Wanda Szczypiorska
Exodus
Huk ognia, trzask palącego się za nimi domu, a one leżą w kartoflisku.
Inne domy płonęły również, ale głosy, krzyki były stłumione. Tam byli przecież Niemcy i coś się działo, coś strasznego. Leżały nieruchomo, dziecko też, nie odważyłyby się podnieść głowy. Udało im się uciec jakimś cudem, zrządzeniem losu chyba, zabrały nawet kołdrę i poduszkę, a także dokumenty, bo ten ich domek był ostatni, może pierwszy licząc od strony lasu i nieco na uboczu, a więc wiedziały co sie dzieje. Dom wynajęty był na lipiec. W sierpniu nie było już powrotu. Z daleka widać było łunę nad Warszawą. Jeszcze pod koniec lipca dziadek ich odwiedził, a potem wracał w tamtą stronę. Wtedy widziały go ostatni raz, nie wiedząc jeszcze o tym, a mimo to jak gdyby przeczuwały, bo stały i patrzyły dopóki nie znikł gdzieś daleko. Dziewczynka zapamięta to na całe życie. Dziadka, jak się odwraca, macha ręką, a potem już go nie ma. Wydawał jej się jakiś inny, niecodzienny, ubrany w spodnie pumpy i narciarskie buty. Nigdy go więcej nie zobaczy.
Leżały w kartoflisku nieruchomo, matka i babka sparaliżowane strachem, a dziecko się nie bało, a może tego nie pamięta? Pamięta tylko zapach ziemi i to że leży w kartoflisku. Matka na wyciągniecie ręki, a babka dalej, niewidoczna. Słyszały krzyki, strzały, warkot odjeżdżających samochodów i zapadła cisza. A jednak minie sporo czasu zanim ośmielą się poruszyć. Domu już nie ma, komin tylko sterczy. Coś się dopala. Cisza. Potem okaże się że oprócz nich jest jeszcze tamtych dwoje, ona i on. Też przeleżeli w kartoflisku. Tamci nie wiedzą co się stało i one też nie wiedzą. Nie ma nikogo. Wieś jest pusta.
Kiedy podeszły do pogorzeliska było już dobrze po południu, bo wszystko to zaczęło się o świcie. Z domu pozostał tylko komin, piec kuchenny i osmolone garnki, a na jabłonce upieczone jabłka. Nie ma już ani jednego domu we wsi, a one przecież muszą spędzić jakoś noc. Na skraju lasu jest bezpieczniej. Tamtych dwoje uciekinierów też tak myśli, wchodzą na rozłożystą sosnę, Wydaje im się, że będą niewidoczni z dołu. Pod lasem jest głęboki rów, Maria rozkłada kołdrę w rowie. Czuje determinację, rozpacz, strach. Jest jakieś jutro, coś musi przecież postanowić, uciekać, ale gdzie? Trzeba przeczekać noc. Kulą się obok siebie na dnie rowu lecz nawet nie próbują zasnąć. To co dziewczynka zapamięta i co kojarzyć jej się będzie zawsze z ogniem, strachem, nocą spędzoną w tym wilgotnym rowie, to komary.
O świcie tamci dwoje, którzy spędzili noc na sośnie odchodzą w swoja stronę, a one musza przejść przez las. Za lasem gdzieś są inne podwarszawskie wsie, tory kolejki do Podkowy Leśnej, gdzie ktoś udzieli im pomocy, bo tam się schronił wuj z rodziną. Przez las, wydaje im się, będzie najbezpieczniej. W lesie było AK. (Kiedyś powstańczy oddział gotował zupę w kotle na podwórku). Są głodne, ale nic nie ma do jedzenia. Lasu nie znają. Lato to nie był odpowiedni czas na wałęsanie się po lesie, gdzieś tam stacjonowało NSZ, ludzie mówili o tym z niepokojem. Ścieżka prowadzi przez głęboki jar, ale donikąd, kończy się na wysokim wyrobisku. Trzeba wyjść z jaru iść na ślepo. Trochę na zachód trochę na południe . Babka jest chora, nie ma sił, ale nie mówi o tym, idzie. Idą przez gęste chaszcze, tak bezpieczniej, bo Niemcy pewno będą szukać tych, którzy zdołali uciec ze wsi. Tak. To się dzieje. Słychać szczekanie psów. Jeszcze daleko, ale być może idą tyralierą? Wiec Maria musi wepchnąć obie w krzaki, przykryć liśćmi, bo nic innego nie ma, sama się chowa obok, tobołek z kołdrą też upycha. Leżą. Tamci są coraz bliżej, bliżej, słychać już na wyschniętej ściółce szelest kroków.
Dziewczynka widzi buty, widzi psa, wydaje się że żołnierz jest tuż, tuż, lecz on ich jakby nie dostrzega. Kiedyś pomyśli sobie o nim, że może nie chciał ich zobaczyć, co można wiedzieć o człowieku? Niemcy przechodzą, cichnie szelest kroków, a one leżą i czekają. Wrócą, nie wrócą? Chyba nie. Wreszcie podnoszą się ostrożnie, idą dalej. Gdzieś przecież musi być brzeg lasu. Nie były w lesie same. To tu, to tam ktoś się przemyka, jacyś ludzie, równie jak one zdezorientowani.
A potem las się kończy, jest ściernisko, dalej chałupy, gospodarze. Wiedzą już o spaleniu wsi. Podobno kara za AK, tak mówią. Maria nie prosi o nic do zjedzenia, nie potrafi. W jednej z chałup mają na sprzedaż chleb, nie za pieniądze, za pierścionek. Maria zdejmuje z palca ten z szafirem, zostały jeszcze dwa. Chleb jakiś dziwny, szary w czarne cętki. Ktoś mówi; z trocin. Ale smaczny. Krąży pogłoska, że w sąsiedniej wsi jest jadłodajnia RGO. To dość daleko, to kawałek drogi.
Stara kobieta idzie z trudem, Maria nie może pomóc, niesie tobołek z kołdrą, niesie małą. Wydaje się, że trwa to bardzo długo, a przecież to dopiero przedpołudnie. Maria spogląda na zegarek. Kiedyś dostała go od męża. Złoty, grawerowany, cenny. Dobrze że miała go na ręku. Jest jedenasta, Nie wiadomo, czy dojdą do Podkowy Leśnej jeszcze dziś. Ludzie mówią, że to trzydzieści kilometrów. Po drodze jest miejscowość letniskowa, gdzie urządzono jadłodajnię. Muszą tam dotrzeć i coś zjeść. To dawna szkoła, w sali porozstawiane stoły obok kuchnia. Dostają zupę z dyni, bardzo smaczną, wydaje się najlepszą jaką kiedykolwiek jadły. Ale czy będą miały siłę dalej iść? Babka mówi, że nie da rady, a Maria jest bezradna. Rozmawia z tym i owym, ci ludzie jakby są bez twarzy, obojętni. Ale pogłoski się rozchodzą. Podobno jest tu taki chłop, gotowy podwieźć ich furmanką. Musi się zebrać więcej osób. I oczywiście nie za darmo. Pieniędzy nie chce, woli kosztowności. Maria idzie z nim porozmawiać, może się za pierścionek uda, ale nie. Tamten pierścionka nie chce, za trzy osoby to za mało. Widzi złoty zegarek. Za zegarek, tak. Ale zapłatę chce od razu, zostawi żonie, bo nigdy przecież nie wiadomo, czy nie rozwalą ich po drodze. Maria daje zegarek chłopu. Ostatnią rzecz jaka została jej po mężu.
Z woźnicą pertraktuje kilka osób, ci, którzy jeszcze coś tam mają. Wreszcie ładują się i moszczą, wyruszą późnym popołudniem, będą jechali nocą, tak bezpieczniej. Wóz na drewnianych kołach jest nieduży, deski, tobołki, kilka kobiet, starców. Ciągnie go jeden koń. Podobno musza skręcić w boczną drogę, wiec podskakują na wybojach. Siedzieć na deskach niewygodnie, ale jadą. Na drogę jest bochenek chleba wytargowany za pierścionek. Mają co jeść zanim odnajdą szwagra. Bo szwagier przed powstaniem coś przeczuwał albo wiedział, wynajął w lecie stryszek na wsi gdzieś w okolicy tej Podkowy Leśnej i chyba jest tam jeszcze z żoną i teściową. Miały od niego wiadomości .
Ta podróż nocą nie pozostaje im w pamięci. Chwilami chyba drzemią na siedząco. Boją się myśleć o czymkolwiek, bo myśleć można tylko o najgorszym. Maria się zastanawia jak ukroi chleb nie mając noża. Pytać nie będzie, kto ma nóż, chlebem się przecież nie podzielą z nikim. Świta. Wkrótce okaże się, że dalej już nie jadą. Chłop boi się i koń zmęczony nie da rady. Podkowa Leśna niedaleko. Brwinów też, więc złażą z wozu po kolei. Maria bezradna, zrozpaczona, nie wie gdzie są. Muszą iść dalej same. Dadzą radę. Bagaż to tylko kołdra i poduszka. Mają na sobie ciepłe płaszcze, które zdążyły chwycić wybiegając z domu. Mijają jakieś gospodarstwo. Ktoś już nie śpi, wychodzi z wiadrem na dwór. Maria mówi niegłośno
-Proszę pani.
Kobieta nie jest zaskoczona
– Co tam?
– Czy do Żółwina tędy? – pyta Maria
– Za lasem – mówi tamta wykonując niewyraźny gest . Maria prosi o wodę. Kobieta niezdecydowana, wreszcie wynosi wyszczerbiony kubek, idą do studni, piją wodę z wiadra.
Uczucie ulgi, a więc są już blisko. Na miejscu znajdą szwagra. Pewno porobił znajomości. Umiał poradzić sobie w każdej sytuacji. Rzadki sosnowy las, piaszczysta droga, wydaje się, że lżej się będzie szło pomimo niepewności, co ich czeka. A jeśli tam nikogo nie ma, to co wtedy? Las jakby nie miał końca. Wreszcie jest prześwit, widać wieś.
W domu , którego numer znały z listu (to niby wieś, ale jak gdyby jeszcze miasto) Maria pyta kobiety która stoi w drzwiach, czy mieszka tu pan S…
– Panie Stasiuuu – krzyczy kobieta
– Już idę, schodzę – słyszą męski glos
Szwagier jest zaskoczony i wzruszony. A więc przeżyły. Lecz czy się cieszy, czy się boi? Nie wiadomo. Prowadzi ich na górę. Mieszkają w klitce. Nieźle nawet. On, żona i teściowa, dziecko. Witają się i płaczą. I co teraz? Teściowa widać zaniepokojona. Maria wie.. Będą ciężarem dla rodziny.
Las
Jest nas tu tylko trzy; ja, mama i babunia, a wokół las i las, bo mamie pozwolono mieszkać na plebanii, a mnie się wydawało, (byłam dzieckiem) że w samym środku lasu. Nikt inny tu nie mieszkał i nawet nie wiem gdzie był kościół, być może wcale go nie było, nie było też żadnego księdza. Plebania była poniemiecka, a mama miała uczyć w szkole. Szkoła nie była dla mnie jeszcze niczym interesującym, mnie intrygował las. Był gęsty, mroczny i liściasty. Dla mamy stał się darem losu, bo w lesie były grzyby, mnóstwo grzybów, całe połacie grzybów rozmaitych, a w domu, czyli na plebanii tylko kartofle od mieszkańców wsi. Czasem mieszkańcy przynosili mleko. Początek lipca. Jadłyśmy co dzień gotowane grzyby do tego placki na oleju.
Przywieźli nas tu furką, najpierw szosą, a potem drogą stromą i piaszczystą do tego mrocznego niby domu, który jak mogło się wydawać stoi w środku lasu. Ale być może las się wdarł, kiedy nie było tu nikogo? Wieś jest za lasem. I uprawne pola. Mama mówi, że oprócz grzybów w lesie, tam trzeba szukać czegoś do zjedzenia, ale ostrożnie, w tajemnicy. Pamiętam, po Powstaniu mieszkałyśmy na strychu u jakiegoś chłopa. Mama nie miała już pierścionków i zegarka, nic już nie miała do sprzedania, byłyśmy głodne, ja i babcia. Mama kradła pszenicę temu chłopu i gotowała na piecyku.
Wyszłyśmy z lasu powolutku, bo babcia miała opuchnięte nogi i w ogóle była chora, nie chciała jednak zostać sama na plebanii. Z daleka widać było wieś. A mama kiedyś już tam była, to znaczy na wsi była, żeby załatwić formalności, a potem ktoś nam przyniósł kosz kartofli, mleko w butelce, olej.
Pola tylko gdzie niegdzie zaorane. Tu i tam jakieś krzaki, jary. Wieś skryła się za pagórkiem i teraz nikt nas nie zobaczy. Idziemy miedzą. Oto przed nami cały zagon grochu, ale splątany jakiś, małe strączki, babunia mówi że to wyka. Skąd wie? To nic, bo mnie smakuje na surowo. A mama zbiera strączki do koszyka, co chwilę jednak się rozgląda. Jesteśmy same. Nikt nie widzi.
Przyjechałyśmy na te wzgórza, bo mama chce być blisko grobu taty, w miejscu gdzie poległ, a jednak to nie było tu, nie po niemieckiej stronie. To nie te wzgórza, inny las, niby w tej samej okolicy, ale dość daleko, więc mama tego grobu nie odwiedza. Tatę znam z opowiadań i ze zdjęć, tych które cudem ocalały. Podobno zginął śmiercią bohatera. Był piękny, mądry, dobry. Gdyby żył byłoby więcej czegoś do zjedzenia. Prawdziwy dom. I żadna z nas by się nie bała, a teraz się boimy. Ja chyba jednak nie tak bardzo. Chodzę po lesie z mamą, zbieram grzyby. Widuje się żołnierzy. Rosyjskich, mówi babcia, ale ani babunia ani mama nie są tym zaniepokojone. Przeciwnie. Odnoszą się przyjaźnie do żołnierzy. Obydwie rozmawiają z nimi po rosyjsku. A oni zaglądają na plebanię i znikają. Mają gdzieś swoje własne sprawy. Ale nie wszyscy, bo jeden, młody, jasnowłosy, porucznik mówi babcia, wydaje mi się, przesiaduje dłużej. Widzę, że mama jest zadowolona, a on się śmieje patrząc na nią, ale cichutko jakoś i nieśmiało.
Jednak ten las i ta plebania, to nie jest cel naszej wędrówki. Przenoszą mamę w inne miejsce, do starej poniemieckiej szkoły gdzie jest mieszkanie dla nauczycieli i dużo więcej miejsca do zabawy. Jest strych, na strychu stosy książek. Babunia nie zna niemieckiego i dla niej są bezużyteczne – mówi, ale ja lubię się książkami bawić.
Ta dziwna szkoła stoi na uboczu, tuż za nią jest pagórek, a na nim poniemiecki cmentarz, którego nikt już nie odwiedza tylko ja, bo ja tu przesiaduję. Zmarli mnie jednak nie obchodzą. Są tylko kopczykami ziemi. Najbardziej mi się podobają ozdobne ogrodzenia wokół grobów z furtką przez którą wchodzę do środka… I to jest to! Mój wymarzony dom dla lalek i ogródek
Intruz
Ciocia Zosia kuca za krzaczkiem i w obecności pana robi siusu. Ten pan jest mężem cioci Zosi. Ciocia niczego się nie wstydzi, to ja się trochę wstydzę za nią. Wracamy razem ze stacyjki, gdzie pożegnałam moją mamę. Jestem „na odżywieniu” mówią ciotki, w domu podobno bywam głodna, bo mama ledwo wiąże koniec z końcem. Mama widać musiała na to przystać, przywiozła mnie na miesiąc albo dwa i zaraz wyjechała. Mam towarzyszyć dzieciom cioci Zosi, bawić się z nimi, opiekować, a ja nie umiem, nie chcę.
Zamiast pilnować dzieci cioci Zosi wolę myszkować w zakamarkach parku, który otacza okazały pałac. Nie jest to pałac wuja, ojca cioci, on jest zaledwie tutaj dyrektorem (mówią do niego; panie profesorze) i występuje w tle opowiadania. Opowiadania? Chyba nie, To co pamiętam składa się z migawek. Wuja zupełnie nie pamiętam, był tylko bratem mojej zmarłej babki. Za to pamiętam doskonale druga ciocię, Wandę. Widzę jak biegnie śmiejąc się po pałacowych schodach, a za nią biegnie przyjaciółka. Wydaje mi się dziwna jakaś, męska. Ciocia malutka, tamta duża. Zajmują wspólnie pałacowy pokój i tam znikają razem po kolacji.
Mam osiem lat. Gdzie śpię i kto pilnuje żebym się umyła, nie wiem, pewno ta stara dama, żona wuja. W mojej pamięci nie ma po niej śladu. Mam przed oczami pusty pokój, a w nim wysokie pałacowe okna. I chyba czuję się tu obco.
Wszystko, co było dla mnie interesujące dzieje się gdzieś na peryferiach parku. W warzywniku? Tam pracowały praktykantki, tak nazywano uczennice szkoły, tej w której wuj był profesorem. Dziewczyny eleganckie i dorosłe. Nosiły zwiewne suknie w kwiatki. Pieliły grządki marchwi w rękawiczkach. To była marchew, wiem na pewno. Stałam i podziwiałam. I słuchałam, a o czym rozmawiały, nie wiem. W pałacu ich nie było widać. Pewno mieszkały w oficynie.
Ciotkom sprawiałam nieustannie zawód. Milczek, który się szwęda nie wiadomo gdzie. W pewnym ustronnym miejscu wpadłam po kolana w szambo. Skąd się tam wzięło szambo i to płytkie, nie wiem. To było gdzieś na skraju parku. Teraz myślę, że to na pewno nawóz pod tą marchew. Gdy to się stało byłam sama. A wokół cisza, pustka, chaszcze. Dobrnęłam jakoś do fontanny, to znaczy do zbiornika z wodą. Umyłam się jak mogłam. Niestarannie. Pamiętam tylko swoje nogi i sandały na pałacowych schodach. Ponieważ tylko to pamiętam, nogi i sandały, wiec jest zupełnie oczywiste, że zdaję sobie sprawę z sytuacji i z tego co mnie zaraz spotka. I nie śmiem podnieść głowy .
Ładnie ubrane córki cioci Zosi nie chcą mojego towarzystwa. Ja jestem starsza, wyrośnięta, co pewno nie jest bez znaczenia. Więc trochę im zazdroszczę. Za to poznałam nową koleżankę. Ci ludzie, których tu widuję, a mówią na to miejsce pegeer, zbierają drewno w parku, więc moja nowa koleżanka zna wszystkie ścieżki, wszystkie przejścia. Zawędrowałam za nią do czworaków, bo ona była właśnie stamtąd. Czworaki widywałam dotąd z pewnej odległości. Z okien pałacu wyglądały tak, jak gdyby w ziemię się zapadły. Drzwi były nisko, dachy płaskie, z kominów pełzły strużki dymu. I ludzie byli jacyś inni. Przy stole, przy obiedzie mówiono o nich; przesiedleńcy. Wiedziałam, byli biedni. Ja byłam biedna, mama też, zdawałam sobie z tego sprawę, ale to było co innego. Może i znałam słowo nędza, musiano go używać przy mnie. Teraz wiedziałam jak wygląda. Szarobrunatna. Nieżyczliwa. Patrzono na mnie, byłam obca.
Ciotki nie wiedzą o tej znajomości, która jak sądzę nie trwa długo. Kończy się przykrym incydentem. Odwiedzam nową koleżankę, ona mnie tu przyprowadziła. Długie i ciemne pomieszczenie, piętrowe łóżka, bure koce. Nic nie ma do zabawy. Stoję, rozglądam się. Na jednym z łóżek siedzi staruch. Jest zarośnięty. Chyba brudny? Obdarty jakiś. Może chory? Trochę się boję, ale stoję, patrzę. On jakby mnie nie zauważył, ale nie. Poruszył się. Nie odwracając głowy dziwnym głosem mówi do mojej koleżanki:
– A nie mówiłem? Nie sprowadzaj
To pewno o mnie, jest mi wstyd, chce wyjść, lecz tylko kręcę się bezradnie, bo nagle sobie uświadamiam i mimo że mam osiem lat zapamiętałam to na zawsze; czasami bywa się niepożądanym gościem.