Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
379


Dziennik” Sándor Máraia – nieustający zachwyt!

Trzeci tom „Dziennika” Sándor Máraia, nie waham się tego powiedzieć, jednego z najważniejszych pisarzy europejskich XX wieku obejmuje lata 1957-1966. Lata szczególne z dwóch powodów. Po pierwsze to czas tuż po węgierskiej rewolucji 1956 roku i masowej emigracji rodaków pisarza, a po wtóre to amerykańskie lata Máraia. Kilka lat, które spędził, częściowo już jako obywatel, w USA.

Autor „Żaru” nie miał złudzeń. Widział obłudę Zachodu, z przygnębieniem obserwował przyjmowanie Chruszczowa na salonach. Nie godził się z tym, wysyłał listy protestacyjne, ale jako świetny obserwator, także sceny politycznej, wiedział, że Węgry są zbyt małym krajem, aby świat kruszył o nie kopie.

Zastanawiałem się, czytając „Dziennik”, czym była emigracja dla pisarza. Przecież nie tym samym co dla na przykład Tomasza Manna. Nie układał pięknych zdań, próbował przeżyć godnie swój czas. Czas… właśnie czas… Márai zbliża się do końca, przekracza sześćdziesiątkę. Zdumiewające, tyle razy przywołuje starość, śmierć. Poczucie nadchodzenia kresu. A przecież będzie jeszcze żył ponad ćwierć wieku. Z drugiej strony listy od matki, starej kobiety, która została w ojczyźnie, wspaniałe. I dorastający Janos, adoptowany syn. Już Amerykanin. Próbują z Lolą, żoną, ułożyć sobie życie, zapewnić egzystencję, być na bieżąco.

Márai chodzący każdego dnia do biblioteki, wyciągający na chybił trafił książkę z półki. Mało poważne? A skąd. Jakiś niebywały węch literacki, poznawczy, ciekawość świata. „Każdego wieczora w bibliotece. Od razu poczucie ukrycia i anonimowości. Wśród pięciu milionów książek czuję się bezpieczniej niż pomiędzy dziewięcioma milionami ludzi. A jednocześnie wielka gorycz, bo już niewiele będę mógł przeczytać z tego, co chciałbym jeszcze poznać”. A potem „poważne” czytanie w domu.

Podróże po Stanach i Meksyku. Mógł je przepłacić życiem. Wygoda przemieszczania się z miejsca na miejsce, uczenie się nowego kraju, który miał już być „na zawsze” (ale nie okazał się „na zawsze”). Doceniał Amerykę, jej siłę, witalność, młodzieńczość tak różną od schyłkowej, był o tym przekonany, Europy. Ruszył przecież i do niej, do „swoich” Włoch, do Szwajcarii, Francji, Niemiec, Hiszpanii. Nie widział nadziei. Ale przecież to tu była kultura, w której się wychował, którą się owinął, która była jego wyborem.

A potem wracał do Stanów i czuł, przynajmniej tak mu się wówczas zdawało, że to jego miejsce, jego dom.

Dziesiątki, setki wpisów literackich. Tyleż samo nazwisk: Swedenborg, Dżilas (bardzo go cenił, zwłaszcza jego „Nową klasę”), Krúdy (uważał go za geniusza, ponoć niebawem jego pierwsza książka po polsku!), Churchill, Maeterlinck, Updike, Santayana, każda strona to kolejne. Znane bardzo, trochę mniej, albo w ogóle obce. I sądy, często jednoznaczne, mocne, bez taryfy ulgowej: „W całym dziele pisarskim Joyce’a nie ma ani jednego zdania, wypowiedzi, stwierdzenia, które czytelnik mógłby zapamiętać. Dedalus Bloom, Finnegan mruczą, paplą, czkają, ale nigdy nie mówią nic, co byłoby sensowne, oryginalne, ekscytujące czy zajmujące. To jest właśnie ta literatura barbarzyńska, o której pisze Santayana – barbarzyńca potrafi tylko połykać i wymiotować, bez wybierania, nigdy nie przetrawia, w metabolizmie barbarzyńskiego talentu pożywienie nie zmienia się w energię ani właściwość”.

Książki, które pisze, które próbuje wydawać. Setka czytelników, więcej recenzji niż kupujących. Zakłada swoje wydawnictwo. Szczęście, że Amerykanie kupują część nakładu aby wysłać na Węgry. To nie przywilej Máraia, to polityka obejmująca także innych pisarzy-emigrantów

„Człowiek, który nie potrafi tworzyć jest zmuszony pracować. Smutne, kiedy musi pracować ktoś, kto potrafi tworzyć.” Dwa zdania, w których odbija się cały ból człowieka pewnego swojej wartości, książek które napisał, zawartych w nich treści.

Porywał mnie ten „Dziennik”, wciąż mi było mało. Zastanawiałem się z jakim polskim pisarzem, z jakim dziennikiem można porównać diarystykę autora „Występu gościnnego w Bolzano”. I przychodzi mi do głowy tylko jedno nazwisko: Gustaw Herling-Grudziński. Jego „Dziennikiem pisanym nocą” byłem równie zafascynowany. Ta sama głębia, dociekliwość, uważne spojrzenie, odrzucanie autorytetów, intelekt.

Czy „Dziennik” jest najważniejszą częścią dorobku Máraia? To możliwe (chodź bardzo cenię i jego powieści, i jego dramaty). Zresztą on sam podejrzewał, że właśnie te zapiski pozostaną tym, co istotne w jego twórczości. Tym bardziej czekam na kolejne tomy.

Sándor Márai – Dziennik 1957-1966, przekład Teresa Worowska, Czytelnik, Warszawa 2018, str. 588.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko