Dariusz Tomasz Lebioda – JERZYKI

0
212

Dariusz Tomasz Lebioda


JERZYKI

 

 

Bogumiła WrocławskaZe wszystkich ptaków najbardziej kochałem jerzyki. Przysiadałem na kamieniu i patrzyłem w niebo jak świstają w powietrzu, jak nagle przyspieszają i spadają w dół, jak wznoszą się lotem śmigłym ku chmurom. Była w nich jakaś trudna do wyrażenia czystość, jakaś bezmierna pełnia, jakieś niewyobrażalne szczęście. W myślach odwracałem taflę ziemi i nieba i zdawało mi się, że jerzyki są refleksami tajemniczych łodzi pływających gdzieś pośród tropikalnych wysp. Wieże kościelne, czubki chybotliwych topól, zapalające się latarnie, wszystko to przypominało mi prześwitujące przez wodę rafy koralowe, a one – szybkie i zwinne – zdawały mi się katamaranami jakichś niewyobrażalnych i niewidzialnych krajowców z wysp Tonga, Fidżi, z Archipelagu Salomona. Ileż to godzin przesiedziałem jako chłopiec nad mapą Oceanii, ileż razy wodziłem wzrokiem od archipelagu do archipelagu, od Wielkiej Rafy Barierowej do Rowu Mariańskiego. Zawsze wtedy na moim stole, w zasięgu ręki, leżał atlas ptaków, a za oknem świstały w powietrzu jerzyki, odzywały się kawki, gruchały synogarlice. Wspinałem się do okna i szukałem na niebie ruchliwych, czarnych punktów. Czasem, wsparty o parapet, siedziałem tak długo, że nie zauważałem, kiedy zapadał zmrok, kiedy jerzyki znikały, a w ich miejsce mienić się zaczynały gwiazdy.

Byłem wrażliwym i smutnym chłopcem. Nosiłem wytarte dżinsy i powyciągany czarny sweter, a na nogach najczęściej miałem trampki. Gdy siadałem na wielkim głazie i patrzyłem w niebo przez moją głowę – niczym jerzyki, niczym jaskółki – przelatywały migotliwe myśli. Byłem może wtedy o krok od rozwikłania zagadki istnienia, a jeśli nie – to byłem o krok od odkrycia jakiejś ważnej dla mojego życia prawdy, jakiejś zasady. Świat objawiał mi się jako harmonia, nie – jak Schopenhauerowi – jako wola. Tak, był przedstawieniem, był wyobrażeniem, ale też – to co odbijało się w mojej głowie, doskonale odzwierciedlało kształt rzeczywistości. Wtedy wierzyłem, że to, co widzę istniej realnie. Do głowy mi jeszcze wtedy nie przyszło by czytać Kartezjusza, nie słyszałem wtedy jeszcze o dylematach ontologicznych św. Tomasza, Kanta, Nietzschego. Patrzyłem na latające w przestworzach ptaki i cieszyłem się, że istnieją, że ja istnieję i że istnieją inni ludzie i cały ten Boski świat. Jerzyki zawsze nastrajały mnie do zadumy nad sobą. Ich, jakże dynamiczne, jakże zwiewne istnienie było dla mnie kontrapunktem, pozwalało wierzyć, że jestem pośród nich i pośród tej – przecinanej i dookreślanej lotem, piskiem, świstem – przestrzeni. Roztapiałem się wtedy w czasie, jakby zlewałem się w zachwycie z przestrzenią. Stawałem się powietrzem, czystym, ozonicznym powietrzem. I oddychałem jakoś lekko, z poczuciem, że przenika mnie cały świat i że ja ów świat przenikam. Często w moim atlasie ornitologicznym zatrzymywałem się na tablicy trzydziestej piątej i kontemplowałem ich kształty. Wiedziałem o nich wiele, znałem rysunek długich skrzydeł, aerodynamiczny tułów, bystre oczy, wiedziałem, że gnieżdżą się w zakamarkach murów, na wieżach kościołów, niekiedy pośród wysokich drzew. Patrząc na te subtelne i ostre zarazem kształty utwierdzałem się w przekonaniu, że Bóg istnieje. Bo nikt ziemski, nikt materialny i nikt konkretny nie mógłby stworzyć kształtów tak pięknych i tak ostatecznych. Nikt nie zdołałby doścignąć w takim modelowaniu natury, tego kosmosu delikatnych tchnień, delikatnych wiązań. Jerzyki były potwierdzeniem istnienia jakiejś wyższej zasady, jakiejś porządkującej chaos reguły – były nieopatrznym przyznaniem się do dzieła stworzenia. Patrzyłem zatem na ów spektakl niebieski i oceaniczny zarazem, patrzyłem na te poematy geometrii, poematy dali i zastygającego nagle czasu. Moje serce kurczyło się i rozkurczało rytmicznie, równomiernie, a serca jerzyków łomotały w ich piersiach z oszalałą szybkością. Puls mojej krwi, puls krwi ptasiej, moje spojrzenie w górę i ich spojrzenia w dół. Wszystko razem składało się w jeden wszechogarniający rytm, jeden równomierny wdech, jeden równomierny wydech. Bóg objawiał się wtedy w każdej sekundzie, w każdym ułamku spojrzenia, w każdej chwili lotu i myśli. Zrozumiałem wtedy, że Bóg jest jak ów świst skrzydeł, jak chwilowy lot w górę i równie nagłe opadanie. Zrozumiałem wtedy, że Bóg istnieje tak jak istnieją krzywe lotu, jak istnieją i nie istnieją. A ludzie chcieliby go widzieć z jakąś twarzą, w jakimś stroju, grożącego, albo przytulającego do piersi głowę dziecka, głowę staruszka. Ze wszystkich przedstawień Boga, jakie widziałem na płótnach i deskach, na freskach i mozaikach, tylko przedstawienie Van Eycka z ołtarza gandawskiego przykuło moją uwagę. Takiego Boga i ja chciałbym zastać w zaświatach, takiego gdzieś w głębi duszy nosiłem od pierwszych lekcji religii. Mógłbym też zgodzić się na Chrystusa z przedstawień Grünewalda… Tak, Madonna Sykstyńska Rafaela ma też w sobie to coś… Koniec końców zgodziłbym się na Boga z obrazów Kandinsky’ego, choć nie wszystkie barwy bym może dostrzegł. Twarz Boga jest przecież doskonale nieobecna i doskonale nieistniejąca – jest tajemnicą i tylko w tajemnicy może istnieć.

Patrząc na jerzyki zrozumiałem co miał na myśli św. Tomasz, gdy mówił, że Bóg nie może być ciałem. Odczuwając wszechogarniającą i bezprzestrzenną jednię wszystkiego i wszystkich zrozumiałem, że Tomasz miał rację gdy mówił, że Bóg nie może składać się z części, tak jak każde ciało, tak jak każdy przedmiot. Bóg nie może się składać z czegokolwiek ze słownika ludzkich pojęć. Jest przecież tajemnicą, a więc istnieje w zawieszeniu nad światem, nad ludzką egzystencją. Jest tajemnicą, a więc nie ma go i jest, a więc jest i nie ma go. Istnieje w każdej cząstce przestrzeni i zarazem nie istnieje w żadnej. Jest bytem w niebycie i niebytem w bycie, ale też jest dopełnieniem triady – jest niebytem w niebycie i bytem w bycie. Ale czy to znaczy, że Bóg jest nieskończony? Tak, Bóg jest w swojej istocie nieskończony, nasze myśli nie są w stanie go ogarnąć, nasze prośby nigdy go nie dościgną, a nasze wyobrażenia o nim są jak wyobrażenia trzyletniego dziecka o wielkości i różnorodności wszechświata. Św. Tomasz mówi, że Bóg jest nieskończony, bo nie ma kresu. To tak jakby jerzyki latały bez końca i zatraciły się w tym lataniu, to tak jakby stały się samą ideą lotu, jakby nagle przeniknęły zasłonę realnej rzeczywistości i wleciały w nieskończoność. A jeszcze do tego jakby myśl poleciała za nimi i tak jak one zlała się z wszechogarniającym, wszechwładnym i negującym swoje istnienie sacrum. Powie ktoś, zatem twój Bóg jest nicością, rozmawiasz ze świstem ptasich skrzydeł, ulotne krzywe pośród powietrza nazywasz imieniem i dekorujesz zachwytem każdą taką chwilę. Albo powie ktoś, przestań patrzeć w niebo, spójrz na piasek i źdźbła traw, spójrz na robaka przeciskającego się między klejnotami kwarcu.      

Leżąc w wysokiej trawie patrzyłem w niebo. Na tafli równomiernego błękitu jerzyki śmigały we wszystkich kierunkach. Często też zataczały kręgi i wycinały skrzydłami niebieskie hostie. A te, niczym płatki róży, niczym rybie łuski, niczym ptasie pióra, spadały lekko ślizgając się po gładziach powietrza. Spływały mi na twarz i przykrywały ją. Wtedy, niczym umarły z zachwytu, patrzyłem niewidzącymi oczyma w górę i stawałem się cząstką tej samej natury. Czułem zapach traw, piołunów i pokrzyw, wdychałem powietrze namaszczone przez krwawnik i rumianek, przez miętę i szałwię. Gdzieś w powietrzu snuł się też delikatny oddech kobiecego łona – tak jakby niedaleko leżała boska nimfa, jakby lekko poruszała udami spragniona miłości, samotna kobieta. Coraz więcej błękitnych płatów osiadało na moim ciele i coraz szybciej jerzyki przemierzały ocean nieba. Uniosłem się lekko na łokciu i zobaczyłem nieopodal wpatrzoną we mnie i oblepioną błękitem madonnę z Port Lligat. Była zupełnie naga i patrzyła na mnie zadziornie, zawadiacko, jakby chciała mnie przywołać, jakby pragnęła zrzucić z siebie całą niebieskość i całą nierealność. Zerwałem najbliższego dmuchawca, delikatnie zbliżyłem do ust i dmuchnąłem mocno. Nagle świat zawirował, nasiona odleciały we wszystkich kierunkach, a wraz z nimi poszybowała w dal niebieska madonna. Podmuch odrzucił też na chwilę ode mnie jerzyki, ale szybko nadleciały z powrotem i wycięły kilka nowych, błękitnych błon. To co realne było nierealne, a to co nie istniało bolało niczym rana. Chciałem wstać, ale nie byłem sobą w sobie. Chciałem biec, ale zdawało mi się, że jestem lekki jak nasiona dmuchawca i poruszam się bezwładnie przy lada podmuchu. Nawet moje myśli zdawały się podążać mechanicznie za jerzykami i zlewać się z nimi.

Bóg jest nieskończony, bo nie ma kresu… To znaczy, że każda cząstka natury ma w sobie boski bezkres i boską bliskość. To znaczy, że człowiek i jego myśl są tkanką Boga. Bóg myśli człowiekiem i człowiek dookreśla kształty, odległości, uczucia – Bogiem. Stale potwierdza w sobie i poza sobą jego obecność, stale ku niemu podąża i stale od niego ucieka. Podnosi wzrok i patrzy na ptaki latające w przestworzach. Widzi, słyszy, czuje – dotyka przestrzeń swoją obecnością i dotyka Boga swoim bytem. A Bóg, jeśli istnieje, idealnie przylega do istnienia człowieka. Wznosi się ponad jego światem śmigłym lotem i spada nagle w dół, zatacza kręgi i wycina hostie niebieskie, a te spadając uświęcają w nieustającej komunii buntownika i pokornego sługę, skrzydła pszczoły i mech na korze sosny. Kto potrafi dostrzec ów wiatr niebieski, niech patrzy. Kto umie usłyszeć ten świst astralny, niech słucha. Kto nie boi się dotknąć ostrza ptasiego skrzydła, niech zliże krew na palcach. Bóg przekracza siebie w człowieku, w śmigających pod czaszą nieba jerzykach, Bóg przekracza siebie w każdej uświęcającej byt myśli. Jest nieskończony, bo nie ma kresu, żyje w słowie św. Tomasza i myśli wątpiącego Tomasza. Jest dotknięciem rany i dotknięciem słowa. Jest… jeśli jest…     

2000

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko