Anna Błachucka – Świstun*

0
296

Anna Błachucka

Z cyklu: Wyboiste drogi


Świstun*

 
 

Artur Nacht - SamborskiPojechałam tym razem. Na pierwszy termin nie mogłam dotrzeć. Przeprosiłam i zapytałam, czy mogę przyjechać jutro około 18.

– Może pani – usłyszałam drżący głos pani Krysi. – Proszę bardzo. Taki mam ciężki dzień, ale proszę bardzo.

W busie zapchanym do granic możliwości poznałam panią Krystynę. Przez tę jedną odpowiedź na zadane przeze mnie pytanie: – Co się pani stało?

Siedziałyśmy obok siebie. Z oczu starszej kobiety kapały łzy. Nie wiedziałam, jak się zachować. Zareagować na ten cichy szloch, czy udawać, że nic nie widzę, nie słyszę… W końcu zapytałam. Odpowiedziała:

– Mnie nic… Byłam na policji i w KRUS-ie. Szukam syna. Ponad rok płacę składki, choć od roku ani listu, ani telefonu, ani wiadomości nie mam o nim żadnej. Przecież nie mógł tak sobie wychłodzić serca, żeby do swojego dziecka nie napisać nawet na Wigilię. A może ktoś Kamilowi pamięć tak przetrącił, że się nie da już ludzkim sposobem skleić? Może tamtejsza obcość zmarnowała go do cna i wyssała ostatki chęci na życie? Na potyradło tam pojechał, na nic więcej. Na potyradło!

Po tym wywodzie zacichła. Ja dalej nie pytałam. Tak zaczęte opowiadanie, przy takim rozżaleniu kobiety mogło zaobfitować w szczegóły. Nie zachęciłam wobec tego żadnym słowem do dalszej rozmowy świadoma tego, że w ciasnocie busa zapewne wszystko słychać. Ileż to historii zajmuje moją pamięć z takich podróży? Może przypadkowa rozmówczyni miałaby później żal do mnie, że się tak rozkleiła, że swoi słyszą i usłyszą za dużo? Co innego w pociągu dalekobieżnym. Widzi się kogoś raz i jak się wyczuje, że będzie słuchał, to się opowiada. Wyrzuca się wszystko z siebie, jak u psychoterapeuty, jeśli tylko słuchacz zachęci gestem czy słowem. Ja nie pytałam, ona dalej nie ciągnęła. Kiedy na tym samym przystanku wysiadłyśmy, ona pierwsza zapytała:

– Pani też tu?

– Też.

– Przepraszam, tak zagadnęłam.

– Nie ma za co. Idę do babci Kulebiakowej. Już trzeci raz kupuję od niej pierze i puch. Robię kołdry. Sobie i dzieciom. Sztuczne mnie nie zadawalają. Przeszła mi już fascynacja chemicznymi włóknami. Zgadałyśmy się na targu z panią Kulebiakową. Pierze ma czyściutkie bo gęsi pływają na rzeczce. A jakie smaczne mięso z tych gęsi – nadrabiałam zakłopotanie dłuższą odpowiedzią.

– Do Kulebiakowej? Ona nie żyje. Będzie dwa miesiące jak pomarła. Dom pusty. Córka w Częstochowie. Dom ogłosili do sprzedaży.

– Zmarła? A tak się dobrze trzymała. Taka była samodzielna…

– Do końca siebie obsługiwała. Taki dar od Boga dostać – to najwyższy zaszczyt.

– Wie pani, ja się wobec tego wrócę na przystanek.

– Jeśli chodzi o pierze, to ja mam. Chętnie przygotuję. Za jakieś dwa tygodnie będzie. Pewnie kilo puchu potrza i 40 deka dartego? Na pojedynkę?

– Tak.

– Zapraszam na herbatę. Puch mam gotowy, ino odważyć, ale pierze trza skubać. Za dwa tygodnie będzie. Wagi nie mam, pójdę do sąsiadki jutro, to odsypię ile trzeba. Bus do Kielc będzie dopiero za godzinę. Zapraszam.

Tak poznałam dom pani Krystyny. Skromny, ale bardzo czysty, nawet wychuchany. Moją uwagę zwróciła wielka wieża ułożona z pudełek po butach. Napisy na pudełkach mówiły, jakie zabawki są w środku. Taki prosty i tani sposób na uczenie dziecka porządku. Szafki kuchenne z epoki Gierka nie wytrzymały szorowania i miejscami puściły farbę. Płytki przy zlewie też. Skarżyły się na częste mycie zdartym licem. Stół osłonięty ceratą otaczały cztery krzesła, każde innego pokroju.

Pani Krystyna Łopata wygląda na… Zależy kiedy się na nią spojrzeć. Kiedy uśmiechała się do wnuczki – to jakby miała około czterdziestki, ale kiedy mówiła o synu, to około sześćdziesiątki. Czyściutka, choć nie nazwiesz tego zadbaniem w dzisiejszym słowa znaczeniu. Siwe włosy zawiązane w gumką w pytkę, nieregulowane brwi, braki w uzębieniu, zniszczone ręce. Niemodny ubiór przykryty targową podomką dopełniał jej wyglądu. Ale nie ma też nic ze zwykłej, sękatej kobieciny. Kiedy zaczyna opowiadać, wszystkie tu wyżej napisane zdania odpływają i wyłania się z mowy wielka odpowiedzialnością i miłością – postać.

Wnuczka cieszyła się ze spotkania z babcią. Szczebiotała, podskakiwała potrząsając gęstwą jasnych loków. Opiekujący się dziewczynką mężczyzna usunął się bezszelestnie do pokoju. Pani Krystyna miała dla wnuczki jakby zapasową twarz. Młodszą i uśmiechniętą, pełną czułości i podziwu. Wyciągnęła z siatki mandarynki i częstując wnuczkę oraz mnie radowała się:

– Widzi pani, jakie to mądre dziecko?

Pochwaliłam rezolutną wnuczkę, wypiłam herbatę, uzgodniłyśmy cenę, termin odbioru i odjechałam.

Kiedy pojawiłam się miesiąc później, pani Krystyna miętosiła w rękach pismo z policji. Widać było, że czekała na mnie. Czekała z kopertą w ręku. Czytała mi dziwnym odcieniem głosu tekst dwa razy. Jakby kto ze studni dźwięk dobywał. Zaledwie kilka zdań tego było, a dudnią mi te słowa w głowie do dziś na wspomnienie o tym zdarzeniu.

Znaleziono martwego mężczyznę o takim nazwisku na południu Włoch. Data urodzin, imię i nazwisko, a nawet ksywa – wszystko się zgadza. Data znalezienia zwłok i data urzędowego pochówku we Włoszech. Mężczyzna zmarł półtora roku temu.

Słuchałam. Zrozumiałam, że to dalszy ciąg odpowiedzi na zadane w busie pytanie. Ale dlaczego mnie wybrała na tę opowieść? Dlaczego ja mam dźwigać cudzy ból? Opowieść rwała się, zawracała, wybiegała naprzód…

 

 

                            

       Na policji pani Krystyna nie dowiedziała się wiele. Po upływie roku czasu od jej zgłoszenia o zaginięciu syna Kamila – dostała to wyjaśnienie. W kilka zdań urzędowych zamknięte życie syna. Tylko tyle. Żadnego zdjęcia, drobiazgu, rzeczy osobistej. Nic. Nawet

przyczyna śmierci nie wyjaśniona.

Dlaczego nie zameldowała wcześniej sprawy na policję? Zawiadamiała wiele razy… Z czasem coraz rzadziej. Był już dorosły. Pierwszy raz zameldowała zniknięcie syna, gdy miał 12 lat. Uciekł z domu, gdy ojciec sprawił mu lanie za kłamstwo. Miał iść do kościoła, a poszedł za parkan kościelny i tam pił wino z miejscowymi menelami.

– Wie pani? Na drugi dzień, kiedy wszystko się wydało, kłamał do końca. Potrafił opowiedzieć treść kazania, ze szczegółami. Zdolny był. Przez cztery lata był ministrantem. Znał na pamięć urywki ewangelii przeznaczone na każdą niedzielę. W tę niedzielę nie musiał się za bardzo wysilać. Głośniki donosiły słowa ewangelii i kazania za parkan i – zapamiętał. Upierał się do końca, że był w kościele. Ojciec lał go pasem, a on swoje powtarzał. Wreszcie zaczął krzyczeć:

– Ty nie masz prawa mnie bić, zamkną cię. Sam doniosę na ciebie na policję. Ty złodzieju! Myślisz, że nie wiem, skąd masz forsę na wódkę? Ten silnik w stodole, to skąd? Ja wiem, skąd…

Wyrwał się ojcu i uciekł. Trzy dni szukała go policja i przywiozła do domu. Jakiś czas był spokój, ale kiedy skończył 15 lat, zaczęło się na nowo.

Pewnego razu, po kolejnym jego zaginięciu, wpadł wieczorem do domu jakiś typ, krzycząc na nią:

– Gdzie jest Świstun? Gadaj, wiedźmo, bo posmakujesz k… swojej krwi, gdzie go ukrywasz?

– Jaki Świstun, kto to taki?

– Jest mi winien forsę… ten twój zafajdany syn!

– Ile?

– Tyle, ile masz… I tak będzie za mało.

Ostatnia wypłata leżała w kredensie. Wzięła pieniądze i niewidzącymi od łez oczyma błagała o odpowiedź:

– Powiedz mi tylko, gdzie on jest?

– W piekle jest, tak jak i ja – w piekle! Urządza bale popaprańcom!

I tyle go widziała. Wybiegł tak szybko, jak wszedł. Za dwa dni od tego wydarzenia składała wyjaśnienie na policji. Tyle tych pytań, a ona jak zwykle miała jedną odpowiedź –„ niewiele wiem w tej sprawie” .

Za co ją los pokarał? Trzech najważniejszych mężczyzn jej losu naznaczonych przez alkohol. Jest od czego oszaleć, a jednak wciąż znajduje siłę do życia.

Ojciec Karol pił – odkąd pamiętała cokolwiek. Matka bita i poniewierana rodziła córki i jak mogła tak chroniła je przed pijanym ojcem. Dwie starsze wyuczyły się na przedszkolanki i wyjechały ze wsi do miasta. Ona, najmłodsza, nie chciała się uczyć. W wieku 16 lat przerwała szkołę, bo zakochała się w miejscowym chłopaku. Wysoki, czarnowłosy Kazimierz był wesoły po kilku kieliszkach – za cały kabaret! Świetnie tańczył i namiętnie całował. Wierzyła, że go odmieni. Umiała sobie radzić z alkoholikiem, nauczyła się od matki. To przecież matka w domu była cały czas smutna, a ojciec był wesoły. Jedynie wtedy, gdy był bardzo głodny alkoholu, a matka nie chciała dać pieniędzy – wariował.

Pić męża nie oduczyła, ale potrafiła łapać jego okresy trzeźwości i „przetwarzała” – na konieczne czynności w gospodarstwie. Sama pracowała w ubojni drobiu. Jedzenia nie brakowało.

Picia oduczył go wypadek. Na jednym z wesel spadł z barierki balkonu, o którą się oparł i doznał urazu czaszki. Po tym wypadku coś się z nim takiego stało, że nawet lekarz nie znalazł na to wyjaśnienia. Stał się lękliwy i bezradny jak dziecko. Zamiast rozumu miał „ rozumek”. Przestał pić, ale i pracować samodzielnie. Każda czynność budziła w nim lęk. Po otrzymaniu renty Kazimierz zajął się kaczkami, gęśmi i kurami. Karmił je rozmawiał z nimi i widać było, że go to bawiło. Czasami gdakał, czasami kwakał, a nawet piał… Jak dziecko! Stała się wtedy „matką” dla swojego męża. W duchu dziękowała jednak Bogu za ten wypadek. Spokój nastał. Nie było alkoholu. Za niewielkie pieniądze remontowała dom i kształciła dwóch starszych synów w technikum.

Najmłodszy, najzdolniejszy syn Kamil zaczął pić wcześnie. Ratowała go wiele razy. Zgłosiła na leczenie. Kiedy uzyskał pełnoletniość, zaczęła z drobnych funduszy domowych opłacać mu KRUS. Może kiedyś się opamięta, to będzie miał zabezpieczenie. Przyda mu się to w razie choroby czy innych przeciwieństw losu. Za leczenie odwykowe dostał „chorobowe” i były to pierwsze pieniądze, których nie przepił. Dziwiła się nawet, że za pobyt w szpitalu dostał pieniądze z ubezpieczalni. Pijaka potraktowali jak chorego.

Zakupił za nie przepływowy ogrzewacz wody. Sam zamontował. Znowu uwierzyła w jego nawrócenie. W planach miała remont pokoju i łazienki dla niego. Ale – jak zwykle, po paru tygodniach otuchy, gdzieś przepadł. Za którymś razem straciła nadzieję. Czuła już, że go nie odmieni, nie nawróci.

Zastanawiała się wieczorami, gdzie popełniła błąd. Uczyła go dróg do Boga i do ludzi. Uczyła pracy i modlitwy. Był taki uczuciowy. Pierwszy robił jej herbatę i podawał leki, gdy chorowała. To zapewne wszystkiemu winne – te geny. Dziadek alkoholik, ojciec alkoholik, to koleją rzeczy – syn też. Na szczęście dwaj starszych synów to nie objęło. Wyjechali za granicę. Tam sobie radzą, mają żony, dzieci, domy… Kamila też chcieli pociągnąć za sobą, ale on nie dał sobie pomóc.

Kiedy znikł na cały rok, znowu zgłosiła na policję. Ale zanim policja go odnalazła, przyjechał sam. Zobaczyła go przez sztachety płotu. Pchał dziecięcy wózek.

Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Otworzyła furtkę. W byle jak poukładanych kocach siedziała jasnowłosa dziewczynka, niemowlę, może z pół roku. Jak zwykle – rozpłakała się. Nie była w stanie wydusić słowa.

– Matka, to moja córka. Weź ją. Taki Świstun, jak ja, nic jej nie może dać. Weź ją, słyszysz, nie odmawiaj, weź ją. Tu masz jej papiery, skończyła roczek w zeszłą niedzielę. Tu jest ten złoty łańcuszek z Medalikiem, ten co mi kiedyś kupiłaś… To pasuje do dziewczynki. Ja nie miałem odwagi nosić… Mnie się trafia wyjazd za granicę. Koledzy jadą i mnie wciągną do roboty. Mama, ona nie ma szczepień. Załatw to!

– Synu, a matka córki?

– Znowu te twoje pytania, znowu przygryzki… Weź ją, ja nie dam rady. Nie mam siły… Nie czepiaj się jej matki, nie była taka zła, urodziła, nie ukręciła łba, nie zaraziła niczym i nawet karmiła ją piersią przez trzy miesiące. Zostaw ten temat. Matki Ziuty już nie ma. Pieniądze będę przysyłał. Matka – weź ją! Mama – weź ją.

Patrzyła na wynędzniałego syna. Chudy i zgarbiony. Czarne od brudu paznokcie, sflaczałe włosy, w których już panowała siwizna, cuchnący ubiór… Wargi spalone od zażywania różnych świństw. Na policzku długa blizna. Nawet człowiek ze slumsów wygląda lepiej. Odór potu, moczu, brudu, alkoholu, papierosów zwarł się w taki smród, że poczuła obrzydzenie do własnego syna. Nawet wstrzymywała oddech, bo tak jakoś ten zapach ją zemdlił… Bezdomność syna było widać i czuć. Na śliskiej od brudu marynarce, noszącej ślady wycieranych rąk siadły dwie muchy. Nawet nie wiedziała, że są w kuchni. Odruchowo wzięła klapkę na muchy, ale nie uderzyła, powstrzymała się w porę. Jakże w takim ciele może wytrzymać dusza i jaka ta dusza jest? Taka zblazowana – jak syn? Spękane, sine usta trzymane w formie kilkoma czarnymi zębami wyrzucały słowa:

– Matka – weź ją. Co nic nie mówisz, weź ją! To twoja wnuczka. Wychowaj ją, ja nie dam rady. Koło mnie są różni ludzie. Boję się o nią. To dziewczynka! Boję się o nią.

– Jak się boisz, to zostań tu. Znajdzie się miejsce i jedzenie, dla niej i dla ciebie.

– Matka! Ja wyjeżdżam. Nie zaczynaj! Nie każ mnie dzisiaj za Pana Boga! Masz wnuczkę! Nie chcę, żeby trafiła do domu dziecka! Mama? Płacisz mi ten KRUS? To w razie czego córka ma lekarza, a nawet rentę po mnie dostanie. Moja śmierć może córce bardzo pomóc!

– Synu, co ty wygadujesz?

–To XXI wiek. Taki jeden mi to wytłumaczył. Ona będzie miła po mnie rentę. To pole i ten las, co mi się należy – przepisz na nią! Widzisz, ona jest bardzo zdolna, już zaczyna mówić…

Dziecko zbudziło się i rozczulającym uśmiechem obdarzyło syna. Wyciągnęło do niego rączki, ale Kamil nie zareagował. Ciągnął swoje:

– Matka – płacisz KRUS? – Prawda?

– Płacę. Kamil! Łazienkę ci wyremontowałam. Zostań!

– To dobrze… Nie daj Ziuty tylko do domu dziecka, słyszysz? Aha, ona nie ma chrztu. Tylko urzędowo zapisałem – Józefa, po mojej babci.. I nie daj jej nigdy alkoholu, nawet kropelki, nawet ciepłego piwa. Ani kropelki! Rozumiesz? Naucz ją zasypiać inaczej. Śpiewaj jej. Ja nie umiałem. Opowiadaj jej bajki, takie o królewnach i królewiczach. Mama…

Z podwórka przyszedł mąż. Popatrzył po kuchni. Zobaczył dziecko, zaczął się śmiać i „kosiać” – do małej. Dziewczynka odpowiedziała uśmiechem. Syna chyba nie poznał, albo nie chciał poznać. Nigdy nie wiedziała, co rozumie, a czego nie. Zwierzęta rozumiał doskonale, a ludzi? Tak! Na pomoc męża nie mogła liczyć. Chociaż… pewnie będzie się z wnuczką świetnie bawił w piaskownicy. Wtedy będzie mogła coś zrobić w domu i obejściu.

Syn wrzucał w brudną, poszarpaną szmacianą torbę jakieś drobiazgi z kosza wózka. Samochód klaksonem wywołał go natychmiast. Nawet nie zdążyła mu włożyć nic do jedzenia. Ledwie zdążył cmoknąć córkę w czoło. Wybiegł i wsiadł do zdezelowanego „malucha”. Tak wyglądało ostatnie jego pożegnanie z córką i domem rodzinnym.

Krystyna nawet nie wiedziała, co mała je, do czego jest przyzwyczajona. Pierwsze przewijanie odsłoniło mizerność opieki ojcowskiej. Pampers ważył chyba ze dwa kilo. Zaczerwieniona pupa wymagała natychmiastowej pielęgnacji. Zapasowego pampersa w wózku nie znalazła, nie znalazła też odzieży na zapas. Do spania w wózku miała wnuczka jedynie podłożoną pod główkę jakąś kurteczkę. Pierwszą kaszkę mannę na mleku doprawiała łzami. Pierwszą noc przepłakała razem z małą wnuczką. Musiały się szybko siebie nauczyć. I tak się stało. Po tygodniu uczyła lichutkie nóżki wnuczki stawiania pierwszych kroczków. Po miesiącu tęskniły za sobą i radowały się na wspólną zabawę. Pierwszym słowem ‘baba’ – wnuczka na stałe wrosła w serce Krystyny. Syn kilka razy napisał, ale obiecanych pieniędzy nie zobaczyła nigdy, adresu też nie miała. Jedynie nazwę miasta na stemplu pocztowym mogła odczytać.

***

Nagle przerwała opowieść. Spojrzała mi głęboko w oczy i zapytała:

– Proszę pani? Jak stanąć do rozmowy z wnuczką? Ma dopiero cztery lata, ale już zaczyna pytać o mamę i tatę. Co jej powiedzieć?

Nie spodziewałam się pytania. Zaskoczona wydukałam:

– Chyba…

– Pewnie pani chciała powiedzieć – „prawdę”?

– No… tak! Właściwie tak!

– A jaka jest ta prawda na rozum czteroletniego dziecka?

– No…

– Przecież Kamil nie do końca był zły. Wypadł z normalności, ale miał serce do dziecka. Pomoże mi pani wyprostować ten KRUS, załatwić rentę dla wnuczki? Rodziny, ani wsiowych nie chcę mieszać, bo się kiedyś wygadają do dziecka. Nawet może niechcący, ale się wygadają. Trzeba rozkopać te cztery lata do tyłu… Przyjdzie zapewne w sądzie to rozgrzebać… Aż się boję o tym myśleć. Na prawników mnie nie stać. Pomoże mi pani upisać pisma i powysyłać gdzie trzeba ?

 

 

Rok 2007

*Świstun- kaczka, która gwiżdże. Ma też inne odmienne cechy niż swój gatunek np. Skubie trawę jak gęś.

 

– Nazwisko i imiona bohaterów zmienione.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko