem „Pełnia Na Okrągło“, żeby nie było wątpliwości. Zakupiłem pół setki blejtramów, płótna, farby, pędzle, terpentyny, pościel i utensilia. Krzysztof towarzyszył mi w transportach i meblowaniu pracowni, śmigaliśmy busikiem po stolicy; później bywał u mnie i zmieniał płyty, podczas gdy ja opinałem i gruntowałem płótna.

           Było ze sto nowych LP z muzyką pop i jazz, zawsze otwarte drzwi, cudna Ania do kochania, dużo znajomych i przyjaciół uczestniczyło w świecie nieskończonym. Krzysztof był częstym gościem. Zmieniał płyty, ha, ha! Ale bywało raz i drugi nocą, kiedy byliśmy we dwójkę, że nastawiał muzykę cicho i recytował do niej wiersze, podczas gdy ja waliłem w płótno pędzlami. Fajne wspólne wibracje.

           Przemalowałem dwa lata ze szczętem! Byłem na dobrym odlocie, bodaj nigdy nie odwiedziłem ZLP. Wytłumaczyć? Kiedy staję przed płótnem – odwracam się plecami do świata. Ledwie dwa czy trzy razy wiozłem przyjaciół w dół Wisły jesienią, aby tam palić ognisko nad wodą, cieszyć się sentymentalnie życiem i piec kartofle.

           Przyszłość jest łatwopalna!

           Krzysztof niekiedy przychodził do pracowni z prezentem; posążek, afrykańska maska dziewczyny z hebanu… Maleńki tybetański pantofel z brązu jako popielniczka do dziś jest na mym stoliku.

           A potem się wszystko wzięłłło i spierdziałłło!

           W lipcu ´78 przygotowywałem się do podróży. Pięćdziesiąt obrazów wymagających podań i pieczątek konserwatora zabytków, pakowanie w paczki owijane folią, taśmy i sznury, wizyty przyjaciół i pożegnalny trip.

           Krzyśka nie było już dobrych parę dni, sam zmieniałem płyty, sięgnąłem po Coltrane’a, a tu okładka LP okazała się pusta. I dalej, druga okładka pusta i trzecia. I jeszcze jedna. Ach, tak? Zdrada, mości ludkowie!

           W mej polityce ekstazy poczesne miejsce miała ufność, jako że lepiej żyć w zaufaniu i niekiedy się zawieść, niż hodować nieufność i zawsze być oddzielonym. A teraz było gorzko!

           Dziwny zbieg okoliczności. Brałem ze sobą jedynie obrazy, w pracowni zostawały nie tylko płyty, ale także sprzęt muzyczny, naczynia, książki, pościel, maszyna do pisania, nie mówiąc o roślinach! Miałem to do oddania, wszystko było do wzięcia, a on sam sobie coś wziął! Czułem się boleśnie zawiedziony w miłości własnej; hej, już nie byłem przedmiotem uwielbienia; bywało ono krępujące i uciążliwe, stało się przeszłe.

           A te drobne prezenty… On je komuś podkradał po to, aby komuś innemu ofiarować. Nie brał dla siebie, lecz dla bliźniego swego, zapewne nowego i serdecznego. Taki Robin Hood w poprzek! Naprawdę nigdy nie pojąłem, o co chodziło w tych ciemnych interesownych zabiegach. Może to potrzeba akceptacji, potrzeba miłości? Ależ był już lubiany i kochany wokoło, przynajmniej wśród takich czubów jak my! A teraz błąkał się w jakimś samowzbudnym cierpieniu.

           Nasze rozstanie nastąpiło więc bez pożegnania.

           W środku lata 1978 wyjechałem do Berlina Zachodniego, tym razem na zawsze. Już nigdy Krzyśka nie widziałem. Ani też widzieć nie chciałem. Bywałem w Warszawie; odwiedzając Jarka czy Marka słyszałem fantastyczne wieści od przyjaciół. Nie powtarzam ich – w nadziei, że ktoś inny, uczestnik czasu lub świadek, napisze rzeczywiste.

           W 2016 Krzysztof znalazł mój email adres i  codziennie słał mi setki muzycznych linków, chociaż zwierzałem się, że pracuję w ciszy.

           Przysłał mi też wiersz, który opublikowałem na Facebooku jako List od Przyjaciela, na razie anonimowo. Także drugi i trzeci. Aż sam się zarejestrował na Fb i oddał wulkanicznej działalności, która rozświetliła jego ostatnie lata.

           A teraz ma fajnie! Wychodzą pięknie wydane tomy jego poezji, o czym chyba nigdy nie marzył! Może cieszy się gdzieś, gdzie nas nie ma?

           Fragmenty wspomnień poety i malarza mieszkającego w Berlinie Wiesława Sadurskiego, przygotowywane do publikacji poświęcenej Krzsztofowi  Mrozowskiemu 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko