Zygmunt Janikowski – Tam, gdzie Szlak trafia Staszica

0
595
Franciszek Maśluszczak

Uważam, że przeprowadzki należą do jednych z najbardziej ważnych wydarzeń w naszym życiu. Tak przynajmniej było w moim życiu i to już od najmłodszych lat. Pierwszy raz zmieniłem miejsce zamieszkania mając lat dziewięć. Muszę tu się pochwalić, że w pierwszej i drugiej klasie szkoły podstawowej byłem bardzo grzecznym i dobrze ułożonym chłopcem, który nieźle się uczy i jak na swój wiek, dość dobrze gra na fortepianie. Trzecią klasę zacząłem już na nowym miejscu, po drugiej stronie miasta. Stary gmach szkolny od pierwszego dnia pobytu wywarł na mnie przykre wrażenie.

Duże i ciemne klasy, mocno zaoliwione drewniane podłogi i ustępy ze śmierdzącymi rynnami do sikania, nie wyglądały zachęcająco. Na dokładkę już na początku roku byłem świadkiem dziwnego dla mnie wydarzenia. Któregoś dnia, kiedy rano wszedłem do szkoły, na szerokim korytarzu tuż za drzwiami głównego wejścia, zauważyłem dwie kobiety i kilku chłopców, którzy jak tylko ktoś wchodził do budynku, pokazywali palcami małego, zapłakanego i panicznie przestraszonego chłopca, głośno krzycząc: Żyd! Żyd! Żyd!

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego osoby dorosłe, które były tam obecne, pozwoliły na taki akt bezprawia. Ten przykry obrazek pozostał ze mną przez całe życie. Było to jedyne smutne przeżycie jakie zapamiętałem w trzeciej klasie. Następne lata obfitowały w nadmiar bardzo ciekawych wydarzeń, które w pośredni lub nawet bezpośredni sposób, zaważyły na dalszym miom życiu.

Zaczęło się od oglądania ”gołej baby.” Nie wiem kto przyniósł tę wiadomość, ale nagle cała szkoła wiedziała, że na kilka minut przed rozpoczęciem zajęć szkolnych, w kamienicy po drugiej stronie ulicy pokazuje się naga kobieta. W jednej chwili dostawiliśmy do okien ławki i krzesła, żeby każdy z nas mógł zobaczyć, jak ”goła baba” podlewa kwiatki w doniczkach i ściera kurze z parapetu. Widzieliśmy ją jak na dłoni. Twarzy nie zapamiętałem, bo też nie to nas wszystkich interesowało, ale obraz jej zaokrąglonego brzucha, czarne i bardzo gęste włosy podbrzusza, szerokie biodra i dobrze zbudowane uda, utkwiły w pamięci każdego z nas na długi okres czasu. Nigdy się nie odwróciła, żeby pokazać nam swój tyłek, ale nie byliśmy aż tak ciekawi. Ten pornograficzny pokaz trwał tylko przez trzy dni.

Po trzech dniach ”goła baba” znikła. Dzisiaj podejrzewam, że robiła to z rozmysłem, gdyż trudno byłoby nie zauważyć ”piętrowej” publiczności w oknach całej szkoły. Och, te kobiety! Lubią się pokazać, szczególnie gdy wiedzą, że ktoś na nie patrzy. Przez jakiś czas wiadome okno było pod naszą ścisłą obserwacją. Zupełnie nieświadomie pomagał nam w tym jeden z nauczycieli, który za każde, nawet najdrobniejsze przewinienie, stawiał uczniów do kąta obok okna, z wyraźnym nakazem obserwacji miejsca, gdzie Szlak trafia Staszica. Budynek szkolny stał bowiem dokładnie u zbiegu ulic o takich wlaśnie nazwach. Ponieważ nasza piękność nie pojawiła się już więcej w oknie, po upływie tygodnia przestało nas to interesować i życie potoczyło się dalej.

Przyszedł czas zapisania mnie na lekcję religii. Wybrałem się z matką do kościoła, wypełniliśmy wszystkie formalności i w kilka dni później zgłosiłem się o oznaczonej godzinie w bocznej kaplicy zabytkowego kościoła. Lekcję prowadziły dwie zakonnice. Opowiadały o Jonaszu, który spędził trzy dni w brzuchu wieloryba. W drodze do domu długo myślałem, jak to się mogło zdarzyć. Trzy dni w brzuchu wieloryba!? Jak można ludzom opowiadać takie bajki? Kto w to uwierzy? Od tej pory raz w tygodniu wychodziłem z domu na lekcje religii, ale nigdy tam nie dotarłem. Szedłem do kina, albo włóczyłem się bez celu po mieście. Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, kiedy i dlaczego postanowiłem przez jakiś czas nie chodzić też do szkoły. Wagary zacząłem w poniedziałek. Złapali mnie w sobotę. Były to całkiem niezłe dni. Kilka razy obejrzałem włoski film pt.”Dziewczęta z placu hiszpańskiego” i dwa lub trzy razy węgierski film pt. ”Ja i mój dziadek”. Po seansie kupowałem sobie kremówkę w pobliskiej cukierni, co upewniało mnie, że życie jest piękne. Nie obeszło się jednak bez kłopotów.

W połowie tygodnia ojciec przyniósł do domu jakiś papier, wypełnił wszystkie rubryki i dał mi go do podpisania w szkole. Długo zastanawiałem się jak z tego problemu wybrnąć. Rano,wychodząc z domu do szkoły, zabrałem ze sobą siatkę na zakupy i małą, blaszaną bańkę na mleko, którą wcześniej ukryłem w korytarzu. Około południa kupiłem dwa litry mleka i niewielki bochenek chleba, który włożyłem do siatki i z tym bagażem wszedłem do szkoły. Korytarze były zupełnie puste, drzwi do klas pozamykane. Byłem przygotowany na każdą ewentualność. Rozpatrzyłem wszystkie możliwe warianty. Na drugim piętrze wszedłem do pokoju nauczycielskiego. Zastałem w nim tylko trzy osoby. Grzecznie się przywitałem i podałem papier dyrektorowi szkoły. Ten przeczytał, podpisał, przybił pieczątkę i oddał mi go z powrotem.

-Widzę, że pomagasz mamie w zakupach – powiedział po przyjacielsku, wskazując na bańkę z mlekiem i chleb.

-Mama pracuje i nie ma czasu – odpowiedziałem.

-Bardzo dobrze, trzeba rodzicom pomagać – stwierdził mentorskim tonem.

Podziękowałem i wyszedłem. Droga powrotna wydała mi się śmiesznie łatwa. Teraz już nie dam się złapać. Tego samego dnia oddałem ojcu podpisane zaświadczenie, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Do dzisiaj nie wiem skąd matka dowiedziała się o moich wagarach. Bałem się rodziców do tego stopnia, że nie wróciłem na noc do domu. O zmroku zaszyłem się na podwórku i postanowiłem przetrwać tam do rana. Co dwie godziny ojciec wychodził sprawdzać okolicę w obrębie kilku domów. Zabierał ze sobą psa. Mały, kudłaty psiak za każdym razem odwiedzał moją kryjówkę. Merdał ogonem i podskakiwał z radości, ale na szczęście nie szczekał. Potarmosiłem go za uszami i wypychałem na zewnątrz. Nad ranen byłem już tak zmęczony, że dałem się złapać sąsiadowi, który już o wszystkim wiedział i zaprowadził mnie do domu.

I tak skończyło się moje wagarowanie w czwartej klasie. Na koniec wysłuchałem długiej pogadanki wychowawczej i przyrzekłem poprawę. Nie wyznaczono mi żadnej kary, ale za to w dwa miesiące później matka skroiła mi zdrowo tyłek, kiedy znalazła w moich kieszeniach paczkę papierosów. Po tym incydencie rodzice wpadli na iście szalony pomysł. W każdą niedzielę oddawali mnie pod opiekę znajomej starszej pani, z którą chodziłem do kościoła na trzy msze. Od dziewiątej do dwunastej!

Na domiar złego miałem obowiązek chodzić do spowiedzi. Już na drugą niedzielę wymyślałem grzechy, żebym miał się z czego spowiadać. Kilka razy zagalopowałem się zbyt daleko i musiałem wysłuchiwać długich pouczeń księdza. I to za co? Za niepopełnione grzechy! Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, że tę karę odczułem bardzo boleśnie. Wolałbym, żeby co niedzielę przetrzepano mi dobrze portki. Nie pamiętam jak długo trwała ta perfidna terapia, ałe przez całe lata, już jako dorosły człowiek, miałem poważne problemy z wysłuchaniem mszy świętej. Przeważnie niecierpliwie patrzyłem na zegarek z myślą, żeby to jak najszybciej odbębnić. Natomiast do Jonasza nie nabrałem żadnego uprzedzenia i do dzisiaj czasami chętnie czytam Biblię.

Jest rzeczą jasną, że świadectwo z czwartej klasy nie wyglądało imponująco. Zaczynało się od oceny dostatecznej z zachowania i kończyło na takiej samej ocenie za osiągnięcia w gimnastyce. Chociaż nie ma się tu czym chwalić, to jednak bardzo żałuję, że dzisiaj nie jestem w posiadaniu tego tak ważnego dla mnie dokumentu. Sytuacja znacznie poprawiła się w następnych klasach, ale z opresji wyzwoliła mnie dopiero ponowna przeprowadzka. Klasę siódmą zacząłem na nowym miejscu, gdzie moje życie zmieniło się diametralnie. W krótkim czasie należałem do grona przykładnych uczniów. Matka kupiła mi ”Małą encyklopedię powszechną PWN”, nad którą zupełnie dobrowolnie spędzałem niezliczoną ilość godzin. Nigdy nie wpadło mi do głowy, żeby iść na wagary. Strach pomyśleć, co by się stało, gdybym pozostał tam, gdzie Szlak trafia Staszica.

Znajomy z parafii

-Gdzie pójdziemy? Do św. Patryka czy do św. Apostołów?

Takie pytanie zadawała nam żona mojego brata w każdą niedzielę przed godziną dziesiątą rano. Niestety nie należę do wzorowych wyznawców religii, co może kiedyś zakończyć się regularnymi kąpielami we wrzącej smole, ale będąc w gościnie u brata, mam okazję choć trochę odrobić olbrzymie zaległości.

-Do Apostołów – odpowiadam zdecydowanym głosem, gdyż mam ku temu swoje powody.Na ogół nikt nie oponuje, więc wszystko idzie po mojej myśli. Jedziemy do Apostołów. Wprawdzie kościół św. Patryka, duma miejscowych Irlandczyków, położony jest w pięknym miejscu, na wzgórzu z widokiem na ośnieżony Pikes Peak, ale w środku, w czasie mszy świętej, zawsze wiało tu nudą i ascetyczną dyscypliną obrządku. Była to przeważnie ”postna”, można powiedzieć średniowieczna msza, na której siedziałem, kiedy wszyscy siedzieli, klęczałem, kiedy wszyscy klęczeli i wstawałem, kiedy wszyscy wstawali. Ksiądz wygłosił kazanie, pomachał kadzidłem, wzniósł kielich i w chwilę później żegnał parafian słowami ”Idźcie w pokoju”. Ot i cała msza, po której wychodziliśmy ”w pokoju”, żeby dalej grzeszyć.

Co innego u św. Apostołów! Chociaż kościół położony jest w dołku, z widokiem na jakieś tam drzewa i parking, ale za to w środku, w czasie nabożeństwa, zawsze działo się tam coś ciekawego. Mogę powiedzieć, że brałem czynny udział w obrządku, ponieważ prawie za każdym razem była jakaś okazja do snucia refleksji i zadumy. Jedną z takich okazji była prezentacja parafian pochodzących z Portugalii. Przywieźli ze sobą feretron z figurą Matki Bożej Fatimskiej i uroczyście ustawili go przy głównym ołtarzu. W czasie gdy śpiewali portugalską pieśń religijną, przypominałem sobie całą historię fatimskiego objawienia i krótkie oświadczenie biskupa Jose da Silva, w którym stwierdza, że wizje dzieci ”są godne wiary”. Jestem tego samego zdania. Do wszystkich innych objawień podchodzę z dużą rezerwą, chociaż nigdy niczego nie wykluczam i nie dyskredytuję. Od śmierci ojca wierzę nawet w prorocze sny.

Którejś niedzieli zauważyłem, że w nawie bocznej siedzi spora grupa ludzi, którzy zupełnie nie reagują na to, co dzieje się przy ołtarzu. Nie modlą się, nie żegnają znakiem krzyża, nie klęczą i nie wstają, kiedy robi to cała sala.

-Co to za jedni – pytam szeptem brata.

-Ewangelicy – odpowiada przyciszonym głosem. – Oni nigdy niczego nie celebrują ani nie odprawiają, chociaż ich wiara w Boga jest bezdyskusyjna i nieomal fanatyczna.

-Dlaczego tu przyszli?

-Przypuszczam, że zaprosił ich ktoś z rodziny, który jeszcze pozostał w kościele katolickim. Drzwi otwarte są dla każdego, a nasz proboszcz, jak sam ostatnio widziałeś, lubi gościnnie przyjmować pastorów z innych kościołów.

Przykładem naprawdę głębokiej wiary, który widziałem w kościele św. Apostołów, była młoda kobieta z chłopcem w wieku dziesięciu lub dwunastu lat. Byli Azjatami. Zajęli miejsca w pierwszym rzędzie tuż przed głównym ołtarzem i oboje przeleżeli krzyżem na podłodze całą mszę. Nigdy nie byłem naocznym świadkiem tak wielkiego poświęcenia i pokory wobec Boga. Musiało coś naprawdę tragicznego wydarzyć się w ich życiu. Patrząc na nich, przypomniała mi się niewielka, ale świetnie zachowana świątynia Izydy w ruinach Pompei. Wszedłem do niej po niewielkich schodach, myślami wróciłem do czasów Wespazjana i zobaczyłem, że ludzie modlą się tutaj tak samo gorąco, jak dzisiaj modlą się do Matki Bożej. I niech mi teraz ktoś powie, że religia nie jest wcale potrzebna.

Muszę przyznać, że proboszcz u św. Apostołów wykazywał dużo inwencji w organizowaniu nabożeństw. Było na co popatrzeć, było czego posłuchać, było nad czym się zastanowić, a czasami naprawdę autentycznie wzruszyć. Na modlitwę w kościele nie miałem zbyt dużo czasu, gdyż ciężko się tu skoncentrować nad tym co się mówi. Jeżeli już się modlę, to w domu, gdzie można spokojnie porozmawiać.

Po zakończeniu nabożeństwa przeważnie zatrzymywaliśmy się w holu kościoła, żeby moja bratowa mogła zamienić parę słów ze znajomymi. Jest osobą bardzo religijną i aktywnie udziela się w życiu obu parafii. Zwykle wraca do nas po dziesięciu minutach, zawsze z jakąś nową wiadomością.

-Wyobraźcie sobie, że John Kelly idzie na emeryturę. Właśnie sprzedał dom i wyprowadza się na stałe do Custer. Odwiedzi nas w czwartek, żeby się pożegnać.

Tak się akurat składa, że trzydzieści lat temu przejeżdżałem przez to małe miasteczko, położone na skraju Black Hills, ale to wszystko, co mogę o tej miejscowości powiedzieć. Nie spodziewałem się, że jeszcze o niej kiedykolwiek usłyszę. Nawet się tam nie zatrzymałem. John Kelly przyszedł do nas wczesnym popołudniem. Był typowym Amerykaninem starej daty, jakich dzisiaj coraz mniej się spotyka. Ludzi z gruntu uczciwych, zawsze uśmiechniętych, z dużym poczuciem humoru, gotowych do udzielenia pomocy każdemu kto jej potrzebuje i co najważniejsze szczerze życzliwych. Usiedliśmy przy stole i pijąc kawę, rozmawiali o emeryturze Johna, planach na przyszłość, pogodzie i spotkaniach parafialnych, w których nigdy nie uczestniczyłem.

-Proszę częstować się tortem – powiedziała nagle bratowa. – Jest bardzo dobry. Przekonajcie się sami. Specjalnie pojechałam po niego do centrum miasta.

Śmiało sięgnąłem po ten zachwalany tort, lecz nagle moja wyciągnięta do połowy stołu ręka, zamarła w bezruchu z kawałkiem ciasta w garści. W idealnej ciszy patrzyłem, jak wszyscy dookoła pochylili głowy i ze złożonymi do modlitwy dłońmi, dziękowali Bogu za dar pożywienia. Ukryłem swoje zmieszanie i udawałem, że niby nic ważnego się nie stało, ale tym właśnie wydarzeniem John Kelly, chcąc nie chcąc, stał się moim dobrym znajomym, chociaż znałem go tylko przez dwie godziny. Przez następnych kilka lat, kiedy tylko zasiadałem do wspólnego stołu, przypominał mi się ten poczciwy człowiek i nieszczęsny kawałek tortu, po który tak łakomie sięgnąłem. Dość długo obawiałem się też, że nawet w ostatniej godzinie, zamiast prosić o przebaczenie grzechów i modlić się przed odejściem z doczesnego świata, może pojawić się w moich myślach emerytowany John Kelly z miejscowości Custer, położonej na skraju przepięknych Black Hills.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko