Krystyna Habrat – Sezon ogórkowy, czyli rozkosze i pożytki nicnierobienia

0
107

Krystyna Habrat

 

SEZON OGÓRKOWY, CZYLI ROZKOSZE I POŻYTKI NICNIEROBIENIA

 

 

Krystyna Habrat Upał straszny. Nawet jeść się nie chce. Poznaję zatem rozkosze nicnierobienia. Nawet to miłe!

  Napisałam tak kilka dni temu na Facebooku, nagabywana  stałym pytaniem: “O czym teraz myślisz?”   I wtedy moja  znajoma napisała mi: “Byle nie za długo”.

  To  Jadzia, coraz bardziej serdeczna koleżanka, choć znamy się tylko z internetu i przesyłanych sobie, pisanych przez nas książek. Wiem, o co jej chodzi. Przypomina, że powinnam coś pisać. Ona mnie motywuje. Wierzy we mnie. A mnie się nic nie chce. Może już wszystko napisałam?

  Ale szef naszego tygodnika też kliknął “Lubię” pod tym wyznaniem, choć może pod innym, podobnym, co zrozumiałam, jako delikatne przypomnienie się, że Pisarze.pl czekają.

  I dopiero, gdy upały nieco zelżały,  przerażenie przed i po nawałnicy zostało jakoś ukojone, to dzisiaj po kilku godzinach odpoczynku w lesie poczułam natchnienie do napisania aż dwóch felietonów, czyli czegoś  lekkiego, bezpretensjonalnego, ale jednak o czymś.

   Wypoczęta, rozluźniona, w dobrym humorze, zajrzałam na wpis Jadzi o moim nicnierobieniu i od razu nasunęło mi się  mnóstwo refleksji.

  Szybciutko odpowiedziałam:

 Oj, Jadziu, dziękuję. Rozkoszuję się – chwilowo – nicnierobieniem, bo dotąd nigdy sobie na to nie pozwalałam. Jestem, jak i pewnie Ty, z pokolenia, które w chwilce zamyślenia przywoływano do porządku: “No, nie masz już nic do roboty? Zajmij się czymś pożytecznym! Nie mitręż czasu!”  

  Nie wiem, czy obecne pokolenie nastolatków też rodzice w ten sposób  dyscyplinują. Raczej wątpię. Mamy pracują zawodowo i przez to krócej bywają w domu ze swymi dziećmi, a potem na gwałt gotują, piorą, sprzątają…  Widzą swoje  pociechy zwykle spoza garów, gdy same są zmęczone, zdenerwowane i bardzo się spieszą. Umyka im zatem wiele spraw. Zresztą pociecha już nie tak, jak my kiedyś, posłuszna, by wypełniać wszystko, co każą: matka, ojciec szkoła i pozostałe  czynniki, mające na niego wpływ. Oprócz kolegów, którzy zawsze są wyrocznią. Wyszło z mody posłuszeństwo wobec dorosłych i  dyscyplina.

  Po latach, gdy dużo mówiło się o szkodliwym wpływie trudnego dzieciństwa, nastały czasy wychowania bezstresowego, czyli “Róbta (dzieci) co chceta” i asertywność, a potem alarm, że młodzież cierpi na różne zaburzenia nerwicowe i skąd się to bierze. Skąd? Czasem z nadmiernych wymagań wobec rodziców, bo dziecko powinno mieć wszystko, co inni rówieśnicy: komputer, rower, tablet, a za maturę – samochód.

   Kiedyś pojęcie: “trudne dzieciństwo” oznaczało wyrastanie w czasach wojny i głodu, sieroctwo, rozbicie rodziny przez rozwód, alkoholizm ojca. To usprawiedliwiało nieprzystosowanie społeczne dziecka, wybryki szkolne, niechęć do nauki. Obecnie niezaspokojenie  wygórowanych zachcianek to dla niektórych powód do rozpaczy, bo inni koledzy mają nowszy model czegoś tam, a on jeszcze nie. Rozpuszczony brzdąc, nawet nastoletni, ma wszystko, więcej niż jego rówieśnicy, ale jemu wciąż czegoś brak i  jest nieszczęśliwy. Sam nie wie, dlaczego?

  Innym na czas wczesnej młodości wypadła wojna i tyle nie narzekali. Jak wspaniała była młodzież, która brała udział w Powstaniu Warszawskim! Pokazywano takich w telewizji przy okazji niedawnej rocznicy. Teraz już starcy, a ciągle  pełni idealizmu z rozrzewnieniem wspominali swój młodzieńczy entuzjazm i patriotyzm..

   Podziwiałam kiedyś takich, co musieli dojeżdżać do szkoły w mieście, a po powrocie wykonywać codzienne roboty na gospodarce: paść krowy, plewić buraki, pomagać przy żniwach. Do mojej klasy też tacy chodzili. Rankiem  maszerowali daleko do pociągu, zimą jeszcze po ciemku, brnąc przez śnieg. Potem jechali kilka stacji i musieli przesiąść się na inny pociąg. Przychodzili do szkoły grubo przed  pierwszym dzwonkiem, gdy mieszkający bliżej koledzy dopiero wstawali z łóżka. Ale nieraz  ci dojeżdżający wchodzili do klasy całą grupą w połowie lekcji, mówiąc: “Łódzki znowu się spóźnił”. To chodziło o  któryś z tych pociągów, przez co stracili połączenie. I ci się nie skarżyli. Jeden kolega to nie miał nawet “w pobliżu” pociągu ani PKS-u. Dojeżdżał rowerem. A w zimie, to nie wiem. Nikt go nie wypytywał. On był zawsze beztrosko uśmiechnięty. Skończył potem studia…

  To było pokolenie, które miało obowiązki, poczucie czasu i nie znało pragnienia wolności w  sensie jednostkowym. Wolna miała być ojczyzna. A człowiek na własną wolność nie miał czasu ani pomysłu, choć “Drogi wolności” egzystencjalisty Sartre’a nieco starsze pokolenie  czytywało, może bardziej z poczucia obowiązku niż dla przykładu, bo młodzież francuska była inna, inne miała warunki.

   U nas w wielu domach często się słyszało: Nie mitręż czasu! Musisz być kimś! Nie w sensie wielkiej kariery, ale należało  uczyć się i kształtować wolę, by   zdobyć dobry zawód i być szanowanym. I nieraz padało: Ty musisz wysoko latać.

  Mamy, a raczej babcie, powtarzały jeszcze przedwojenne powiedzonka, choć już mniej kategorycznie:  “Wysyp ten piach z rękawa.” co oznaczało nakaz pozbycia się jakiegoś balastu, chyba psychicznego, który utrudniał zajęcie się czymś.

  I jeszcze: “Kto nie słucha ojca matki, ten posłucha psiej kołatki.”

 A pokolenie pań tak napominających nigdy nie siedziało bezczynnie. Nawet idąc w odwiedziny, każda brała ze sobą jakąś robótkę: haftowanie, szydełkowanie, drobne szycie, żeby zająć tym ręce podczas pogawędki. Zawsze było tyle roboty! I jeszcze książki! Wtedy dużo więcej się czytało. Panie zajęte robótką podczas wizyty, to nie wymysł praktycznych drobnomieszczan. Nasza Orzeszkowa napisała nawet dwutomową powieść pt: “Pamiętnik Wacławy”, gdzie tytułowa panienka ze zubożonej arystokracji  była przygotowywana do dobrego zamążpójścia. I to ona musiała obowiązkowo ze spuszczonym wzrokiem zatrudniać tak ręce   podczas wizyt. Nie wypadało młodej pannie siedzieć bezczynnie i strzelać oczami na wszystkie strony. Powieść ma wydźwięk pedagogiczny i zawiera dużo więcej wskazań jak i ostrzeżeń.  Książka ta za sprawą babci stała i w moim domu, babcia mi ją opowiedziała, ale nie wzięłam sobie tamtych  pouczeń do serca i przeczytałam ją dopiero, gdy sama chciałam przygotować kolejne pokolenie do wejścia w życie. Rezultat – podobny. Zresztą ja, korzystając z ich  nauk, jak obsługiwać komputer czy inną elektronikę, swoich niegdysiejszych wytycznych nie śmiałam  zbyt usilnie polecać. Nakazy czy zabranianie czegoś młodzieży nie wchodzi już w grę. Tylko własny przykład i nieśmiałe zachęty.

  Czasy już się zmieniają. Pokolenie dzieci kwiatów ogłosiło: “Zabrania się zabraniać!” i wreszcie przyszło “Róbta co chceta”, potem asertywność, traktowana często jako  eufemizm dla złego wychowania, a wreszcie – coraz częstsza pomoc poradni psychologicznej, bo dziecko nieszczęśliwe, sprawia kłopoty, nie wiadomo o co chodzi.

  A kiedyś wiele chorobliwych stanów psychicznych leczono właśnie pracą. Nawet w jednej  powieści przytoczyłam  scenę, gdy podczas praktyki studenckiej chodziliśmy całą grupą z ordynatorem (nazwy szpitala nie podam) od pawilonu do pawilonu, a na drogę  wciąż spadały  żółte, październikowe liście i dwóch chorych  zgarniało  je wielkimi miotłami. Ordynator na ich widok powiedział zadowolony: Jak to dobrze, że te liście wciąż lecą i lecą, a oni mają co robić. To im pomaga.

  Tak, ja jestem z pokolenia, które nigdy nie miało “pustego” czasu, bo zawsze wtedy brzmiało  nam w uszach “Nie mitręż czasu!”. Nawet, gdy mówiąca tak osoba – mama – była już daleko.

  A jak wielki był autorytet rodziców świadczy scena, gdy jako mężatka i młoda mama, chowałam się  przed mamą w łazience, by na chwilę oderwać się od pieluch, mleczka, zupek i choć chwilkę sobie coś poczytać. Mama przyjechała do nas pomóc mi przy noworodku i choć sama czytywała książki po nocach, teraz marszczyła brwi zdziwiona, gdy otwierałam książkę. Na to była pora wieczorem, gdy już wszystko się zrobiło. Tylko to “wszystko” nie zdarzało się nigdy. Ale ja na widok mamy szybko odkładałam pociągającą lekturę zanim by padło: Nie mitręż czasu… Pieluchy już uprane? Te z tetry prałam ręcznie i  obowiązkowo je gotowałam, prasowałam. Tak zalecały podręczniki. Pralki jeszcze  nie mieliśmy. Mama  orzekła, że dla własnego dziecka nie wypada prać w pralce.  Tak to sobie wbiłam do głowy, że później, mając pralkę, prałam pieluchy ręcznie.

  Zawsze było coś do zrobienia. Należało zrobić to i tamto, na wiele już nie starczało czasu. Niejedno robiło się po łebkach, byle dzieci dobrze odżywiać, ubierać, wychować. To  bywało dla wielu kobiet problemem, czy dają z siebie wszystko, co zalecają prelegenci w szkole, podręczniki o wychowaniu, tygodniki kobiece? Większość pań miała tu wyrzuty sumienia, ale musiała pracować, zarabiać, awansować… Po to się kształciła. Zresztą z jednej pensji męża trudno by było wyżyć. Panie mniej ambitne, może leniwe, mogły sobie dłużej pospać, dłużej porozmawiać z dzieckiem, przypilnować przy odrabianiu lekcji,  a te “jak trzeba” już nie. Do tego miewały złośliwe szefowe, które nie mogły pojąć, że dziecko czasem choruje, jak wszystkie w przedszkolu i trzeba brać L4. Mężczyźni bywali bardziej wyrozumiali. Choć miałam  szefa, że jak po długiej jeździe tramwajem i autobusem wchodziłam do pracy punktualnie o godzinie  czternastej, miałam już przy nazwisku znak zapytania, że się spóźniam, bo powinnam już siedzieć przy biurku. Tak się czepiał, choć wiedział, że zostawiam pod opieką sąsiadek roczne dziecko – na godzinę aż wróci z pracy mąż.  A raz ten szef zaczął nadawać, że miałam zamówione osoby do badań na godzinę 9.15, a mnie nie było! I oni czekali z godzinę  na darmo!  Dobrze wiedział, że pracuję na pół etatu zawsze od czternastej. Pokazałam mu, że  osoby  są zamówione na godz.15,  bo ręcznie zapisałam: g. 15, a on to “g” (godzina) wziął za 9.   Złośliwiec! O  piętnastej tamci oczywiście przyszli. Szef po prostu kłamał, że byli wcześniej. Lubił dokuczać. Obarczał mnie różnymi obowiązkami w wolne dni. Nie on jeden, bo to się nazywało: zaangażowanie w pracę. A zaniedbywanie przez to dziecka? Według innych: niewydolnością wychowawczą, bo trzeba umieć organizować sobie czas! Teoria. Teoria.

  To były trudne czasy. A ludzie, jak to ludzie…

  Czy my, kobiety po studiach brałyśmy już udział w wyścigu szczurów? Chyba jeszcze nie, bo my miałyśmy  mężów, dzieci, a “szczury”  wolały być singlami i robić najpierw karierę. Mówi się, że dzieci pokolenia szczurów już nie rwą się tak do roboty, do kariery. Są tym zniechęceni. Wyszukują wolnych zawodów, nawet nieambitnych.  Kariery okazywały się nieraz mydlaną bańką. Dla kariery czy nie, my, obowiązkowi i ambitni, musieliśmy dużo pracować i już.

   Właśnie – musieliśmy! Zarabiać. Stać w kilkugodzinnych kolejkach po mięso czy kostkę masła w latach 8-tych. Robić zapasy na zimę w słoikach. Piec dla dzieci placek na niedzielę.

  Obecne więc chwile lenistwa, gdy nikt mi już nie przypomina o obowiązkach, a bliscy mnie popierają, jest raczej żartobliwym określeniem momentów kontemplacji – to obłoku, to motyla; analizowaniem fragmentu rozmowy, echa wydarzeń… na co nigdy nie miałam czasu. I jeszcze spokojnego przeżywania ciepła słońca na twarzy i poczucia szczęścia. Tego ostatniego też  dawniej bałam się nazwać po imieniu, bo ono umyka. Ale wraca. Jak w sinusoidzie. I jak już jest na chwilę, trzeba się cieszyć zanim zblednie. Nie płoszyć go wyciąganiem garów do wymyślnej potrawy na kolację.

   A jednak nicnierobienie bywa pożyteczne. Wiadomo, że w chwilach błogiego lenistwa nasza podświadomość dalej pracuje i rodzą się z tego niespodziewane pomysły. U uczonych – odkrycia naukowe, u artystów pomysły utworu.  Słynny matematyk, Poincare’, długo borykał się z udowodnieniem pewnego twierdzenia, aż po wypoczynku na wycieczce, gdy stawiał nogę na stopniu autobusu, wpadło mu do głowy rozwiązanie. Oto pożytek z nicnierobienia. Tylko wcześniej należy się dobrze napracować.

 

Krystyna Habrat

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko