Jan Stanisław Smalewski – W sowieckich obozach śmierci (7)

0
549

Jan Stanisław Smalewski


W sowieckich obozach śmierci (7)

Magadan

 

1 grudnia 1949 roku po ośmiodobowej podróży okrętem „Aleksander Newski” Antoni Rymsza przybył do Magadanu.

W 1949 roku – jak obliczali więźniowie pracujący w porcie – na tereny Magadanu przybyło około 750 tysięcy więźniów różnych narodowości; 90% z nich skazanych wyrokami władzy radzieckiej na 25 lat zesłania.

Do Magadanu statek wpłynął o świcie. Opuszczając okręt, Antoni poczuł silny podmuch mroźnego powietrza. Trudno powiedzieć, mróz, czy fakt, że huśtanie ustało, a może jedno i drugie spowodowały, że poczuł się lepiej. Z trwogą jednak spoglądał na miejsce, w którym się znalazł. Krajobraz przesycony był lodowatą bielą; wszędzie piętrzyły się zwały śniegu, panował trzeszczący mróz, a wiatr roznosił zamieć. Z takim mrozem – minus pięćdziesiąt stopni Celsjusza – zetknął się po raz pierwszy w życiu. A tu, zaraz po zejściu z trapu, dopadł go Josek Ajzenberg.

– Ja dziękować, że ty mi pomóc. Ja być cukiernik, lubić ciepło. Ja mieć szczęście, że wziąć kożuch – pokazał ręką na otaczającą ich rzeczywistość.

Przez moment Antoniemu wydawało się, że Żyd wybrał się z nim w tę podróż gościnnie. Niestety, Josek pomylił się. Nikt tam na gościnność liczyć nie mógł. Nie odebrali Żydowi kożucha błatni, ale odebrali mu go dozorcy. Próżno klękał przed nimi, błagał, obejmując ich za kolana. Oberwał jeszcze za to kolbą karabinu.

Mimo osłabienia morską chorobą Antoni zebrał w sobie siły i kuląc się z zimna, pomaszerował na nabrzeże, dołączając do grupy. Po segregacji ustawiono ich w kolumnę i pod konwojem z psami poprowadzono 3 kilometry do kolejnego punktu etapowego.

Drogę, w przetartym samochodami śnieżnym tunelu, przebyli dość szybko; gnał ich mróz i wiejący w plecy wiatr. Nieliczna grupa dozorców z psami służyła raczej za przewodników. Tam nie było jak i dokąd uciekać.

Zanim dotarli do pierwszych zabudowań, nawołując się, w marszu pogrupowali się narodowościami. Do grupy wcześniej poznanych Polaków dołączył kolejny, Jaworski. Później Antoni poznał go bliżej, dowiadując się, że był cichociemnym; naprawdę nazywał się Wacław Kopisto.

W Magadanie powiadomiono ich, że pozostaną tam aż do czasu rozwiezienia ich do poszczególnych kopalń, co na razie było niemożliwe z powodu obfitych opadów śniegu i zasypanych traktów drogowych. Ile to potrwa, nikt nie potrafił powiedzieć.

Zaprowadzono ich do ogromnego, pojedynczego baraku z przylegającymi licznymi przybudówkami. Polacy rozlokowali się w środkowej części baraku. Barak miał ponad sto metrów długości i mieścił około trzech tysięcy więźniów. Znajdowało się w nim kilka rzędów trzy i czteropiętrowych nar. Przy ścianach, na całej jego długości rozmieszczone były rzędy trzypiętrowe, w środku nary miały podwójną szerokość i wysokie były na cztery piętra. Mimo panującego mrozu, barak był nieogrzewany. Natłok ludzkich ciał powodował jednak, że było w nim znośnie.

Przylegające do baraku przybudówki połączone były przejściami, których pilnowali strażnicy. Mieściły się tam między innymi: san–czaść, kuchnia i bania (łaźnia). Z baraku do przybudówek przechodzić nie było wolno.

Pierwszy posiłek zapamiętał dobrze. Składał się on z porcji cukru – odmierzanej według normy wagi kuli karabinowej – i słonego śledzia. Zapamiętał, bo… pierwszy raz w życiu jadł śledzia z cukrem.

Śledzie wydano prosto z beczek ustawionych na placu przed barakiem. Przy każdej beczce stał dozorca z kijem i okrzykami: Śpieszyć się!”, „Szybko, szybko!” przyśpieszał przesuwanie się kolejki. Zarówno próba zatrzymania się przy beczce, jak i pobrania dwóch śledzi, narażała więźnia na oberwanie kijem.

W dniu przyjazdu chleba nie otrzymali. Głodowe porcje, przy jego niedostatku lub braku, otrzymywali jeszcze przez kilka dni. Potem wyznaczony na dozorcę grupy Rosjanin poinformował ich, że naczelnik obozu zarządził „kondycyjne wzmocnienie”, żeby mieli siły do pracy oczekującej ich w kopalni. Ustalono normy kaloryczne, które zamykał następujący zestaw dzienny:

– śniadanie: 300 gramów chleba i 200 gramów herbaty;

– obiad: miska zupy (bałandy) i kawałek solonego łososia;

– kolacja: 1 sztuka solonego śledzia.

Wody nie brakowało, można ją było uzyskiwać z roztopionego śniegu. W baraku znajdowało się kilka przepiłowanych na połowy beczek, które „dniewalni” (dyżurni) uzupełniali śniegiem, dbając o to, by wciąż były pełne. Rano po pobudce dyżurni zajmowali miejsca przy beczkach i nabierając wodę w aluminiowe kubki, polewali dłonie podchodzącym do nich więźniom, by każdy mógł obmyć sobie twarz i przemyć zaspane oczy.

Na noc do snu nie rozbierali się, było to niemożliwe nie tylko ze względu na niską temperaturę, lecz także brak czegokolwiek, co mogłoby zastąpić materac, koc, czy poduszkę. Zdjęcie butów i postawienie ich pod narami, byłoby jednoznaczne z rezygnacją z ich posiadania.

Mimo iż każdy pilnował tych jedynych strzępów odzienia, jakie miał na sobie, bywało, że podczas snu błatni ściągnęli komuś buty lub płaszcz, czy inne cieplejsze okrycie wierzchnie. Więźniowie dotąd nosili własną odzież, dopóki się na nich nie rozleciała. Dozorcy, stopniowo, najbardziej potrzebującym uzupełniali odzienie, wydając obozowe waciaki i buty, tak zwane czunie; kalosze po kostki, na gumowych podeszwach i pikowane watoliną. Do tego dodawano szmaciane prostokąty, które zastępowały cholewki, gdyż można je było owinąć wokół łydki.

Wśród więźniów najwięcej było Rosjan i Ukraińców. Na zesłaniu znaleźli się bowiem ci, którzy wrócili z niemieckiej niewoli. Za rzekomą zdradę ojczyzny wyrok dla wszystkich niewolników ZSRR był jednakowy: 25 lat zesłania. Takie same wyroki otrzymali Ukraińcy z Ukraińskiej Powstańczej Armii oraz współpracująca z Niemcami ludność krajów nadbałtyckich: Litwini, Łotysze, Estończycy.

ZSRR w swoich łagrach miał przedstawicieli ze wszystkich republik wielkiego Kraju Rad. W magadańskiej pieresyłce grupkami porozmieszczali się: Ormianie, Azerbejdżanie i Turkmeni. Europę Zachodnią najliczniej reprezentowali Niemcy. Pojedynczo trafiali się również Belgowie, Francuzi i Amerykanie.

Rampelberga Antoni poznał jako Niemca; odpowiedział on na jego zapytanie: „Kto mówi po niemiecku?”. Później wyjaśniło się, że jest Belgiem, włada siedmioma językami, w tym rosyjskim. Był to wykształcony i bardzo zdolny człowiek; uzdolniony malarz – artysta. Studia malarskie ukończył w Paryżu. Do obozu trafił za rzekome szpiegostwo. U Sowietów różnice pomiędzy szpiegostwem rzeczywistym a domniemanym utraciły wszelkie granice; w aparacie ścigania panowała wręcz psychoza zagrożenia nim ze wszystkich możliwych stron, a już w szczególności ze strony Zachodu.

Rampelberg na dociekania Polaków „Ile prawdy w tym, że był szpiegiem?” odpowiadał niechętnie i mętnie. Później, gdy bliżej poznali się z Antonim Rymszą, wyjaśnił mu, że zdekonspirowany został na Litwie. Zanim podjął tam działalność szpiegowską, musiał opanować wpierw język. Język, który poza samą Litwą nigdzie więcej nie miał zastosowania.

Zanim go zesłano, Rosjanie długo zabiegali o to, by współpracował z nimi. Rampelberg nie chciał jednak być podwójnym szpiegiem. Przede wszystkim, nie ufał Rosjanom. Gdy to zrozumieli, znęcali się nad nim, a potem skazali na 25 lat zesłania na Kołymę.

 

Kiedyś Rampelberg przyprowadził znajomego Niemca o nazwisku Dobrowolsky. Niemiec mówił Antoniemu, że podczas wojny był dyplomatą w Mandżurii; konsulem. Przystojny blondyn z niebieskimi oczami, jak większość Niemców źle znosił surowe warunki obozowej zimy. Był przeziębiony i prosił o pomoc polskiego lekarza. Doktor Radomski wychodził na zewnątrz, do Magadanu. Zabierany tam przez naczelników leczył z chorób wenerycznych rosyjskich żołnierzy. I nie tylko… W tajemnicy przed żonami leczył ich mężów (obozowych nadzorców), a przed mężami – ich żony. Gdy z ciekawości polscy więźniowie chcieli dowiedzieć się od niego czegoś więcej, powoływał się na etykę lekarską, która nakazywała mu w tych sprawach milczenie.

Zawodowa aktywność Radomskiego była dla grupy Polaków bardzo przydatna. Mając możliwość niesienia im pomocy, Radomski nigdy jej nie odmawiał. Trzeba wiedzieć, że zdobyta w tych warunkach butelka tranu lub tabletka przeciwbólowa, miały niewycenioną wartość. Oprócz nich najwyższą wartość miał czosnek, który też czasami Radomskiemu udawało się zdobyć. Kierowcy dowożący do obozu prowiant opowiadali, że na terenie kopalń złota, za kilogram czosnku na przykład trzeba było dać aż trzy kilogramy złota. W tym początkowym okresie pobytu w Magadanie więźniowie jeszcze tego nie rozumieli.

 

W sąsiedztwie Polaków ulokowała się grupa Japończyków, wywodzących się z armii kwańtuńskiej. Był wśród nich oficer w stopniu majora, który znał rosyjski.

Rano po pobudce ogłaszanej hałaśliwym dudnieniem w stalową szynę, zawieszoną  przy wejściu do baraku, Japończycy odbywali swoje, odmienne od innych narodowości, praktyki zdrowotne. Początkowo Antoni obserwował je ze zdumieniem, a kiedy już przyzwyczaił się do nich, nadal trwał w nieukrywanym dla nich podziwie.

Rozpoczynali zawsze od porannego hołdu, składanego swojemu dowódcy. Major nie wstawał nigdy z nar, dopóki wszyscy nie przeszli przed nim, by oddać mu głęboki pokłon. Później skośnoocy – jak ich nazywali – uprawiali coś w rodzaju porannej gimnastyki. Stając przy narach, zewnętrznym kantem naprężonej dłoni w szybkim tempie uderzali o drąg lub kawałek deski. Część z nich klękała na ziemi i opadając tułowiem do przodu, opierała głowy o podłogę. Ręce, zgięte w łokciach podpierały tułów. Na leżącego w takiej pozycji wbiegał truchcikiem jego współtowarzysz i stopami deptał go plecach. Tak wszyscy biegali po wszystkich; po majorze również.

 

Na krótko przed Bożym Narodzeniem rotmistrz Bersegow otrzymał pracę w tak zwanej kulturo–wospitatielnoj czaści, która była czymś w rodzaju placówki o charakterze kulturalnym. Jako plastyk wykonywał tam plakaty propagandowe. Inni Polacy zazdrościli mu, gdyż bezczynność stawała się coraz bardziej uciążliwa.

Z myślą o zbliżających się świętach obiecał on, że postara się zorganizować trochę chleba na wigilijną kolację. Gdyby mu się nie udało, grupa Polaków postanowiła, że w dniach poprzedzających święta, każdy kolejno zaoszczędzi swoją trzystugramową pajkę, a pozostali, żeby nie głodował, podzielą się z nim swoim przydziałem.

W dniu wigilii Tadziu Dubrowski wpadł na pomysł, żeby odnaleźć i zaprosić księdza. Wcześniej dowiedzieli się bowiem, że jest gdzieś w baraku Litwin – ksiądz Stefanowicius, który bardzo dobrze mówi po polsku. Polacy szukali go przez całe popołudnie, stosując różne wybiegi.

– Ksiądz Stefanowicz zgłosi się do naczelnika! Naczelnik czeka przy wejściu do baraku! – rozgłaszał Bersegow. – Stefanowicius! Staefanowicius! Polaki chcą zaprosić księdza na wigilię! – wykrzykiwał Antoni, ale ksiądz nie ujawnił się.

– Dajcie spokój. Może go gdzieś przenieśli? Wiem, gdzie jest ksiądz greko–katolicki, Ukrainiec. Mogę go przyprowadzić – zaproponował Bronek.

Wieczorem, w porze kolacji, Bronek przyprowadził księdza, który przygotowaną w menażce wodą z roztopionego śniegu poświęcił im chleb i sól, którą zorganizował rotmistrz Bersegow.

– Boże, który w Jordanie chrzciłeś świętego Jana, poświęć ten postny, więzienny chleb. Chleb, który tutaj w surowych warunkach nieludzkiej ziemi podtrzymuje życie. Poświęć tę sól, która chroni przed zepsuciem i posiada cudowną moc oczyszczenia… – ksiądz odmówił po ukraińsku krótką modlitwę i przełamał kromkę suchego chleba. Polacy, łamiąc się chlebem, uściskali się serdecznie. Każdy w oczach miał łzy, których w tym dniu wcale się nie wstydził.

– Cóż w takiej chwili wam życzyć przyjaciele? – Antoni zapytał, podchodząc do Jaworskiego i Bersegowa. – Wszystko wypowiedziane tak, jak robiliśmy to kiedyś w rodzinnych domach, wydaje się niewłaściwe. Życzę wam zatem przetrwania. – Chciał jeszcze powiedzieć coś więcej, ale głos mu się załamał. Obserwujący go ksiądz zaintonował kolędę.

Chwilę później siedzieli całą grupą na narach i cichutko śpiewali „Wśród nocnej ciszy”. Japończycy przyglądali się im z uwagą. Starali się nie przeszkadzać, a nawet pilnowali, by im nie przeszkadzali również inni.

A później, długo w noc Polacy wspominali święta w swoich rodzinnych domach, rozmawiali o najbliższych, zastanawiając się, czy w tym dniu są myślami z nimi.

 

Antoni najwięcej czasu spędzał na rozmowach z Wackiem, którego Sowieci osądzili i skazali za organizowanie podziemia zbrojnego na terenie Sarn i Kiwerc. Jaworski należał do najwartościowszych żołnierzy AK, znał doskonale problemy organizacyjne, wiele widział, wiele przeżył. Ich rozmowom pilnie przysłuchiwał się Radomski. Doktor nie włączał się do ich dyskusji, tak jak i oni nie wnikali w szczegóły jego rozmów na tematy medyczne, godzinami toczone z Dubrawskim.

 

Którejś nocy Antoniego obudził krzyk jednego z Japończyków. Podnosząc głowę, w migotliwym świetle kaganka, ledwie rozświetlającym przejście pomiędzy narami, zauważył, że u jego stóp stoi potężny mężczyzna. Był to błatny, który podczas snu usiłował Japończykowi ściągnąć buty.

Złodziej, nic nie robiąc sobie z tego, że Japończyk obudził się, chwycił go mocno za nogi i przyciągnął do siebie. Wydawało się, że zaatakowany jest bez szans; zestawienie jego drobnej postaci z sylwetką stojącego przy narach olbrzyma, nasuwało jednoznaczne skojarzenie.

– Zdejmuj buty! – po rosyjsku polecił błatny.

Trzymany jednak w rękach błatnego but Japończyka nie zdążył stać się jego własnością, gdyż z sąsiednich nar, niczym duża kukła na sprężynie poszybował w jego kierunku japoński major. Zaskoczony złodziej odskoczył od Japończyka. Skośnooki oficer, który wyrósł nagle przed błatnym, zawołał: – Odejdź stąd! Odejdź i nie podchodź tutaj więcej!

Błatny, wykrzywiając usta w lekceważącym grymasie, cofnął się na chwilę i z okrzykiem: „Paszoł won!”, z całej siły zamachnął się prawą nogą, usiłując kopnąć przeciwnika. Noga błatnego trafiła jednak w powietrze.

– Jjaaa!!! – rozległ się piskliwy wrzask majora. W tej samej chwili Antoni ujrzał wyskakującą w górę jego drobną, ubraną w przyduży buszłat postać. Major jak sprężyna odbił się od ziemi i wykonując błyskawiczny obrót w powietrzu, całym ciężarem spadł na lewą nogę błatnego. Zanim złodziej runął na ziemię i zawył z bólu, dał się słyszeć trzask łamiącej się kości.

– Ajaj, jaj, jaj!.. Nogę mi złamał! – wszczął lament złodziej.

– Połamię kości każdemu, kto przybliży się do mnie lub moich współbraci! – ostro ostrzegł major.

 

Wyczyn Japończyka spotkał się z uznaniem wszystkich więźniów politycznych, wśród błatnych wzbudził lęk. Od tej pory żaden z nich nie podchodził do skośnookich, a i sąsiadujący z nimi Polacy poczuli się bezpieczniej.

 

W styczniu 1950 roku nikt już nie miał złudzeń, że do pracyw kopalniach nie zabiorą ich wcześniej, jak na wiosnę. Dochodzące do więźniów wieści zdawały się to potwierdzać. Najpierw kierowcy zaopatrzenia przywieźli z portu wiadomość o grupie ich dwunastu kolegów zasypanych przez śnieżycę. Podobno w drodze do Magadanu, dokąd wieźli sprzęt budowlany, zastała ich zamieć. Odcięci od świata zużyli wszystkie zapasy żywności, dla ogrzania się spalili wszystko, co nadawało się do spalenia, włącznie z oponami samochodowymi, ale pomoc dotarła za późno, wszyscy zginęli.

Kilka dni później do pieresyłki dotarła wieść, że dwóch kierowców i mechanik, przewożących ropę amerykańskim samochodem ciężarowym (trzy cysterny spięte ze sobą, koła na całej szerokości osi jedno przy drugim, ładowność 70 ton) spadło w przepaść. Zanim zsunęli się w otchłań śnieżną, podczas hamowania z góry, zmiażdżeni zostali stalowymi belkami, które przewozili na wierzchu jednej z cystern.

Takie były warunki i w takich trzeba było pracować, by Związek Radziecki mógł zdobyć panowanie nad światem.

A swoją drogą, wydaje się dziwne, że człowiek – mimo strachu i niepewności oraz obaw przed ostatecznym rozwiązaniem – znający swój cel, swoje przeznaczenie, pragnieniami podświadomie przybliża się do niego. Nieznajomość tego, co go czeka ostatecznie, jest udręką, zwłaszcza, gdy oczekiwanie wydłuża się, a koszmaru cisnących się do głowy myśli – głównie podczas zimnych, długich i bezsennych nocy – nie sposób odrzucić, zastąpić pracą.

 

W końcu marca silniej operujące słońce zaczęło topić śniegi. Spychacze z łatwością już przecierały drogi, a plac obozowej pieresyłki ponownie rozrósł się do granic kolczastych zasieków, przy których chodzili wartownicy z psami.

Po śniadaniu wszystkich więźniów ustawiono na placu obozowej zony. Przemówił do nich naczelnik. – No! Dosyć tego lenistwa, darmozjady!, gestapowcy i kontryki! Najwyższy czas zapłacić ojczyźnie za chleb i opiekę! Od dzisiaj będziecie pracować!

Przez tłum przeszedł lekki pomruk. Trudno powiedzieć: niepokoju, czy niezadowolenia z formy, w jakiej zwracał się do łagierników naczelnik.

– Oczywiście, nie możemy jeszcze zorganizować waszego transportu do kopalni, ale to nastąpi już niebawem! Póki co! Będziecie pracować na rzecz Magadana! – tłumaczył. – Wypada chyba pozostawić po sobie coś dla pieresyłki, w której znaleźliście schronienie?! Od dzisiaj rozpoczniecie budowę domu kultury! – wyjaśnił.

Polacy byli zaskoczeni. W pobliżu nie widać było śladów żadnych przygotowań do budowy. – Dom kultury? – dziwili się. – Nawet, gdyby to miał być jakiś dom dla obozowej władzy, trudno było im uwierzyć, że może nosić taką nazwę. Pomijając już fakt, że trudno było sobie wyobrazić, że dom może budować tyle tysięcy ludzi?

– Wacek, o jakim domu kultury on mówi? – Rymsza zapytał kolegę stojącego obok.

– Nie mam pojęcia, co oni kombinują.

– Wierzysz w to?

– W ten dom? U Sowietów wszystko jest możliwe…

 

Najpierw wyprowadzono ich za bramę główną. Przez teren zony i fragmentem drogi prowadzącej w góry szli dużymi, zwartymi grupami – rzecz jasna pod eskortą strażników z psami. – W miarę jak droga zwężała się, zmienili szyk na kolumnę dwójkową, a ostatni odcinek trasy maszerowali w rzędzie.

Magadańskie góry były niewysokie, wyglądały raczej na bardzo stare, o spękanych, rozsypujących się skałach i łagodnych zboczach. Gdy pierwsi więźniowie dotarli do stoku górskiego, skąd nakazano im zabrać kamienie, ostatni spośród nich opuszczali dopiero teren zony.

Jak okazało się, pomaszerowali w góry, by zabrać stamtąd kamienie i zanieść je do portu w Magadanie, gdzie rzekomo miał powstać zapowiedziany przez naczelnika obiekt. Trasa na kamieniodajny szczyt miała 3 kilometry. Konwojenci uważnie śledzili każdy ich ruch, dbali o dokonanie właściwego wyboru; by nikt – niosąc zbyt mały kamień – nie czuł się z tego powodu poszkodowany.

I niechby ktoś powiedział, że Stalin nie miał racji, mówiąc, że naród radziecki dla socjalizmu przenosił będzie góry?..

Po zaopatrzeniu się w materiał budowlany, podążali – obchodząc wierzchołek góry – prosto do portu w Magadanie.

Teraz dopiero Rymsza mógł przyjrzeć się miejscowości, o której tyle ciekawego nasłuchał się w obozowym baraku. – Niestety, rozczarował się. W dolinie wciąż jeszcze leżały śniegi, a w zasypanym nimi Magadanie, zamiast ulic przywitały ich głębokie tunele śnieżne.

– Wacek, widziałeś kiedyś coś takiego? – ruchem głowy wskazał na pięciometrowe ściany śniegu, z których gdzieniegdzie wyglądały małe okienka domyślnych domów. Tkwiły też w nich drewniane tablice z nazwami ulic.

– Ulicę Stalina już kiedyś widziałem, ale takiej jak ta, nie – odparł Wacek.

Wspięli się na lekkie wzniesienie, skąd widać było morze. Przed nimi rozpościerał się duży, oczyszczony ze śniegu plac budowy, a za nim widniały kontury jakichś baraków i rozwalających się drewnianych szop.

Radomski mówił, że w rejonie portu znajdują się obozowe baraki, lecz liczba przetrzymywanych w nich więźniów, jest nieduża. W kilku barakach przetrzymuje się po około dwustu więźniów. Wszyscy oni są zatrudnieni przy obsłudze portu i utrzymaniu porządku w mieście. Zatem te tunele śnieżne i oczyszczony plac to ich dzieło.

 

Dopiero od poznanego znacznie później Iwana Dudko, Rymsza dowiedział się, że Ruscy mieli ogromne kłopoty z budownictwem w porcie. Iwan spędził w Magadanie 15 lat, znał dokładnie ludzi i panujące tam obyczaje, znał warunki. Według niego, w porcie w 1948 roku wysadzono w powietrze statek, który przywiózł materiały wybuchowe. Miał to być sabotaż, którego dopuścił się niejaki Garanin. Podczas wybuchu woda zalała pół portu.

Garanin był pełnomocnikiem generała Derewianko, odpowiedzialnego za „Dal–Stroj” – Dalekie Budownictwo, zjednoczenie wszystkich obozów Chabarowskiego Kraju. Garanin, wizytując wszystkie obozy na Kołymie, siał postrach zarówno wśród więźniów jak i obozowej załogi. Gdy pojawiał się w którymś z łagrów i nakazywał zarządzenie zbiórki, nikt nie był pewien swego losu.

Kiedyś kazał wystawić sobie wszystkich atliczników (przodowników). Gdy wykonano zbiórkę, wyjął pistolet i idąc wzdłuż szeregu, własnoręcznie rozstrzelał co drugiego.

W innym obozie polecił, by wystąpili wszyscy, którzy nie wykonują normy. Z tych, których mu wystawiono, nie uratował się nikt.

Trudno powiedzieć, czy nie straszliwy terror, jaki wprowadzał Garanin, spowodował, że rozpowszechniono wersję, iż był japońskim szpiegiem. Jest fa

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko