Tomasz Borkowski – Dział martwietingu

0
115

Tomasz Borkowski


Dział martwietingu

 

 Bogumiła Wrocławska           Zapukałam po raz drugi. Potem jeszcze raz. „Umawia się a teraz jej nie ma!” Wkurzyłam się. „Dzwoni, płacze w słuchawkę, a potem sobie jak gdyby nigdy nic wychodzi!”.

            Kopnęłam w drzwi.

– Głupia pipa!

            Zadzwoniła rano. Zaczęła mi jęczeć, że ona sobie coś zrobi, że już dłużej tego nie wytrzyma. Że jest kłębkiem nerwów u kresu. No to ja, żeby się spotkać gdzieś na mieście. Potańczyć, coś wypić, zbajerować jakichś facetów. Rozerwać się, zapomnieć o codzienności. Ale ona nie. Żeby przyjść do niej, bo się boi wychodzić. No to dobra. W końcu siedziałyśmy przez cztery lata w jednej ławce, to możemy przez parę godzin posiedzieć jeszcze na tej jej łososiowej kanapie. „Niech się wyryczy”, myślałam, „a potem ją i tak wyciągnę do jakiejś knajpy”.

– A jak sobie coś zrobiła? – mruknęłam nagle do siebie.

            „A jak tam leży we własnych rzygach bo się nażarła jakichś tabletek?”

            Kopnęłam w drzwi jeszcze trzy razy.

– Otwieraj, Nika, wiem, że tam jesteś! – przyblefowałam do judasza.

            Dawniej taka nie była. Konie z nią można było kraść. No, może pożyczać kucyki… A teraz co? Ciągle łapie jakieś deprechy. To przez tą tyrkę. Mówiłam jej już sto razy, żeby to pizgła w pierony. Ale ona, że nie może…

            Coś zachrobotało w zamku. Drzwi uchyliły się. W szparze zobaczyłam Białą Damę wydestylowana z oparów dawnej Niki.

– Wyglądasz jak wywłoka – powiedziałam.

– Cześć Jolka.

            I w ryk. No i dobra. A co miałam powiedzieć? „Twoja buzia tryska zdrowiem, jak coś powiem, to już powiem”?

            Jej mieszkanie kiedyś wydawało mi się strasznie fajowe. Zazdrościłam jej. Teraz już nie. Syf tam był i śmierdziało. Brakowało tylko paru kur i kawałków omszałego eternitu.

– Wzięłam tydzień urlopu – powiedziała, jakby to miało wyjaśnić tą całą rozpizgę.

– Co robisz? Pijesz? Ćpasz? – zaciekawiłam się.

– Płaczę. Martwię się.

– Jesteś w ciąży z żonatym szefem?

– My mamy szefową.

– A w ogóle jesteś w ciąży?

            W tym momencie spadła półka, o którą się oparłam. Stała na niej duża doniczka z jakimś uschniętym badylem. Walnęło fest. Poziom syfu wzrósł natychmiast do 146%. Ziemia na glebie, zielsko w ciuchach. Bleee!

– Ja pierdolę! – nie wytrzymałam i kopnęłam dużą niebieską skorupę. – Co tu się dzieje? Poczekaj. Zaraz wracam.

            Poleciałam do sklepu na dole. Wróciłam z flaszką.

– Żadnych drinków! – zarządziłam nalewając czystą wódkę do szklanek. – No, kuźwa, na pohybel!

            Krztusiła się i pluła, ciamajda jedna, ale zmusiłam ją żeby wypiła wszystko. To były małe szklanki, po Nutelli. Powtórzyłam zabieg, zwaliłam na podłogę jakieś szpargały z kanapy, posadziłam pacjentkę i mówię:

– What’s your problem, baby, kurza twarz?

            Westchnęła. Nalałam jeszcze, ale już nie zmuszałam jej do picia.

– Czy ty wiesz, jak łatwo ulega podrażnieniu skóra noworodka? – zapytała.

            „A więc jednak ciąża! A ja ją tu poję wódą! No ładnie…”

– Który tydzień? – zapytałam rzeczowo.

– Co?

– To, że masz w brzuchu obcego ósmego, to jeszcze nie koniec świata.

– Bardzo łatwo ta skóra ulega podrażnieniu – ona na to. – Trzeba o nią strasznie dbać. Bo przyjemniej jest maluchom, kiedy mają bardziej sucho…

– Krótko mówiąc: pan Pierdołka spadł ze stołka. Dobra, gadaj, kto ci to zrobił. Znam go?

– O co ci chodzi? Nie rozumiesz, że to poważna sprawa? Zdrowie dziecka, małego, bezbronnego stworzenia, jest w naszych rękach. Ono nie może nawet powiedzieć, że coś mu jest. Wyobraź sobie, że nie możesz mówić, nie możesz się poruszać, a w majtkach masz mokro. I zimno. I jeszcze do tego coś cię zaczyna swędzieć.

– Tak z osobna, to jeszcze, ale tak wszystko razem, to trudno sobie wyobrazić… – mówiąc te słowa zauważyłam, że mi się lekko plącze język.

– A właśnie trzeba sobie wyobrazić! – krzyknęła i walnęła się pięścią w kolano. – Bo inaczej sobie wyobrażą inne wiodące firmy i nas ubiegną, i nam odbiorą klientów, i to oni się będą troszczyć o te słodkie maleństwa, a nie my, i będą u nas cięcia, i znajdę się na bruku. Tylko… tylko kiedy ja to sobie wyobrażam, to mi się ich robi tak okropnie żal, tak okropnie, że aż strach…

            Zaczęła ryczeć.

– No to jesteś w ciąży, czy nie?

            Pokręciła energicznie głową.

– Ja nigdy, przenigdy! – załkała. – Podrażniona skóra… Nie dopuszczę!

            Odetchnęłam z ulgą i z czystym sumieniem polałam.

            Zadzwonił telefon. Bezprzewodowy. Co ja się dziada naszukałam! W końcu go znalazłam w łazience, w koszu z brudną bielizną.

– Hallo? – powiedziałam poprawiając nie wiadomo czemu bluzkę pod szyją.

– Mówi jakaś tam – rozległ się w słuchawce poważny głos kobiety. – Czy zastałam panią Dominikę?

– Nie ma jej aktualnie – odparłam uczenie – gdyż wyszła.

– Proszę jej przekazać, że bardzo się w naszym dziale martwimy jej nieobecnością. Jeśli jest chora, powinna przynieść zwolnienie. Jak najprędzej.

– No ale, przecież ona wzięła tydzień urlopu, czyż nie?

– Owszem. Ale urlop się skończył przed pięcioma dniami. Ja dzwonię już nie pierwszy raz.

– Ona chce się zwolnić – palnęłam.

– Jak to? To przecież jeden z najlepszych pracowników w dziale marketingu. Zawsze tak się angażuje… Można by powiedzieć – bez reszty.

– Wszystkie wielkie zespoły w końcu się rozpadają. Nie licząc Rolling-Stonesów.

– Słucham?

– Nie licząc Rolling-Stonesów, mówię. No satisfaction…

– A pani kim właściwie jest?

– Ja? A bo ja wiem?

            Zauważyłam, że zaczynam wygrażać palcem.

– Wie pani co – odezwała się po dłuższej chwili milczenia jakaś tam – zadzwonię później.

– Wild horses – zanuciłam, a ona odłożyła słuchawkę.

            Wyciągnęłam z telefonu baterię i schowałam do kieszeni. Telefon wsadziłam na dno kosza. To samo zrobiłam z komórką.

            Nika spała.

            „Dobra robota!”, pochwaliłam się w duchu. Dopiłam flaszkę i poszłam do swojego przytulnego kartonu pod mostem.


*



 

 

 

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko