Marek Jastrząb
Opowiadania
Zamiast wstępu
Żyję tu sobie beztrosko i jest mi dobrze. Kiedy zbliża się noc, a z nią paraliżujący strach przed omamami zaśnięcia, układam wciąż beznadziejne opowiadania. Są nadęte, z bohaterami nieokreślonymi do końca, postaciami szydzącymi z mojej bezradności, ciągle wymykającymi się spod kontroli.
Odarty z optymizmu, ulegam podłym nastrojom wsączanym mi w ucho przez nienabazgranych bohaterów. Są tak podobni do moich nieistniejących przyjaciół! Zatem znowu słucham głosów, dręczącego tłumu bezimiennych postaci, tłumu skandującego szydercze pytanie: czy to ty jesteś potępiony?
Źle znoszę ich przymusowe odwiedziny, ich przesadne roztkliwienia i swoje odpowiedzi czynione półszeptem. Przypatrują się moim notatkom, w skupieniu i ochoczo dyktują, co ma się w nich znaleźć. A nad ranem giną w rosie przydrożnych drzew, by przyjść znowu, gdy zacznę poświęcać im czas.
Koligacje
Tego wieczoru za oknem rozszalał się wiatr. Stałem za szybą ochraniająca mnie od niego, oparty o parapet i słuchałem radia. Za oknem wiatr, za szybą ja, naprzeciw mnie skrzynka z muzyką, oto sceneria. Herbata rozgrzewała mnie, zazwyczaj dawała mi poczucie bezpieczeństwa, łagodziła skołatane nerwy. Ale dzisiaj nie pomagała, szczególnie teraz, przed tak długo oczekiwaną wizytą.
Z drewnianej skrzynki płynął dźwięk fortepianowej sonaty; głęboki, bezpretensjonalny w swoim wyrazie, pobudzający do myśli podobnych w tonie. Powoli przepływały przez moją głowę, jeszcze senną, a już znajdującą się na pograniczu jawy skłonnej wyrwać mnie z drzemki.
Co miało nastąpić, wkrótce nastąpiło: do pokoju wkroczył mój rozmówca. Od razu poznałem go po sylwetce, po ruchach i mowie, nieśmiałej i pełnej niedomówień.
– Czym mogę służyć – zapytałem. Zabrzmiało to nieszczerze, ponieważ zacząłem sobie zdawać sprawę, że nie mógłbym mu wcale „służyć”, bowiem to, co chciał mi powiedzieć, przekazać lub o coś poprosić, jest teraz dla mnie rozkazem. Był człowiekiem niespełna dwudziestoletnim, wysportowanym i opalonym. Usiadł na brzeżku fotela. W dyskretnym świetle nocnej lampki, po obu stronach dzielącego nas biurka, gotował się do zadania mi ciosu:
– Jestem pana synem. Matka nie żyje, a ja wróciłem.
– To przykre – stwierdziłem.
– To śmieszne – rzekł, tłumiąc kaszel. Obojętnie spojrzał na mnie – to śmieszne, że wcale nie interesuje pana, skąd przybywam – dokończył.
– Wiem wszystko o tobie – zaoponowałem – a także wiem, dlaczego twoja mama umarła i to już wcale nie jest śmieszne.
Nastąpiła przerwa, podczas której przesunął wzrokiem po starannie zapisanych i posegregowanych kartkach.
– A więc tak pan mieszka – powiedział z żalem.
– Tak, choć nie ukrywam, że zawsze chciałem mieszkać zupełnie inaczej.
– Trochę tu zimno – stwierdził z przekąsem.
– Mówmy o twojej przyszłości – zignorowałem zaczepkę.
– Już nie warto.
– Mogę ci pomóc.
– Teraz – fuknął.
– Właśnie teraz! – krzyknąłem – koniecznie teraz – wydzierałem się. Przez chwilę zastanawiał się nad czymś, by, zdecydowanie, odepchnąć moją wyciągniętą rękę i dodał: – mówią, że mam się oszczędzać.
Co mogłem zrobić? Powiedziałem: – wyjedziesz w góry, do jakiegoś sanatorium, będziesz się tam leczył, może w Szwajcarii, może w Dusznikach, to wyłącznie kwestia pieniędzy, jak mówiła twoja mama, a ja pieniądze teraz mam. Rozumiem twój stan, to znaczy potrafię go zrozumieć, za długo milczałeś, jednakże ja również i mam ci tyle do powiedzenia, i nie wiem, od czego zacząć, nie wiem, czy trzeba wracać do przeszłości, to takie trudne, im dłużej się żyje, tym więcej trzeba się usprawiedliwiać…
Ogarnął mnie smutek, a i on spoważniał. Wyczuwałem, że odgrywam przed mim groteskową rolę, gdyż groteską było sprawianie na nim wrażenia.
Wychowywany był przez kobietę, która na próżno starała się stworzyć z niego mężczyznę. Wcześnie osierocony, wyrósł na egocentryka; dorastał tułając się po sanatoriach dla gruźlików i z tej przyczyny był coraz bardziej zgorzkniały, cyniczny, mający pretensje do całego świata za swój parszywy los, fatum popychające go od jednej niedoli do drugiej.
A teraz siedział przed moim biurkiem jakby chciał się nim odgrodzić, ukryć i zamaskować przed moimi dociekliwymi spojrzeniami. Bał się mnie, bo niczego o mnie nie wiedział. Nie miał pojęcia, jak go przyjmę, z rezerwą, czy serdecznie; nie pojmował, kim byłem dla jego matki, a dla mojej siostry.
Dziki
Dzieciństwo miałem nieokazałe, lecz podobnie jak inni, wspominam je z całkowitym rozczuleniem. Ojciec zabierał mnie na wycieczki, pokazywał, czym się wzruszać, a przed czym zwiewać. Mama, szczęśliwa z naszej komitywy, opowiadała z dumą, że jest ze mnie zadowolona, choć, zdaniem dziadka, mój charakter pozostawiał wiele do życzenia: podobno byłem krnąbrny.
Przy okazji nieczęstych zjazdów rodziny, temat mojego wychowania stanowił bezcenny gwóźdź programu. Poddawany byłem wszechstronnej analizie; dokonywano gruntownej oceny moich postępów.
W dyskusjach o mnie wiódł prym starszy brat, najlepsza odnóżka naszego klanu. Lubił znęcać się nade mną. Wałkował sprawę aż do chwili, gdy nawet babcia przestawała trzymać moją stronę. Babcia, może z racji długiego i bogatego życia, tonowała jego napastliwe wystąpienia. Mówiąc ogólnie, była kochana. Zawsze mogłem liczyć, że mnie zrozumie, poprze, przytuli.
Gdy w tej chwili coraz mocniej i intensywniej powracam do wydarzeń z tamtych lat, nie umiem wyzbyć się przekonania, że popełniłem błąd sądząc brata surowiej, niż należało, że za ostro, za despotycznie odrzuciłem go od siebie. Lecz stało się: wyjechałem z rodzinnych pieleszy żegnany przez załzawioną babcię, która przeczuwała, że widzimy się po raz ostatni.
*
Tak czy owak zmiana wyszła mi na plus. Okrzepły, stwardniały, zacząłem patrzeć na świat chłodno i realistycznie. Oceniać go bez nadmiernego zacietrzewienia. Moje decyzje i obawy były decyzjami i obawami dostosowanymi do sytuacji. Nie trawiłem już marzycielstwa, tępiłem jego przejawy, zarówno u siebie, jak i rodziny, którą założyłem. Wydawało mi się, że będzie ona panaceum na wszystkie moje krzywdy, ale zamiast tego okazała się skutecznym środkiem na przeczyszczenie.
Przedtem towarzyszyły mi naiwne przekonania, że można uczynić życie doskonalszym, niż ono jest w istocie. Teraz jednak nadeszła dla mnie nagła i okrutna pora kompletnej odmiany zapatrywań: bez uprzedzenia, czy jakichkolwiek wyjaśnień, kiedy po pracy, znużony, szedłem do domu, szpica mściwych dzików złowiła mnie, upiekła i z jabłkiem w ryju podała na swój świąteczny stół.
Koło fortuny
Przebywam w miejscu, o którym nie wypada mówić w superlatywach. Psy wieszać, czemu nie: można. Chwalić natomiast nie należy. Któregoś dnia i do mnie uśmiechnęło się nieszczęście: aktualny furtian rzekł, że w drodze losowania wygrałem frajdę w postaci spaceru. Zasugerował, że jest to do pewnego stopnia wyróżnienie za posłuszeństwo wobec tych, co sobie flaki wypruwają, abym czuł się z nimi za pan brat.
Ucieszyłem się z powodu radości. Oto musiałem sam siebie pochwalić za to, że potrafiłem dotrwać do chwili, gdy o własnych siłach mogę jeszcze rozprostować kości. Już snułem rojenia co do świetlanego jutra, kiedy w drzwiach, na powrót, stanął furtian i nakazał, bym co rychlej zrezygnował z przydługich marzeń i bez dodatkowego certolenia udał się tam, gdzie kazano mi napawać się swobodą.
Należało uszanować rozkaz, co uczyniłem z nader chytrą skwapliwością. Na śmigłych dopalaczach ruszyłem z pryczy obleśny tyłek. Krokiem wazeliniarza przeniosłem się do parku. Znalazłem się pośród smętnych ludzi w szlafrokach. Dotarło do mnie, że nie jest tu tak źle, jak się sądzi, że można tu żyć, jeżeli furtiani stwierdzą brak ku temu przeciwwskazań. Bo czy nie pozwolono mi zaczerpnąć powietrza, nie obarczono zaufaniem, czy pośrednio nie wybaczono mi, że ośmieliłem się być niewinnym, czy nie dano mi dojść do muru, za którym rozciąga się mój przyszły niebyt?
Gu – Gu
Miał lekką palmę i dużą głowę, co najlepiej widać w pełnym słońcu; łysa czaszka, w której na moment pojawiały się myśli, by zniknąć w podskokach.
Pracował przy popielniczkach, a zarobione pieniądze wydawał na fajki, lecz nie palił, tylko częstował. Lubił obserwować twarze, sam jednak milczał. Zanim tu przyszedł, mieszkał na skraju miasteczka, razem z matką. Kiedy umarła, przewędrował szmat kraju i znalazł schronienie u wdowy po dróżniku…
Z początku traktowała go nieufnie, odnosiła się do niego z rezerwą, co było wyrazem niechęci do mężczyzn. Później oswoiła się z myślą, że jest od świtu w jej pobliżu, a jeszcze później, kiedy przekonała się do jego umysłowej ociężałości, pozwalała mu ogrzewać ręce nad kuchenką. Bełkocząc w podzięce, łakomie spoglądał na jej cielesne rozległości. Co tam sobie podczas tego bełkotania myślał, nie wiadomo.
Wkrótce jednak nastąpiło w powietrzu ocieplenie, kuchenka wygasła, pretekst zniknął, więc by nie utracić z nią kontaktu, zaproponował, w swoim “gu – gu”, że swój dobytek przeniesie tutaj i przy jej radosnej aprobacie wtarabanił ubogi tobołek, na razie do kuchni, by, niepostrzeżenie, rozlokować się w sypialni, gdzie bywał coraz częstszym gościem.
Nie rozmawiali. Między nimi wisiała tajemniczość. Jej cienie obejmowały wszystko, co wydarzyło się przed pierwszym spotkaniem. Trudno było dociec, kim był jej mąż, jakie zmartwienia należały do wdowy, kim był on – człowiek, który miał lekką palmę i dużą głowę, a wszystkie zarobione pieniądze wydawał na fajki, choć sam nie palił. Trudno było dociec, kim była naprawdę ona, skoro pewnego dnia znaleziono jej ciało na podłodze, minimalnie zniekształcone siekierą, której obecność na stole zdawała się wskazywać mordercę?