Grzegorz Walczak – W drodze

0
260

Grzegorz Walczak


W drodze     

 

 

Henri de Toulouse-LautrecTo było 16 października. Spoglądam wstecz i widzę jak przez mgłę jakiś wielki dworzec gdzieś w Europie, tłum z walizami, tobołami przewalający się po peronach, obce, obojętne twarze, szarość.

 Nie, to nie mógł być Frankfurt ani Kolonia, do której udało mi się kiedyś wyprawić po wymarzony dla Polaków unfallwagen*. Nie było to takie proste. 

Trzeba było mieć dużo szczęścia – najpierw wystać w wielkich kolejkach w MSW paszport, na który czekało się miesiącami, zdobyć trochę prawdziwej waluty. Starzy wiedzą, co to był wtedy dolar i ile trzeba było położyć za niego złotówek na stole. Po latach ciułania stać nas było jedynie na auto dobrze pokieraszowane i to najlepiej nie od handlarza, ale od bauera** z pierwszej ręki, w wyścigu z różnymi miejscowymi cwaniakami lub takimi jak ja zza żelaznej kurtyny. W piątek wieczorem wychodziła sobotnia gazeta. Chociaż niemiecki był bardzo obcym językiem, trzeba było w niej szybko odnaleźć upragniony pojazd w jej drogocennym dodatku „sprzedam samochód”, najlepiej niemieckiej marki, stosunkowo młody, koniecznie po wypadku. U nas za drobne da się go dobrze wyklepać, bo im się klepać nie chce albo nie opłaca.

Należało więc prędko, bardzo prędko  dojechać  na peryferie miasta Koln, dobić targu z bogatym chłopem, który wpadł w poślizg, i uciec przed wkurzonym, postawnym Arabem – handlarzem, co po ten unfallwagen przyjechał, jak twierdzi, z samego Monachium. Przebijam go tym, że ja wprost z Warszawy, na odczepnego daję mu 50 marek i już mnie nie ma.

Nie, to nie było wtedy. Agnieszka była jeszcze malutka, a ja

w siedemdziesiątym ósmy byłem już dojrzałym człowiekiem i chciałem mieć swoje cztery kółka. Dzisiaj sam jestem unfallwagen. Skleroza mnie męczy i nie mam pewności, co robiłem tego niezwykłego dnia. Mgła, po prostu mgła. Pamiętam te ściany, jakieś ławki, kiepską wschodnioeuropejską  dworcową restaurację, smutnych ludzi, jeszcze bardziej smutnych niż u nas. Najbardziej mi to wygląda na Keleti w Budapeszcie, gdzie nie można nie spotkać Polaków. Wtedy też spotkałem.

Wysypała się ich cała gromadka. Młodzi, głośni, roześmiani, chociaż na pewno zmęczeni. Każdy niósł minimum dwie duże torby, walizy, plecaki. Tak, to na pewno był dworzec Keleti. Budapeszt – mekka naszych spryciarzy, port przeładunkowy. Tu się sprzedawało to, a kupowało tamto, oni wiedzieli co, ja zawsze byłem w tym pogubiony. Wtedy zresztą myślałem zupełnie o czym innym, chyba o tym, czy Ildi po mnie przyjdzie, czemu się spóźnia, czy ma nowego narzeczonego, czy jej stary ojciec jeszcze żyje. Pewnie był znacznie młodszy niż ja teraz.

 A ci na peronie nie wierzą oczom – Grzegorz, to naprawdę ty?! Co wieziesz? – Jak to, co wiozę, a co mam wieźć? – Wtedy mi tłumaczą, co tu się najlepiej opyla. Już zupełnie nie pamiętam tych nauk.

– Za ten towar, no, bo masz przecież wyborową i żytko, dostajesz forinty, zamieniasz je na dolary i dalej jedziesz do Rumunii albo do Bułgarii. Pamiętaj, w Sofii dolary trzeba wymienić na lewy. (A może odwrotnie, sprzedać fanty, a lewy wymienić na dolary). Jeżeli do Jugosławii, to targasz kryształy, ile masz sztuk przy sobie?

  – Nie mam kryształów. Ty jesteś dla mnie kryształ.

Patrzę się prosto w oczy niewinnej bestii blond, z którą mnie kiedyś życie skojarzyło. 

 

Przedstawia mnie teraz swojej zaradnej gromadce.

– Jurka znasz, przewodnik wycieczek, gość po rusycystyce.

 Leon skończył Alma Mater Varsaviensis, pedagogikę i uczy w liceum, Marek…

Z Markiem spotykam się w filharmonii, niezły pianista, nawet coś komponuje. Sama inteligencja.

Po co ja to piszę? Co ja wspominam? Może nasze życie, bo takie były spotkania na czarnorynkowych rozjazdach Budapesztu lub innych smętnych peronach tej części Europy.

Popijamy piwo, ktoś wyjął kanapki z polską wieprzową kiełbasą, najlepszą na świecie. Udajemy szczęśliwych, może nawet w tej chwili jesteśmy, zaradnych, bystrych, takich, co się nie dadzą, co wiedzą gdzie, wiedzą z kim i jak.

I nagle Jurek – który już chyba był nawet na Kamczatce, na handlu zjadł zęby, zna parę języków – mało się swoją bułką nie zadławił – Cicho! – syknął.

Spojrzeliśmy za jego wzrokiem – na wielki telewizor, czy jakiś ekran w tej rozgdakanej megafonem bufetowej sali z jednostajnym zgiełkiem obcej mowy.

–  No nie, to niemożliwe. –  Tak mi się dziś wydaje, że coś takiego wtedy powiedział. Patrzyliśmy na ekran. Czy mógł być wtedy taki ekran…, z którego uśmiechała się do świata dobroduszna, spokojna twarz nowego papieża. – Habemus papam! – odbijało się echem w mojej głowie .

– To nasz! Boże, to nasz! – ktoś wykrzyknął.  Niedowierzanie, chwila prawdziwego zaskoczenia. Marek oszalał, zaczął taniec radości wokół naszego stolika, aż ze zdziwionym zaniepokojeniem zaczęli się mu przyglądać zaspani podróżni. Coś mnie załaskotało w sercu, chociaż nie lubię łatwych, patriotycznych  „wzruszeń” i całej tej propagandy wokół polskości. Teraz jednak przestałem się martwić, czy Ildi dostała ode mnie list, czy w ogóle po mnie przyjedzie. Moi rodacy obejmowali się, a ta nieco zepsuta, trochę cyniczna moja dawna przyjaciółka ukradkiem ocierała łzy. – Co to jest – myślałem? Czy to takie ważne?

Patrzyłem w tę zwyczajną, a czymś dziwnym promieniującą twarz Karola Wojtyły, i nie miałem pojęcia, że ktoś taki może odnowić oblicze ziemi, tej naszej skundlonej Ziemi.

Wtedy podszedł do nas jakiś niemłody już gość, uśmiechnął się porozumiewawczo, trochę szelmowsko i spytał – Lengyel?

             – A tak, Polacy – odpowiedziałem z dumą.

 

 

 

__________________________________________

*Unfallwagen – (niem.)  rozbity samochód,** Bauer – (niem.) chłop, rolnik.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko