Franciszek Czekierda – ALBERTO MORAVIA I ELSA MORANTE.TRUDNE DZIEJE LITERACKIEJ PARY

0
97


Była jesień 1937 roku. W rzymskiej kawiarni Corso Umberto przy via del Corso przy stoliku spotykało się stałe towarzystwo literatów i malarzy. Tego wieczora obecni byli ludzie pióra: Alberto Moravia, Elsa Morante, Vitalino Brancati (rówieśnik Moravii), Sandro Feo i Mario Pannuzio (dziennikarz) oraz malarze Renato Gattuso i Giuseppe Capogrossi. Ten ostatni wcześniej poznał z sobą Alberta i Elsę. Wszystkich łączyły podobne poglądy na literaturę i sztukę, a przede wszystkim sprzeciw wobec faszyzmu.  
Dwudziestopięcioletnia Elsa Morante była wśród nich jedyną kobietą. Miała na sobie rozpięte futro z niebieskich lisów, pod którym kryła się czarna obcisła sukienka. Na tle ciemnego puszystego kołnierza jaśniała jej świeża, niemal dziecinna twarz z dużymi zdumionymi oczami. Na głowie miała szopę naturalnie szpakowatych włosów. Młoda pisarka wielokrotnie zerkała w kierunku Moravi, który spostrzegł to po pewnym czasie. Elsa mieszkała przy tej samej ulicy, kilkaset metrów od kawiarni. Alberto znał jej adres, bo parę razy, wspólnie z przyjaciółmi, odprowadzał ją pod jej oficynę.
Przed północą towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Elsa, żegnając się z Moravią, podała mu rękę. W tym momencie poczuł w dłoni coś zimnego.
– Do zobaczenia – szepnęła, aby nikt z wychodzących nie usłyszał.
Alberto zbaraniał. Gdy zamierzał otworzyć usta, dziewczyna odwróciła się i wyszła. Rozchyliwszy palce zobaczył klucz. „Do mieszkania… – dedukował. – Powiedziała «Do zobaczenia», więc to oczywiste. Co za dziewczyna! Ma fantazję i odwagę – był podekscytowany. – Albo… brak jej jednego i drugiego. Woli iść na skróty. Bez oklepanych umizgów i westchnień, bez powłóczystych spojrzeń i słodkich słówek.  Prosto z mostu. Co za dziewczyna!” – powtórzył pod nosem.
„Cudowna, ambrozyjska wariatka” – rozmyślał, gdy po miłosnych pląsach leżeli przytuleni. – Bo tylko wariatka mogła zdecydować się na pomysł z kluczem. Wstydliwa, pełna kompleksów, jak ja. I jednocześnie konkretna”.
– Wreszcie w domu mogę z kimś porozmawiać – powiedziała z niejaką ulgą.
– Nikt u ciebie nie bywa? – był zaskoczony.
– Przez pewien czas ktoś był – dała do zrozumienia, że miała partnera. – Ale od długiego czasu jestem sama. Hydra samotności zabija mnie. Mogłam sobie pogadać ze ścianami. Pewnego razu w rozpaczy zadzwoniłam do zegarynki, żeby usłyszeć ludzki głos – rzekła zasmucona.
– Zanim samotność cię zabije, może wcześniej pomogę ci ją unicestwić… – powiedział w  przypływie współczucia. „Nie pospieszyłem się? – zmartwił się w myślach. – Przecież ta propozycja może mnie z nią związać. Wyskoczyłem, jak głupiec, a jeszcze przed chwilą nazwałem ją wariatką. Ech… Znowu emocje wzięły górę nad rozsądkiem”.
– Cieszę się – objęła mocno jego głowę. – Jeśli będziesz przy mnie, ta hydra już się nie odrodzi.
Alberto pocałował ją. Poczuł, że dokonał najlepszego wyboru.
– Co masz teraz na swoim rozkładzie jazdy? – zmienił temat.
– Opowiadania – rzekła ogólnikowo. – Inspiruję się trochę Kafką. Jednak widzę, że jest za ciężki, tak jak ciężkie jest moje życie.
– Aż tak? – okazał współczucie. – Wiadomo, że żywot literata nie jest usłany różami – rzekł sztampowo. – Z pisania trudno jest wyżyć, co wiem po sobie.
– Jakoś wiążę koniec z końcem. Zarabiam pisaniem prac magisterskich.
– Mnie wspiera skromną sumą ojciec.
– No właśnie… Pochodzisz z bogatej rodziny, więc chyba nie masz powodów do narzekań. Możesz pisać ze świadomością, że na przykład jutro nie zabraknie ci paru lirów na obiad.
– Te 500 lirów biorę od niego z niechęcią. I niczego więcej nie chcę.
– Pochodzę z biednej rodziny – jej oczy zwilgotniały. – Ojciec skromny urzędnik, mama nauczycielka. Żydówka. Lecz wychowywała nas w religii katolickiej. Jestem wierząca – z dumą podkreśliła ostatnie zdanie.
– U mnie odwrotnie: mama katoliczka, ojciec Żyd. Wychowano nas jednak po świecku. Od wczesnej młodości chciałem być pisarzem. Jedną z ważniejszych rzeczy, którą sobie w nich cenię jest, że nigdy nie przeszkadzali mi pisać.
– Czy finansowe wsparcie od nich też traktujesz jako nie przeszkadzanie? – zauważyła ironicznie.
Moravia milczał. Zrobiło mu się przykro.
– Z wyjątkiem braku wsparcia ze strony moich rodzicieli, jesteśmy podobni – nie zareagowała na jego minę skrzywdzonego dziecka. – Literatura jest naszym życiem – rzuciła banałem.
– Niewątpliwie. Powiedz, od kiedy twoim?
– Wcześnie. Mając dwanaście lat wygrałam konkurs literacki dla dzieci ogłoszony przez Corriere dei Piccoli. Napisałam opowiadanko Katarzyna Warkoczyk, które zilustrowałam – rozmarzyła się.
– Jesteś aniołem z aureolą talentu – uśmiechnął się życzliwie.
– Który spadł z nieba w piekło codziennych znojów. I wciąż w nim tkwię – stwierdziła pesymistycznie.
Moravia zastanawiał się, jak poprawić jej nastrój, który falował niczym muzyczne scherzo. „Czy nie przesadziła z tym piekłem?” – zadumał się.
– Obiecałem, że pomogę ci zabić samotność, mogę też podjąć się kolejnego wyzwania, by wyrwać cię z piekła codzienności.
– Chyba przesadziłam z tym piekłem – rzekła, jakby czytała jego myśli. – Ale jeśli pomożesz mi złagodzić udręki codziennego żywota, będę ci wdzięczna in secula seculorum – uśmiechnęła się.
– Amen – pocałował ją w skroń.

Elsa i Alberto zostali parą. Codziennie się spotykali, chodzili do kawiarni, odwiedzali znajomych. Jednak nie zamieszkał u niej, wolał wieść wygodne życie w domu rodziców.  
– Muszę ci się przyznać, że przez pewien czas mieszkałam z Tonym… – zaczęła mówić konfesyjnym tonem.
– Wcale nie musisz – przerwał jej.
– Nie muszę, ale chcę – podkreśliła stanowczo.
– Przyjmuję cię z całym dobrodziejstwem inwentarza.
– To miłe – rzekła zadowolona. – Tony był Anglikiem, synem lorda. Codziennie jadł w łóżku śniadanie, czytając „Timesa”. Cynik i leń.
– Zdarza się.
– Był homoseksualistą. Miał włoskiego kochanka, Matteo. Służalczego i bez zasad moralnych.
– To już gorzej.
– Podczas jakiegoś przyjęcia Matteo rzucił się przed pijanym Anglikiem na kolana…
– Również był pijany?
– Podał Tonyemu pistolet i krzykliwie zażądał: „Zabij mnie, zabij” – Elsa nie zwracała uwagi na pytanie Alberta. – Tony wyjął z kieszeni pistolet i bez zastanowienia wypalił, zabijając go jednym strzałem.
– Straszne – Alberto poruszony opowieścią uścisnął mocno jej palce. „Szkoda mi cię, dziewczyno. Ta  sprawa na pewno odcisnęła się piętnem na twojej psychice” – pomyślał współczująco.
– Anglik został aresztowany, osądzony i uwięziony. Kiedy wybuchła wojna między Włochami i Wielką Brytanią, został wymieniony za jakiegoś Włocha.
– Przebywałaś w dziwnym towarzystwie.
– Niestety.
– Ta historia ma interesujący rys dramatyczny. Mógłbym ją kiedyś wykorzystać w powieści?
– Jak najbardziej. Ja z niej nie skorzystam.

W 1951 roku Moravia w książce Konformista umieścił wątek pozornej śmierci homoseksualisty. Po latach Elsa przyznała się, że historię z morderstwem i wymianą więźniów zmyśliła. Prawdą było, że miała kochanka Anglika, który będąc homoseksualistą miał włoskiego partnera. Alberto długo zastanawiał się, dlaczego fantazjowała. Znała go dosyć długo i nie musiała tego robić. Nie potrafił znaleźć odpowiedzi.

– Zakochałam się w tobie, gdy zobaczyłam cię pierwszy raz w Corso Umberto – zwierzyła mu się któregoś dnia.
– Kocham cię – pocałował ją czule.
– Ale czy się we mnie zakochałeś? – zaskoczyła go.
Alberto zmieszał się. Obawiał się tego pytania.
– Trwało to dosyć długo, zanim cię pokochałem, ale – nie obraź się – ten pierwszy etap jakoś przeskoczyłem – nie chciał powiedzieć wprost, że się w niej nie zakochał.
Elsa rozpłakała się. Alberto długo ją pocieszał, tłumacząc się ze swoich słów. „Niepotrzebnie to powiedziałem – myślał zaniepokojony. – Obawiam się, że mnie nie zrozumiała. Nie można być wobec kobiet zbyt szczerym, bo to się tak właśnie kończy”. Po wielu minutach, kiedy zapewnił ją o swojej miłości, uspokoiła się.

Alberto przez kilka lat codziennie odwiedzał Elsę w jej mieszkaniu. Na przełomie 1940 i 1941 roku była wyjątkowo mroźna zima, co w Rzymie było rzadkim zjawiskiem.
– Wczoraj, kiedy wróciłem do domu cały zaśnieżony i przemarznięty – opowiadał Elsie, gdy pili gorącą herbatę w jej mieszkaniu – matka przywitała mnie przerażona: „Wyglądasz jak sopel lodu. Synku, nie możesz się wałęsać po mieście w taką pogodę”.  
– Przecież wie, że jesteś u mnie stałym gościem. Nie rozumiem, jak przychodzenie do mnie może nazywać wałęsaniem? – zauważyła ironicznie.
– Nie chcę tego komentować – rzekł zniechęcony.
– Po prostu zostań u mnie. Kiedyś już ci to sugerowałam, lecz ty dla rzekomej wygody wolisz męczyć się pod jednym dachem ze swoimi starymi – mówiła z pretensją.
– Przyznaję samokrytycznie: to faktycznie pozorna wygoda, która wychodzi mi już nosem.
– Więc? – w jej głosie zabrzmiała nadzieja.
– Pobierzmy się – pocałował ją w rękę i usta.
Elsa objęła go z całej siły.
– Nareszcie – westchnęła z ulgą. – Kościół del Gesù jest kilkaset metrów od nas. Weźmiemy ślub przy głównym ołtarzu – mówiła uszczęśliwiona. – Będzie cudowna uroczystość, organy, rozświetlone kandelabry, kwiaty… Będziemy szli w szpalerze druhen i druhów, przyjaciół, znajomych i rodziny – rozmarzyła się.
– W żadnym wypadku – zaprotestował. „Dziewczyno, czy chcesz żyć życiem na pokaz? Ja nie. – zamyślił się głęboko. – Twoja wizja potwierdza różnicę między nami, której tak się obawiam. Dla ciebie inni są w porządku, jeśli wpisują się w twoją rzeczywistość”.
Elsa spojrzała na niego przestraszona.
– Berto, co się stało?
– Zapomniałaś, że jestem indyferentny? – nie chciał jej wyjaśniać swojej filozofii prostego życia.
– Osoba wierząca może wziąć ślub kościelny z niewierzącą.
– Nie o to chodzi. Nie chcę uroczystości przed ołtarzem głównym wśród tłumu gości, marmurów i złoceń. Pamiętam, że jest tam mała boczna kapliczka z obrazem Madonny.
– Tak bardzo marzyłam o pięknej ceremonii – powiedziała zasmucona.
W skromnej kaplicy Madonny della Strada wzięli ślub w poniedziałek Wielkiej Nocy, 14 kwietnia 1941 roku. Po zakończonej ceremonii rodzina i świadkowie pojechali do domu rodziców na obiad, który wydała matka Alberta, Teresa Pincherele. Kiedy Alberto rozmawiał z siostrami, matka poprosiła na bok Elzę.
– Gratuluję wyboru, kochanie – zagadnęła z wyczuwalną wyższością.
Elsa spojrzała na nią zdumiona. „W kościele nie życzyła mi szczęścia w małżeństwie, a teraz gratuluje wyboru swego syna” – pomyślała zirytowana. Nie potrafiła zmusić się do uśmiechu.
– Dbaj o niego – kontynuowała. – Alberto jest delikatnego zdrowia. Na mieście niech nie je byle czego. A gdybyś mu gotowała, pamiętaj o lekkostrawnych posiłkach.
– Dziękuję za sugestie. Wiem, co mam robić – odrzekła oschle.
– On często się przeziębia, nie zapominaj o szaliku – nie spostrzegła jej niechęci.
– Pani Pincherele, proszę sobie darować… Oboje z mężem jesteśmy dorośli – powiedziała niegrzecznie.
Alberto, usłyszawszy podniesiony głos żony odwrócił się, koncentrując uwagę na końcówce rozmowy.
– Chyba źle mnie zrozumiałaś – matka oburzyła się.
– Dobrze panią zrozumiałam. I na przyszłość nie życzę sobie udzielania mi jakichkolwiek rad.
Matka energicznie odwróciła się i bez słowa odeszła. Gdy po obiedzie młodzi wracali taksówką do siebie, Elsa opowiedziała mężowi o tej rozmowie.
– Dzielę ludzi na tych, co mają duszę i jej nie mają – kontynuowała. – Wybacz kochanie, ale twoją mamusię zaliczam do drugiej grupy.
– Dziwny podział. Wydaje mi się, że dzisiaj nerwy wzięły u ciebie górę nad spokojem duszy – Alberto starał się wpłynąć na nią łagodząco.
– Podczas rozmowy czułam, że byłam dla niej nikim. Ściślej istotą, która ma się zajmować wyłącznie tobą. W jej głowie się nie mieści, że żona ma równe prawa z mężem.   
– Po pierwsze mama ma duszę, po drugie byłaś niegrzeczna.
– Jak możesz tak mówić? Nie było cię przy rozmowie.
– Stałem w pobliżu i wszystko słyszałem.
– Była arogancka. A jej miny i wzrok… wolę nie mówić.
– Elzo, czasem odnoszę wrażenie, że niektóre cechy twego charakteru uchybiają twojej inteligencji.
Nie znajdując odpowiedzi na jego złośliwą ripostę, poryczała się. Do domu dotarli w milczeniu. Rozmowa ta w dniu ślubu nie była dobrym prognostykiem dla ich związku.

Przed ślubem Alberto Moravia pisał Opowiadania surrealistyczne i satyryczne oraz Maskaradę (którą wydał w 1940), później pracował nad Agostinem. Korektę do niego zrobiła siostra pisarza, Elena. Agostino został wydany w 1944 roku. W roku swojego ślubu Elsa Morante zadebiutowała zbiorem Sekretna gra (Il gioco segreto) zawierającym młodzieńcze opowiadania, rok później opublikowała książkę dla dzieci Piękne przygody (Caterì dalla trecciolina) z własnymi ilustracjami. Przymierzała się do powieści Kłamstwo i czary (Menzogna e sortilegio, 1948). Po latach Moravia powiedział, że pisząc tę powieść była nią opętana.
Młodzi małżonkowie żyli skromnie. Alberto nie chciał od ojca dodatkowego wsparcia finansowego poza tym, które otrzymywał. Do mieszkania żony wziął ze swego domu trochę rzeczy, między innymi kilka porządnych garniturów. Jeden z nich, brązowy w białe prążki, dał Elsie, która przerobiła go na elegancki kostium.
Na pół roku wyjechali na wyspę Capri, gdzie było taniej niż w Rzymie. Wynajęli dwa duże pokoje w miasteczku Anacapri. Dużo spacerowali biorąc z sobą kanapki. W ciągu dnia jedli w tanich knajpkach. Późnym popołudniem wracali do mieszkania na herbatę. Po godzinie znowu wyruszali na spacer po wyspie. Mało z sobą rozmawiali.
– Całymi dniami nic nie mówisz – Elsa zarzuciła mu.
– Ostatnio, gdy opowiadałem o pobycie w Ameryce, stwierdziłaś, że za dużo gadam.
– Albo paplasz, albo jesteś milczący. Brak ci wyczucia.
– Dlatego wolę milczeć – odrzekł obrażony.

W lipcu 1943 roku upadł we Włoszech faszyzm. Król Emmanuel III zdymisjonował z funkcji premiera Mussoliniego i mianował na ten urząd marszałka Pietro Badoglio. Mussolini został internowany. Rząd Badoglia oficjalnie utrzymywał sojusz z Niemcami, lecz potajemnie prowadził rozmowy z aliantami. Był to okres wielkiego zamieszania, szczególnie po uwolnieniu 12 września Mussoliniego przez komandosów Otto Skorzennego i zajęciu przez wojska niemieckie Rzymu. Wielu antyfaszystów uciekało z miasta, ponieważ włoscy faszyści i Niemcy aresztowali swoich przeciwników. Któregoś dnia Moravia został poinformowany przez znajomego dziennikarza węgierskiego, szefa prasy zagranicznej, że znajduje się na liście osób przeznaczonych do aresztowania.
Przestraszony szybko przyszedł do domu i w milczeniu zaczął się pakować.
– Wyjeżdżasz? – żona zdziwiła się.
– Moje nazwisko jest na niemieckiej liście proskrypcyjnej.
– O, Boże! – przeraziła się. – To pewne?
– Muszę jak najszybciej opuścić Rzym. Ty zostań, nic ci nie grozi.
– Chyba żartujesz? Nie zostawię cię.
– Proszę cię. Uciekam, choć nie wiem dokąd. Chyba na południe. Rzym jest bezpieczny, na pewno nie ośmielą się go bombardować. Zostań.
– Jadę z tobą – rzekła stanowczo, po czym otworzyła szafę i zaczęła wyjmować niezbędne na wyjazd rzeczy.
Nazajutrz rano opuścili mieszkanie z jedną walizką. Nie wzięli ciepłych ubrań, myśląc, że wkrótce wrócą. Pisarzowi udało się jeszcze wyjąć z banku wszystkie swoje oszczędności, tj. 50 tysięcy lirów (w czasie wojny w północnych Włoszech garnitur kosztował 15-20 tysięcy lirów, a męskie buty 3-5 tysięcy). Przez dwa dni ukrywali się w willi znajomego Szweda, męża tłumaczki książki Elsy. Następnie wyruszyli pociągiem do Neapolu. W pobliżu miasteczka Fondi, około 120 km przed Neapolem, pociąg zatrzymał się z powodu zniszczenia torów przez alianckie bombardowania. Miasto było opustoszałe. Piechotą dotarli do jakiejś wioski. Pewien chłop przechował ich kilka dni. Kiedy Niemcy zaczęli robić obławy w celu wywożenia młodych na roboty do Rzeszy, Alberto i Elsa uciekli w góry, docierając do osady Sant’Agata. Chłop, Dawid Marocco, wynajął im w swoim kamiennym domku pokój. Rodzina Marocco, jak i pozostali rolnicy, uprawiali na zboczach w systemie tarasowym zboże, ziemniaki, kukurydzę, pomidory i len. Kobiety na krosnach tkały lniany materiał. Wszyscy jedli raz dziennie fasolę z chlebem popijając jedną szklanką miejscowego kwaśnego wina. Siedzieli na pieńkach, bo w domu nie było krzeseł.
Nadeszła jesień i zrobiło się chłodno. Elsa miała dwie letnie sukienki i sweter, Alberto lekki garnitur, który nie nadawał się na późną jesień i zimę. Miał tylko dobre buty kupione od dezertera. Oboje marzli.
– Kupiłbym ciepłe rzeczy, ale nie mam od kogo. Dezerterzy już nie pojawiają się, a wieśniacy nic nie mają poza tym, co na grzbiecie – Alberto żalił się żonie, gdy układali się do snu.
– Może pojedziesz do Rzymu po ubrania? – zaproponowała nieśmiało.
– Zaaresztują mnie.
– Zapomniałam. Ja pojadę – rzekła zdecydowanie.
– Nie rób tego. Narażasz się na niebezpieczeństwo – był pełen obaw. – Spróbuję coś załatwić.
– Nic nie załatwisz. Zanim przyjdą alianci, zamarzniemy tu.
– Anglicy są już w Neapolu.
– Jutro wyruszam.
Elsa poszła na stacje kolejową do Fondi, skąd dotarła do Rzymu. Z mieszkania wzięła dwie walizki ciepłych ubrań i rękopis Kłamstw i czarów. Na dworcu niemiecki żołnierz pomógł jej zanieść walizki do pociągu, za co podziękowała mu ładnym uśmiechem. W Sant’Agata pojawiła się następnego dnia. Zmęczona i szczęśliwa. Alberto wyściskał ją. Było mu głupio, że nie mógł pojechać. Kilka rzeczy ofiarowała gospodarzowi i jego żonie, którzy w podzięce wycałowali ją po rękach.
Wieczorem Alberto i Elsa rozmawiali w swoim pokoju.
– Cieszę się, że ci się udało – przytulił ją. – Jesteś nie tylko odważna, ale i wielkoduszna.
– Jestem przyzwyczajona do trudnych warunków życia – zmieniła temat. – Chyba bardziej od ciebie. Ty żyłeś w wygodach…
– Ale wiem, co to bieda. Przez lata żyłem skromnie, nie chcąc wyciągać od starych pieniędzy. Bieda ma pewien urok, a w ubóstwie jest coś eleganckiego. Choć bieda nie musi oznaczać nędzy.
– Filozofujesz – ironizowała.
– To moje głębokie przekonanie. Być biednym oznacza bycie potężnym.
– Teraz już naprawdę wymyślasz…
– Przysłowie neapolitańskie mówi, że trzej ludzie są potężni: papież, król i człowiek, który nic nie ma.
– Niegłupie.
– Liczy się bycie, bo istnienie jest siłą niezniszczalną.
– To egzystencjalizm.
– Otóż to.

Pobyt Moravi i Morante w Sant’Agata zakończył się po dziewięciu miesiącach, gdy pod koniec maja 1944 roku po ataku lotniczym i artyleryjskim Amerykanie przerwali front. Pięciu niemieckich artylerzystów w postrzępionych mundurach poddało się Moravi, rzucając przed nim karabiny. Para pisarzy udała się do Neapolu, gdzie przez miesiąc mieszkała z wojskiem angielskim.
Po powrocie do Rzymu Alberto pisał teksty do radia i gazet, za co otrzymywał 12 tysięcy lirów miesięcznie, co nie było wygórowaną kwotą. Po pewnym czasie sprzedał dom po ojcu (miał część spadku po nim) i kupił mieszkanie przy via dell’Occa, w którym zamieszkał z Elsą do końca małżeństwa (po separacji wyprowadził się, ona zaś mieszkała w nim sama do śmierci, lecz nie uprzedzajmy faktów).
Na przełomie lat 40. i 50. uświadomił sobie, że jego miłość do żony gaśnie. Po wydaniu przez Elsę Kłamstw i czarów oboje w domu czytali świeże recenzje, które był entuzjastyczne. Pisarka czuła się doceniona.
– Pancrazi twierdzi, że jest to piękna książka – Alberto nie odrywał oczu od Corriere della Sera.
– Zgadzam się w całej rozciągłości – uśmiechnęła się.
– Brakuje mi miłości własnej, która u ciebie jest tak bardzo rozwinięta.
– Do czego pijesz? – zaniepokoiła się.
– Do niczego. Mnie można krytykować bez obawy, że negatywne sądy o moich tekstach spowodują na przykład wściekłość lub rozstrój nerwowy. W twoim przypadku zaś… – przerwał, obawiając się, że mógłby posunąć się zbyt daleko.
– Ale mnie nikt nie krytykuje – była zdziwiona.
– Rozważam teoretycznie. Pamiętam, jak krytykę swoich wierszy i opowiadań brałaś do siebie.
– Jak zwykle przesadzasz.
– Masz krańcowe poglądy: ze mną, albo przeciwko mnie. Bez odcieni.
– Fantazjujesz.
– Zawsze miałaś uczuciowy stosunek do własnej twórczości.
– To już lepiej.
– Ta uczuciowość wynika z tego, że jesteś kobietą.
– Bzdury – zaprotestowała ostro.
– Do rzeczywistości podchodzisz uczuciowo. Lecz ona najczęściej ci nie odpowiada – kontynuował myśl. – Złe stosunki ze światem łagodzisz pozytywnym stosunkiem do swojej twórczości.
– A tobie odpowiada ta beznadziejna rzeczywistość?
– Lubię ją. Tak samo, jak tworzących ją ludzi.
– Gdybyś lubił ludzi, nie atakowałbyś mnie. I to w chwili, gdy osiągnęłam sukces – zapłakała.
– Elsa, proszę cię… – zorientował się, że posunął się za daleko.
– Coraz bardziej utwierdzam się w tym, że jesteś niedobrym człowiekiem.
– Ja? Niedobry? To niewyobrażalne, co wygadujesz – zdenerwował się. –  Gdy w czterdziestym ósmym zbiór moich opowiadań Nieposłuszeństwo miał największą szansę na Premio Strega, przyszedł do mnie Brancatti z delegacją pisarzy, prosząc żebym wycofał Nieposłuszeństwo z listy książek kandydujących i dał szanse zwyciężyć Angliolettiemu, bo był bez pieniędzy, które potrzebował dla córki wychodzącej za mąż. Choć nie śmierdziałem groszem, wycofałem książkę. On otrzymał nagrodę. Taki jestem niedobry…
– Nic mi o tym nie mówiłeś.
– Nie było się czym chwalić.
– Pogadajmy spokojnie.
– Otóż to. Nigdy nie możemy spokojnie porozmawiać o jakiejkolwiek trudnej sprawie, bo uważasz, że wszyscy cię krzywdzą, a najbardziej ja. Nie mogę, nie mogę… – mówił zrezygnowany.

Kilka lat po wojnie, gdy sytuacja gospodarcza kraju ustabilizowała się, a Moravia dobrze zarabiał, małżonkowie odbyli parę podróży zagranicznych. Odwiedzili Egipt, Izrael i Turcję. Potem pojechali do Francji. Podczas wycieczek nieustannie się kłócili. Po ulokowaniu się w paryskim hotelu Pont Royal Elsa powróciła do sytuacji w Kairze, gdy otrzymała od męża telegram zaadresowany na Elsę Moravia.
– Dlaczego nie napisałeś: Elsa Morante?
– Bo jesteś moją żoną – odpowiedział spokojnie.
– Przecież nie zmieniłam nazwiska. Naruszyłeś moją godność.
– Wyolbrzymiasz problem.
– Masz rację, to jest problem, lecz go nie wyolbrzymiam. Poniżyłeś mnie.
– Nazwisko napisałem odruchowo.
– Kłamiesz!
– Jeśli wiesz lepiej, to ta rozmowa nie ma sensu. Nasze małżeństwo zaczyna mi  przypominać przebywanie w ślepym zaułku.
– Mamy odmienne poglądy na życie.
– Tu się zgadzamy. Ja przyjmuję świat taki, jaki jest – mówił wciąż spokojnie.
– To twój błąd. Złe rzeczy powinno się zmieniać.
– Całe życie kopiesz się z koniem. Nie trzeba dużej wyobraźni, by wiedzieć, kto przegra.
– Myślałam, że będziemy partnerami. Różnymi, lecz szanującymi się.
– Szanuję cię. Nawet, jeśli mnie ranisz, a robisz to dość często, nie obrażam się. Wiesz dlaczego? – zawiesił głos. – Bo mam patologiczną zdolność do nie obrażania się.
– Uważasz się za lepszego pisarza – uderzyła go z innej strony.
– Kompletnie nie rozumiesz, że nie interesuje mnie rywalizacja. Tym bardziej z tobą. To w twojej wyobraźni, a może w podświadomości tkwi zadra mojej rzekomej lepszości. Ta zadra potwornie cię męczy. Zrozum, nie uznaję się za lepszego literata. Jestem ponad to.
– Możesz zaprzeczać, lecz twoje zachowanie i udzielane wywiady mówią co innego.
– Elzo, jesteś dobrą pisarką i nie ma potrzeby, żebyśmy się antagonizowali.
– Słowa, słowa. Podskórnie czuję, że mi nie sprzyjasz. Nie wspierasz mnie…
W tym momencie Elsa zaczęła pojękiwać i ciężko oddychać. Po sekundzie osunęła się z fotela na dywan. Zemdlała. Alberto pochyliwszy się, klepał ją po policzkach, następnie z  łazienki przyniósł mokry ręcznik, którym okładał jej czoło. Nic to nie pomagało. Leżała bezwładnie z zamkniętymi oczami. Postanowił wezwać pomoc. W Paryżu znał trzech lekarzy. Dzwonił do nich, lecz telefony milczały. Była niedziela, więc zapewne gdzieś wyjechali. Bezradny usiadł na łóżku, myśląc o następnych krokach zmierzających do ratowania jej. Po kilku minutach ciszy pełnej trwogi Elsa otworzyła oczy. Spojrzała na męża i zaczęła się głośno śmiać. Okazało się, że udała omdlenie. Sprawnie wstała, obciągnęła sukienkę i poszła do łazienki poprawić zmierzwioną fryzurę.  
„Kretynka – Alberto pomyślał wściekły. – Właściwie jest biedną istotą. Kobiety, znajdując się w niewygodnej sytuacji, najczęściej płaczą, aby przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Argumenty nie mają dla nich znaczenia. Ona posunęła się o krok dalej. Mając rozwinięty zmysł tragizmu, świetnie zagrała. Kto gra przed bliską osobą, nie jest szczery. Patrząc oczami pisarza, widzę dramatyczną scenę. Patrząc oczami człowieka uwikłanego w to wszystko, zadaję sobie naiwne pytanie: jak dalej z nią żyć? Mam odpowiedź. Zabiję ją. Zamorduję z zimną krwią – myślał wzburzony. Po chwili spojrzał na łazienkowe drzwi, spod których rozchodziła się smużka światła. – Nasz związek jest tak ścisły, tak złożony, że będzie to najrozsądniejsze rozwiązanie. Żadnej separacji, żadnej! – Po minucie uspokoił się. – Ależ ze mnie skończony głupiec” – zakończył refleksję.

Po wygaśnięciu wrogości, małżeństwo Elsy i Alberta przekształciło się w związek osób żyjących obok siebie. Nastąpił czas chropawej przyjaźni. Pisarz nazwał go okresem egzystencjalnej symbiozy. Podczas jego podróży do Ameryki w 1955 roku Elsa zakochała się w reżyserze, Luchino Viscontim. Po powrocie powiedziała o nim mężowi. Romans trwał dwa lata. Z rana wychodziła do jego domu, spędzała z nim cały dzień, późnym wieczorem wracała do swojego mieszkania. Kiedy Alberto układał się do snu, często siadała w nogach łóżka i opowiadała o nim. Słuchał ze spokojem oddanego powiernika, jakby cała sprawa go nie dotyczyła. Nie czuł się rogaczem (to określenie we Włoszech jest największą obrazą dla mężczyzny). Tylko chwilami ogarniało go zakłopotanie.
– Ale przecież on jest homoseksualistą. Nie przeszkadza ci to? – zapytał po wysłuchaniu jej kolejnych zachwytów. „Ma dziwną słabość do nich…” – uśmiechnął się pod nosem.
– Jest stuprocentowym mężczyzną. Ponadprzeciętnie inteligentnym. Nie muszę dodawać, że bardzo przystojnym, bo go znasz.
– No i pochodzącym ze starej arystokratycznej rodziny – uzupełnił zgryźliwie.
– To nie ma znaczenia.
– W początkach kariery miało znaczenie.
– Będę współpracowała z nim przy nowym scenariuszu – pochwaliła się.
– Słyszałaś, że miał romans z aktorką grającą w faszystowskich filmach? On… marksista…
– Ludzie się zmieniają.
– Visconti nie zmienił poglądów, co świadczy o jego krystalicznej moralności – zauważył kąśliwie.
Po dłuższej pauzie Elsa wstała z łóżka.
– Odchodzę – zakomunikowała niemal oficjalnym tonem, poprawiając włosy, żeby zająć czymś ręce. Po chwili uzupełniła: – Jutro przenoszę się do Luchina.
Alberto spojrzał na nią. Elsa, czując na sobie piekący wzrok, odwróciła głowę.
– Będę to przeżywał – rzekł ironicznie. W rzeczywistości jej decyzja zabolała go.
„Muszę się z tym pogodzić. Choć już nie należy do mnie, wciąż jest moją żoną. Przyzwyczaiłem się do niej i do wszystkiego, co nas łączy i dzieli” – myślał zasmucony.
– Tak będzie najlepiej. Wolę czyste sytuacje – zakończyła.
Nazajutrz miała się spotkać z Viscontim o godzinie dwunastej. Czekała kilka godzin. Nie pojawił się. Po południu wróciła do męża. Czuła się, jak zbity pies. Opowiedziała mu szczerze, jak było.
– Cieszę się, że wróciłaś – Alberto rzekł po jej krótkiej relacji.
– Ja też – skłamała, po czym wybuchnęła głośnym płaczem.
Zdarzenie to spowodowało, że pisarka stała się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Doznane upokorzenie przerodziło się w mieszankę wybuchową, której odłamki raniły Alberta. Obnosiła się ze swoim cierpieniem, oskarżając cały świat, głównie męża o to, co ją spotkało.
W okresie jej romansu pisarz zachowywał się przyzwoicie. No, może nie całkiem, bo kilka razy odwiedzał prostytutki. Choć przekonał siebie, że białe małżeństwo z niekochaną żoną nie jest sytuacją patologiczną, jednak jego organizm odczuwał to inaczej. Opanowały go dolegliwości psychosomatyczne. Najpierw nie mógł poruszać prawą ręką, później doznał różnych uczuleń, najbardziej na sierść kotów, które były ulubionymi zwierzętami żony. Po jakimś czasie doznał zakłócenia lateralizacji; na przykład chciał podnieść lewą rękę, a podnosił prawą. Kolejną chorobą był liszajec.
Mimo tych przypadłości wciąż z nią mieszkał i zabierał ją na zagraniczne wojaże. Ich ostatnimi wspólnymi podróżami były wycieczki do Iranu i Indii. W teherańskim hotelu zrobiła Albertowi karczemną awanturę z tego powodu, że zaproponował jej, aby kartki pocztowe do Włoch z pieniędzmi przeznaczonymi na znaczki, dała recepcjoniście z prośbą o ich wysłanie.
– Pieniądze ukradnie, a kartki wyrzuci – krzyknęła.
– Pracownicy hotelowi są przeszkoleni do kontaktów z cudzoziemcami. Nie masz za grosz zaufania do ludzi.
– Chodźmy na pocztę.
W urzędzie pocztowym zrobiła awanturę urzędniczce w okienku, nie mogąc się z nią porozumieć, bo ta nie znała żadnego obcego języka.
W Indiach również nie obyło się bez awantur.
Po pewnym czasie Elsa znalazła pocieszenie w młodszym o 24 lata amerykańskim malarzu, Billu Morrow, którego poznała w 1959 roku podczas podróży do USA.
Rok później Alberto poznał dwudziestoparoletnią pisarkę Dacię Maraini, w której się zakochał.
Alberto i Elsa wciąż mieszkali razem w locum przy ulicy dell’Oca. W dniu swoich pięćdziesiątych trzecich urodzin, 28 listopada, pisarz pracował przy biurku w swoim gabinecie. Był wieczór. Po zapukaniu do drzwi weszła Elsa z kwiatami. Bez słów, niemal wzgardliwie, położyła je na biurku, zamiast mu je wręczyć.
– Dziękuję – Alberto udał, że nie zauważył jej przykrego zachowania.
Zbliżyła się do drzwi.
– Z Passolinim lecę do Afryki.
– Słyszałam – zatrzymała się na progu.
– Może poleciałabyś z nami? – zaproponował neutralnym głosem.
– Nie żartuj. Weź Dacię. Dziewczę na pewno się ucieszy – powiedziała lekceważąco.

W samolocie po lewej stronie pisarza siedział poeta-reżyser Pier Paolo Pasolini, po prawej Dacia Maraini. Podczas nocnego lotu nad Saharą wszyscy, z wyjątkiem Moravi, spali. „Dlaczego wciąż się z nią męczę? – myślał o żonie. – Przez lata młodości cierpiałem w gipsowym pancerzu, teraz też czuję, jakbym był cały unieruchomiony w gipsie. Dość tego! Ona ma malarza, ja mam Dacię. Musimy się rozejść” – zakończył refleksję, doznając niemal fizycznego uczucia wyzwolenia.
Po powrocie z Afryki Moravia postanowił rozmówić się z Elsą.
– Zgodzisz się, że mieszkając razem tworzymy toksyczny związek – powiedział wprost.
– Rzadko się z tobą zgadzam, lecz w tym przypadku przyznaję ci rację – potwierdziła bez emocji.
 Pisarz był zdziwiony jej spokojem.
– Wyprowadzę się. Możesz tu mieszkać. Później, jak będziesz chciała, kupię ci mieszkanie.
– Zawsze uważałam cię za dobrego człowieka – jej oczy zamgliły się.
W tym momencie pisarz przypomniał sobie, gdy nie tak dawno była o nim przeciwnego zdania.
– Nie będę ci wypłacał miesięcznych alimentów… – zawiesił głos.
W ułamku sekundy jej smutne duże oczy przemieniły się w jadowite oczka. Otworzyła usta, by wykrzyknąć swoją wściekłość…
– Jutro dam ci pełnomocnictwo do mojego konta, żebyś miała na życie. Mam do ciebie zaufanie – ubiegł jej reakcję.
Słowa te zamurowały ją.
– Dzię-ki – wykrztusiła.
– To ja ci dziękuję. Wspierałaś mnie w najtrudniejszych czasach. Podczas wojny byłaś taka dzielna.
– Sytuacje wyjątkowe jakoś nigdy mnie nie przerażały. Przeciwnie, mobilizowały. Gorzej jest z kołowrotem dnia codziennego.
– Przez grzeczność nie zaprzeczę – odrzekł nie bez złośliwości.

Alberto i Elsa w 1961 roku przeprowadzili separację „topograficzną” (jak się wyraził pisarz), bez występowania do sądu. Z Dacią zamieszkał przy Lungotevere della Vittoria w pobliżu Tybru. Moravia przy młodej pisarce „znów chwycił oddech”, a osiemnaście lat, które z nią spędził, uważał za najlepszy okres w życiu. Dacia była łagodna i czuła. W 1978 roku rozstali się. Po pewnym czasie Alberto związał się z młodszą o ponad 45 lat pisarką Carmen Llerą. 26 września 1990 roku zmarł w wieku niespełna 83 lat.
Elsa Morante zamieszkała razem z Billem Morrow po prawej stronie Tybru w osiedlu Parioli w mieszkaniu, które otrzymała od Moravii. Jako młody malarz pragnął uznania i światowej sławy uważając, że jego obrazy są znakomite. Nadużywał alkoholu i narkotyków. Zdradzał ją z kobietami i mężczyznami. Cierpiał z powodu braku uznania, a seks z Elsą traktował jako środek przeciwbólowy. Była dla niego kochanką i opiekunką, prawie matką. Pisarka akceptowała to. W tym czasie Bill miał w rzymskiej galerii La Nuova Pesa wystawę, która okazała się artystyczną porażką. Głęboko ją przeżywał. Powrócił do Nowego Jorku. W 1962 roku w trakcie jakiejś imprezy wypadł z okna z Empire State Building. Nie wiadomo, czy popełnił  samobójstwo, na pewno znajdował się pod wpływem środków odurzających.
Elsa Morante z rozpaczy chciała się zagłodzić. Alberto przychodził do niej, próbując ją karmić. Pisarka, będąc w depresji, przez rok nie wychodziła z domu. Po pewnym czasie powróciła do pisania, dzięki czemu nabrała chęci do życia. Wyrazem jej rozpaczy po śmierci ukochanego był wiersz Do widzenia (fragment):

Z chorego miejsca twojego milczenia
poranny krzyk budzi mnie każdego dnia.
O niebiańska nocy bez zmartwychwstania
wybacz raz jeszcze wrócę do tych wpisów.
(…)
Twoja śmierć jest głosem syreny.
Może przez zatracenie? Przez łaskę?
W truciźnie? W lekarstwie?
Może w mądrości? We śnie?

Elsa Morante była pierwszą kobietą uhonorowaną Premio Strega (1957) za Wyspę Artura (L’Isola di Arturo). Za książkę Aracoeli  (1982) otrzymała dwa lata później francuską nagrodę Prix Medicis. Na początku lat osiemdziesiątych złamała kość udową, w związku z czym długo była unieruchomiona. W 1983 roku próbowała się otruć gazem, od śmierci uratowała ją gosposia. Rok później, po zdiagnozowaniu krwiaka mózgu, przeszła udaną operację. 25 listopada 1985 roku zmarła na zawał serca.

Burzliwe małżeństwo Moravii i Morante było pasmem wzlotów i upadków. Od miłości, przez przyjaźń, przywiązanie i tolerancję, do obojętności i niechęci. Historia związku wybitnych indywidualności nigdy nie jest nudna, często toksyczna; pełna niepokojów i udręk. „Pary literatów to zaraza” – powiedziała po latach.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko