Elżbieta Isakiewicz – Powrót (opowiadanie)

0
154
Ryszard Tomczyk

Z parapetów zwisały zające. (Strzelano do nich na część świętego, którego imię nosiło powiatowe koło łowieckie). Pośmiertnym życiem zajęcy przez dwa tygodnie – tyle wymagało, żeby skruszały w reinkarnacyjnej wędrówce na pasztet – zawiadywały porywy wiatru. Zające były dwa. Targała nimi bryza, mierzwiąc sierść, chłostały zimne ulewy.

Mniej więcej w połowie kruszenia zajęcy, tuż po zmierzchu, na stacji kolejowej dostrzeżono rzeźnikową. Tułiła głowę w postawionym kołnierzu i, łypiąc niepewnie na boki, taszczyła walizkę o wytartych rogach, co – według opinii wygłaszanych później w punktach usługowych – dowodziło skąpstwa trenera drużyny piłki siatkowej, z którym uciekła.

Ze szczątkowych relacji przechodniów mijających owego wieczoru rzeźnikową dało się scalić wiarygodną kolejność zdarzeń.

Przybyła, co i raz potykając się o nierówności trotuaru, w trzy kwadranse dotarła do kamienicy przy głównym trakcie, w której ongiś zamieszkiwała z rzeźnikiem. Mijanym bez względu na wiek i płeć kłaniała się pierwsza głosem odległym i zduszonym, jakby dochodził z innej bajki, tak że wielu niedowierzało, że to naprawdę ona, a niektórzy nie odpowiadali wcale. Pękaty cień walizki wlókł ją po ścianach kamienic, wypierając cienie kotów, nażarte i rozlazłe.

Na klatce schodowej przepaliła się żarówka i lokatorów, którzy właśnie zasiadali do kolacji, dobiegało tarcie walizy turlanej na ślepo po stopniach schodów. Malarz pokojowy, co na drugim piętrze kończył roboczy dzień w odnawianym mieszkaniu buchalterostwa swą ulubioną przyśpiewką Przybądź do mnie, dam ci kwiat paproci i spłukiwał zapylone gardło bimbrem z butelki po oranżadzie, zaciekawiony zapuścił oko przez judasza: rzeźnikowa przytargała walizę pod drzwi, wytarła z czoła pot i nieśmiało zapukała, jakby znalazła się tu po raz pierwszy.

– Trzęsła się – opowiadał malarz. Myślałby kto, że w gorączce. Nikt nie otwierał. Odczekała chwilę i od nowa puka. Wreszcie chrzęst łańcucha…

Rzeźnik stanął w progu na bosaka, w podkoszulce, rozciągniętych portkach i wąsem zwisającym w wyrazie dobitnego przeciążenia. W prawej dłoni trzymał nóż zasnuty pręgami krwi, na co malarz jęknął spod judasza: – Kurdefelek!

Słabowite światło, wymknąwszy się przez uchylone drzwi, objęło połowę sylwetki rzeźnikowej, padło na jej twarz z pełnymi spierzchniętymi ustami, na obrys piersi ściśniętych stanikiem, na zgałganioną walizę – i zdawało się, że pod naporem tego widoku wąsy rzeźnika zwisały coraz dobitniej.

Rzeźnikowa przygryzła suche wargi: – Wróciłam, bynajmniej – dał się słyszeć schrypnięty szept. Wtedy malarz pokojowy zachwiał się przy judaszu, potrącił drabinę i przez piętra, przez mrok podniósł się kanciasty, metaliczny, otrzeźwiający huk. Rzeźnik drgnął, spojrzał na nóż i zakomunikował: – Ryby patroszę. – I, nie domknąwszy drzwi, wycofał się do środka.

Uczyniła ostrożny krok do przodu, rzekłbyś, stąpa po lodzie, i drugi taki sam, po którym znalazła się za progiem.

To, co działo się tej nocy w mieszkaniu rzeźnikostwa, pozostanie tajemnicą, jeśli nie liczyć gestu zaciąganych zasłon, zarejestrowanego przez wracającego z drugiej zmiany brygadzistę z miejskiej gazowni, i kobiecego łkania wznoszącego się i spazmatycznie osuwającego w ciemność, o czym doniosła punktom usługowym roznosicielka mleka.

Kolejne dni udokumentowano szczegółowiej.

Wczesnym rankiem, zdjętym przymrozkiem, od którego zasrebrzyły się parapety i zesztywniały ogony zajęcy, rzeźnik jak co dzień pojawił się na przystanku tramwajowym, skąd udawano się do miejskiej rzeźni. W zatłoczonej senności charkliwie spluwano ślinę i dopalano pierwsze papierosy; rzeźnik wypalił dwa.

– Wróciła? – pokręcił głową operator wózków widłowych i klepnął go w ramię, trudno rozstrzygnąć ze współczuciem czy uznaniem.

– Wróciła – smuga dymu zasnuła oblicze rzeźnika i pokolebała się ku jaskrawiejącemu wschodowi.

Trzy i pół godziny później, w czasie przerwy śniadaniowej, uwagę większości przykuło zawiniątko, które rzeźnik wyłożył na obciągnięty pooraną ceratą stół zakładowej stołówki; z owiniętych w pergaminowy papier pajd zsuwała się pasta rybno-jajeczna, było jasne: dzieło rzeźnikowej, bowiem po jej zniknięciu rzeźnik-wegetarianin posilał się w stołówce jedynie mlekiem.

Tymczasem w maglu obsługującym sześć ulic odsunięto sztaby punkt o dziesiątej i od razu zaczął się tam skwapliwy ruch, jakby bielizna nie mogła ścierpieć zwłoki. Niemal jednocześnie przytargały toboły piekarzowa i zdunowa, zderzając się w drzwiach z pułkownikową i buchalterową. Poszła w ruch prasowalnica, tum dum dum, zabulgotały zawiasy, opary gorącego dżdżu obejmowały płachty prześcieradeł i powłok, obmywając je ze śladów gwałtów, żądz i ugaszeń.

– Rzeźnikową spotkałam – obwieściła buchalterowa i rozłożyła na blacie prasowalnicy poszwę z falbanami. – Chodniki trzepała jak na jakie święta. A co to tak szybko wróciło się z wielkiego świata?, zagaduję. A ona blada taka, oczy podkrążone na niebiesko, ręką macha, szkoda gadać bynajmniej, powiada, i w lament nad tym chodnikiem i trzepaczką uderza, a kurz z niego czarny niby diabelski oddech wyfruwa, aż się sroki wtrząchnęły na drzewie. Oj, jaka ja durna byłam, sportsmenkę, kontynuuje, znalazł sobie mój trener od siedmiu boleści, bydlak jeden.

Magiel mieścił się w suterenie, parno się tam zrobiło jak w łaźni. – Skaranie boskie – wtrąciła profilaktycznie piekarzowa. O grzbiety wygładzonych prześcieradeł ocierały się obudzone ze snu, zimujące tu muchy, pstrzyły biel wiązkami czarnych kropek.

– A co na to rzeźnik? – pułkownikowa uniosła wydatną brodę, co nadało jej wygląd rzeźby upamiętniającej zaczątki wojskowości.

– Nie wy-gnał kobity! – wyskandowała buchalterowa z nutą czegoś trwożliwego w podniesionym głosie.

W tym czasie w budynku przy głównym trakcie malarz pokojowy nanosił na świeżo pomalowane ściany wzór pochylonych skośnie liści paproci, nie ustając w śpiewie.

Śnięte spojrzenie zajęczych źrenic przesuwało się w zgodzie z kierunkiem wiatru, a to na ogołocony konar lipy skłonionej ku brukowi, a to na dach przeciwległej budowli z iskającymi się gołębiami, a to na przyuliczny śmietnik, a to na włochatego kocura, który skradał się do piwnicznej wnęki, a to na błysk otwieranej szyby, a wszystko oprócz błysku do góry nogami, jak to przy zwisaniu.

Po wieczór w kamienicznych oknach zamiast żarówek zajaśniały oblicza lokatorów znudzonych brakiem wrażeń. Nie zawiedziono się. Jeszcze przed zmrokiem szyby zalśniły różowawym odblaskiem okrycia rzeźnikowej, drepczącej pod rękę z rzeźnikiem, którego czarne ujarzmione brylantyną włosy zaświadczały o ważkim charakterze tego wyjścia we dwoje na utarty wybieg głównego traktu.

Szli w milczeniu, bez pośpiechu.

Szyld knajpy z rysunkiem kutra trawionego w brzuchu żarłocznych fal przekrzywił się i od tego pochylenia zdawał się unosić także bruk na rynku i z ukosa zwalał się nieboskłon. Weszli do środka, gdzie wszystko było w pionie, oprócz jakiegoś faceta w głębi sali, śpiącego z głową w dłoniach. Rzeźnik zamówił dwie porcje śledzia w oleju i wódkę. Przybądź do mnie, dam ci kwiat paproci – wydzierał się podwórkowy śpiewak ze zdartej pocztówki dźwiękowej, która trzeszczała z adapteru na poplamionym majonezem kontuarze. Wypili. Rzeźnikowa dostała wypieków.

Bywało, zaglądali tu przy państwowym święcie, pogadując z innymi o przeszłych i przewidywanych nawałnicach, o kiszeniu kapusty, o weseliskach, co formowały orszaki w tańcu, by za chwilę wieść je ku cmentarnej żałobie, o pladze gryzoni trzebiącej piwnice i plamistej chorobie fląder, przez którą rybackie sieci na całym wybrzeżu wiotczały jak wyssane piersi, o piłkarskich meczach, po których mężczyźni snuli się na wymiękłych nogach, o aparaturze do produkcji bimbru przekazywanej po sąsiedzku w sakralnej ciszy, o babskich fochach i samczych chuciach, a także o czasie, co go po śmierci nie ma, a za życia ciągle umyka. Nic od lat nie zmieniało się w tej rybnej knajpie na rynku, przeciwnie, wszystko włączało się w swojskość płynącą szerokim nurtem w siarkowodorowych oparach miejskich kanałów razem z wonią smażeniny i lśnieniem brylantyny na czaszkach mężczyzn podczas kościelnych odpustów, z widokiem budynków i twarzy, które z czasem upodobniały się do siebie w odbarwionym wyrazie. I z tego wszystkiego, co było dawniej, przemawiało błogosławieństwo topornej zatęchłej normalności, utrwalanej usłużnym cyklem przemijania, a co najwyraźniej uwolniło w rzeźnikowej jakieś zatajone wzruszenie, bo, dotykając bochniastych dłoni rzeźnika, odezwała się nagląco: – Zatańczmy, bynajmniej.

Rzeźnik przechylił kieliszek, łyknął, chuchnął, chrząknął, przesunął paluchami po śliskich włosach i bez słowa wstał, pociągając rzeźnikową na parkiet wytarty wieloletnim naporem podeszew. Posunęli sztywno, ostro, jak przed laty na potańcówce w remizie, gdy rzeźnik – wtedy jeszcze czeladnik na oddziale selekcji tuszy – wypatrzył wśród podpierających ścianę dziewuch tę z dużymi popękanymi ustami, wprost proszącymi o zwilżenie.

Trzeszczy płyta, z jej rowków – niczym z nocy świętojańskiej wyplątują się srebrne włókna, co wedle podań i niektórych leśników przyoblekają kulistą światłością kwiat kwitnącej paproci, szurają podeszwy, wzbija pył, wiją się dymki, a rzeźnik wzrokiem łowczego wodzi ponad głowami obecnych, jakby w poszukiwaniu świetlistego cudu przeczesywał czołgające się, strzępiaste kłącza.

Rzeźnikowa przeciwnie – w lęku, że przegapi ów moment ważący o śmierci i życiu, które zyskuje tylko ten, kto kwiat paproci zerwie – nie spuszcza oczu z twarzy rzeźnika. Kolana w zgięciu, kroki w gwałtownym nawrocie, w uszach szmer skończonej, kręcąco się martwo płyty. I naraz głos, rozchwiany, przywleczony z narożnego stolika drugiego końca sali.

– Rogacz!

Świadkowie, w tym dróżnik i emerytowany domokrążca zeznali później na komisariacie, że okrzyk ten wydał przebywający na przepustce z więzienia, gdzie trafił za seryjną kradzież pończoch nylonowych z fabryki odzieży damskiej, zatrudniony tam nocny stróż. Miał zmarniały wygląd spóźnionego pasażera ostatniego pociągu, długie pałąkowate ręce i niewspółmiernie krótkie nogi, na których ledwie stał, wydobywając z gardła rzężenie: – Rogacz z łanią, do jasnej anielki!

Podłechtany uczynionym wrażeniem (o kurwa, rozległo się zewsząd) runął w stronę rzeźnika i rzeźnikowej, tkwiących wciąż pośrodku parkietu, gdzie przed chwilą odbywało się poszukiwanie kwitnącej paproci.

Rzeźnik wyprostował się niczym salutujący żołnierz i wyciągnął pięści sprężyście, prosto w samo centrum obrzękłej twarzy stróża, który w mgnieniu powalił się na podłogę, rozsiewając bryzgi krwi. Stróż, oszołomiony jedynie przez moment, wytarł twarz rękawem, podpełznął do nóg rzeźnika i podciął je wściekłym pchnięciem. Jęk rzeźnikowej, rumor pośpiesznie odsuwanych krzeseł, dwa zakleszczone ciała turlające się w bezdechu, ciągnące za sobą wczepioną w kłęby kurzu woń samczego potu, kwaśną i żrącą.

Przybyły patrol wezwał karetkę (na nieforemnym ciele stróża stwierdzono liczne rany tłuczone, pęknięcia żeber i szczęki), rzeźnika po pobieżnym opatrzeniu zabrano na komisariat, gdzie spędził dobę.

Ruchy firanek nie ustawały, a rzeźnikowa prostowała się, nabierała gibkości, jakby odsączono z niej truciznę, chętnie też przystawała na pogawędki. Widywano, jak się uśmiecha i wtedy jej pełne wargi rozsnuwały się jędrny, popękany obwarzanek.

Obniżone ciśnienie dni zapewniało rankom, południom i nocom łagodne płowienie. Z powodu kontuzji stawu łokciowego rzeźnik przez dwa tygodni obnosił swą  rękę na temblaku, zaś sińce na twarzy, mieniące się odcieniami złamanej żółci i granatu, skrywał pod daszkiem czapki głęboko nasuniętej na czoło. Z drugiego piętra na całą klatkę schodową roznosił się w tym czasie zapach jego ulubionych bezkrwistych potraw, między innymi zupy kalafiorowej, grzybowych pierogów, placków kartoflanych, gryczanych gołąbków oraz naleśników ze szpinakiem i ciecierzycą. Potem orzeczono, że rzeźnik do roboty już zdatny.

I tak poniedziałkowym rankiem, który wzdrygał budzonych słotnym dreszczem przełomu jesieni i zimy, zaopatrzony w pakunek z wegetariańskim drugim śniadaniem dołączył do gromady wyczekujących tramwaju w nikotynowych wyziewach i też zapalił.

Tego popołudnia jednak rzeźnikowa na próżno wyglądała go na żeliwnym balkonie, by o czasie wstawić na kuchenkę garnek z jadłem. Wracał sąsiad z chłodni, wracali sezonowi, co zaciągali się na czas skupu tuszy, wracali selekciarze jakości i czyściciele ścięgien, a jej rzeźnik nie.

– Mojego widzieliście? – rzucała w dół.

– Z wszystkimi wyszedł.

Dopiero gdy rozbłysły latarnie i na trotuarze dało się wyodrębnić każdy osobny stukot podzelowanych butów, rzeźnik wyłonił się u zwieńczenia głównego traktu, w sztucznym świetle jakby odcieleśniony, aż rzeźnikową na ten widok zdjął lęk i westchnęła ciężko: – Bynajmniej! – (o czym zaświadczy później gazownikowa otrzepująca właśnie  kuchenną ścierkę z okna naprzeciwko).

– A to czemu tak późno? – spytała cieniutko rzeźnikowa.

– Nie będę jadł – zakomunikował w odpowiedzi i poszedł spać. Ona za nim. Nie odwrócił się jednak całą noc, choć czuwała z zamkniętymi powiekami do przedbrzasku, kiedy to wstała naszykować mu chleb z serem i pastami.

Tego popołudnia rzeźnik znów nie wrócił o zwykłej porze, ani następnego, ani później i postać rzeźnikowej na balkonie, okutana w wełnianą kraciastą chustę, ze wzrokiem wodzącym po bruku nieoczekiwanie wrosła w pejzaż głównego traktu.

– A co tam słychać? – zagadywali czasem przechodnie.

– Powolutku, powolutku – odpierała.

W punktach usługowych spekulowano: jak nic rzeźnik się odpłaca, ma kochankę. Z okiennych i drzwiowych szczelin z szumem suszarek do włosów, ze szczekotem prasowalnic, z brzękiem monet w piekarnianej kasie, z szelestem płaszczy w kościelnych nawach, z dzwonieniem na południe z ratusza wydobywało się i pomykało z bryzą pod balkon rzeźnikowej to powabne, znikczemnione i skryte słowo” kochanka – lecz z posągowej sylwetki wyczekującej nie dało się nic poznać.

Rzeźnik wracał przed północą i od razu zakrzątywał się wokół snu, a na jego twarzy błąkał się wyraz niezagniewanego zasępienia. Zagadnięty odzywał się zdawkowo, lecz nie arogancko, i rzeźnikowej zdarzało się pomyśleć (z czego raz zwierzyła się buchalterowej), że lepiej niechby krzyknął, machnął na odlew, za kudły chwycił, szturchnął, byleby znowu był jak dawniej, bynajmniej żywy.

Z mieszkania rzeźnikostwa przestały buchać wonie pichconych potraw, bo rzeźnik nadal nie jadał w domu. – To co, mam wylać? – pytała. – Oj tam, od razu wylać – mamrotał. – Zjedz.

Po koniec tygodnia do magla wkroczyła z tobołem szewcowa i od razu stało się jasne, że jest to wkroczenie znaczące, bowiem – jak zawsze kiedy miała obwieścić nowinę – podwinęła rękawy bluzki, ukazując krzepkość nadgarstków.

– A wiecie do kogo to rzeźnik po robocie jeździ?

– No mów pani – zatrzymała prasowalnicę właścicielka magla. Szewcowa rozsiadła się na zydlu w rozkroku i jeszcze wyżej podwinęła rękawy.

– Szwagierka moja sprząta u profesorowej, dziewięć stacji stąd na południe w czwartki koleją jeździ. Jednego razu myje okna u tych państwa i widzi: od bramy jakaś starowina do kamienicy sunie, siatkę z zakupami targa, z gęby znajoma. Szwagierka oczami świdruje. Zbynia, ty to, czy nie ty?, woła z góry. Z tą Zbynią na wsi się chowała, krowy i gęsi razem pasały, potem do różnych miast pouciekały szukać swego losu. Na wsi gadali, że Zbynia za szklarza wyszła, ale zostawił ją, jak z brzuchem chodziła, a przedtem z kawałkami szkła ganiał i wygrażał: jak nie dasz, pochlastam. A rasowa była z niej kobita, mocna, dębiasta, a teraz głównie po oczach ją szwagierka poznała, węgielnych, cygańskich (bo i Cygan podobno ją zmajstrował, jak z taborem rozbili się nad rzeką, co wieś do niej przywarta) – tak to starość ludzi przemienia w kruszyny, wiórki wyciśnięte, zapadnięte powłoki. A ja to, ja, chrypi stara. I przywitały się, jak to baby, z płaczem. No i po sprzątaniu poszła do niej szwagierka na parter tej kamienicy. Pokoik ciupeńki, na korytarzu wspólna kuchnia, na drugim końcu ubikacja, ze dwadzieścia lat Zbynia już tak mieszka i powiada, że niczego jej nie brakuje, raczej nadmiar ma wszystkiego, szczególnie samotności i frasunku. A co cię tak, Zbynia, frasuje?, pyta szwagierka. Oj, bo syna mam jedynego, dobry człowiek i pracę ma dobrą, i mieszkanie w mieście, zeznaje tamta. No to radość, nie frasunek!, śmieje się szwagierka. Byłaby radość, byłaby, potakuje Zbynia i herbatniki jakieś suche i stare jak ona sama z serwantki obłupanej wyjmuje, ale ladacznicę sobie wziął za żonę, co z gachem uciekła. Ciesz się, Zbynia, szwagierka na to, jeszcze zdąży sobie porządną przygruchać. Stara zaś ręce załamuje, a toć wróciła, gadzina! A ten twój synalek gdzie pracuje, tknęło coś szwagierkę. A w rzeźni, pochwaliła się Zbynia. O dlaboga, wykrzyknęła szwagierka, ja już wiem, o kogo się rozchodzi!

Szewcowa przerwała i objęła obecnych spojrzeniem królowej magla, która skropiła poszwy, prześcieradła, obrusy i ludzi szczodrym tchnieniem zaspokojonej ciekawości.

– Świat mały – odezwała się w zadumie piekarzowa, ale szewcowa, niby dyrygent bieliźnianej orkiestry uczyniła znak uciszenia: – I zaczyna Zbynia szwagierce opowiadać, jak to pewnego dnia pod trzepakiem na ławeczce spoczywa, a tu z zacienionej bramy wyłania się na jasność podwórzowego placu jej syn rzeźnik, i oczy Zbynia przeciera, bo ze trzy lata albo i dłużej wieści o nim nie miała złych, ni dobrych. A co to się stało, synku, pyta strwożona? Odwiedzić przyjechałem, powiedział rzeźnik i nic więcej. Poszli do tej dziupli, co się Zbynia w niej zagnieździła. A zupę, synku, zjesz? Tylkom na kości gotowała. I zjadł, nie gadając, potem wyłożył na stół monety: kup mi, matka, piwo. No to poczłapała do budki, na drugą stronę ulicy, a on to piwo pił bez słowa, bekając sobie od czasu do czasu jak to chłop przy piwie. Moja wróciła, wypaplał w końcu, spozierając gdzieś w dół, jak ten warchlak, co go za młodości Zbyni i szwagierki ciągnęli na ubój wiejską drogą, a co Zbynia zapamiętała, bo nie miotał się wcale, nie szarpał, gdy tak w ślepiach wzbierały mu przydrożne kamienie. Wróciła, a ja przebaczyć nie mogę, próbowałem i nie potrafię, rozumiesz, matka?, dopił piwo, wytarł wąsiska, na zegarek zerknął i poszedł na stację. Odtąd o tej samej porze wita go Zbynia w bramie, idą do izby, on je zupę, wypija w milczeniu piwo i wraca tam, skąd przybył, dzień w dzień tak samo, w pogodę i słotę, zawsze w  zapadniętej już ciemności. A jak on je i pije, to Zbynia siada naprzeciw ze skrzyżowanymi na piersi rękami i przypatruje się wędrówce łyżki z talerza do synowskich ust, przypatruje się żarówce, co błyszczy odpryśniętym światłem w butelce od piwa i – jak rzecze do szwagierki – w głowie się jej od tego kręci, jakby to ona wypiła piwo, a to kręcenie trochę gorzkie, a trochę słodkie, raz przyprawia o zgagę, a raz o mdłości, raz by chciała do końca życia siedzieć tak i na syna patrzeć, a raz myśli, że przeciętej kiedyś pępowiny już związać się nie da. Ot, frasunek, zgodziła się szwagierka, która zaczęła się zbierać, bo miał nadejść rzeźnik i Zbynia zerwała się, żeby ze schowka pod oknem wystawić na stół piwo.

Szewcowa opuściła rękawy. Niebawem uruchomiona ponownie prasowalnica buchnęła świeżym obłokiem pary.

Maglowa nowina zastała rzeźnikową na żeliwnym balkonie zaraz po tym, jak ratuszowy zegar przegnał dwudziestą godzinę doby. Bezwietrzny, o dziwo, wieczór stał w przestworzach niczym figura z wosku. Z przyrynkowych knajp, podtrzymując się splecionymi ramionami jak w greckim tańcu, wlokło się kilku mężczyzn, pośród nich malarz pokojowy. Posilony gorzałą za wypłatę od buchaltera wydzierał się czkającym basem Przybądź do mnie, dam ci kwiat paproci. Wtem podniósł głowę do góry. – Niech się rzeźnikowa nie martwi – zawołał. – Nie do kochanki, tylko do mamusi chłop jeździ!

Ryknęli śmiechem, od trzewi, od siódmego potu, z głębi zamroczonej duszy, a rzeźnikowej nie drgnął mięsień, a że i wiatru nie było, nawet włos.

Rzeźnik wrócił o swojej porze i gmerał gałką od radia, aż trafił na wiadomości o sporcie. Później położył się spać i natychmiast zachrapał. Gdy rankiem wyruszył do fabryki, rzeźnikowa zawinęła w serwetę placek ze śliwkami, który upiekła na niedzielę i pojechała do Zbyni. (O czym zaświadczyli: bileterka na dworcu kolejowym i sama Zbynia). O tej porze roku na polach kuliły się gromady mokrych żerdzi pozostawionych po grodzeniu zasiewów – mijała ich porozrzucane skupiska podobne do medytujących mnichów.

Dzrzwi wejściowe były otwarte. Zbynia, cierpiąca na haluksy, jak co sobotę, moczyła nogi w soli. Na widok synowej tak jej te nogi zadygotały, że woda chlupnęła z miski. – A po co tu przyszła? – łypnęła steranym okiem.

– Ciasto wam przyniosłam – rzeźnikowa położyła placek na serwantce.

– Patrzcie ją, jaka słodka! – fuknęła Zbynia. Rzeźnikowa jak skarcona uczennica spuściła wzrok. – Zwróćcie mi męża – poprosiła grzecznie, odczekawszy aż Zbynia wytrze stopy postrzępionym ręcznikiem. Ale ta jak nie zamachnie się tą szmatą, jak nie zapieje: – Trzeba było chłopu rogów nie doprawiać, latawico!

Rzeźnikowa schyliła się po miskę. – Ja wyleję – powiada skwapliwie i zamaszystym ruchem spuszcza do zlewu wodę z haluksowym odbiciem. Następnie staje przy Zbyni (która przystąpiła do obierania kartofli i obierała je, obierała bez końca) i uderza się w pierś, a te jej usta spierzchnięte zbijają się w jakąś pomarszczoną harmonijkę.

– Prawda, głupia byłam, bynajmniej – pada na kolana. – Ale jak go odzyskam, dobrze będzie miała jak król albo – poprawiła się – jak sam cesarz. Ja mu wynagrodzę.

I Zbynia przypomniała sobie czas, gdy jej syn kupował na ślub złote obrączki, grube i tłuste, z najlepszego złota, bo chciał, żeby wszyscy widzieli, jak się bogatą świecą. Przypomniała sobie rześkość dnia weselnego, który pachniał wędzarnią i topolim puchem i poczuła teraz taki sam skurcz pod żebrami jak wtedy na widok swego dorodnego syna kroczącego pod rękę z kobietą o jakiejś nieswojskiej zdrobniałej twarzy i dużych ustach – i scyzoryk od kartofli wyślizgnął się jej z palców. – Synaś mi zbadziewiła! – warknęła z taką siłą, że rzeźnikowa niczym automat zawiązała chustkę pod brodę i na drętwych nogach skierowała się do drzwi. – Serca nie macie – z tymi słowami odwróciła się jeszcze w progu.

Po jej wyjściu Zbynia wydzieliła kartofle na kopytka, które rzeźnik bardzo lubił, a resztę włożyła do zupy. Zerknęła na śliwkowy placek, wyrzucić szkoda, pomyślała.

Po południu zawitał. – Ciasto upiekłam – pokroiła placek. Postawiła piwo.

O czym myślała rzeźnikowa, gdy wysiadła na swojej stacji, nie wiadomo. Niewykluczone, że postanowiła wracać okrężną drogą, przez nieużytki; nie śpieszyło się jej, rzeźnik akurat kończył zmianę i wybierał się do Zbyni, nie miała dla kogo gotować. Albo chciała zerwać owoce tarniny na syrop i nalewkę przynoszącą ulgę w dolegliwościach trawiennych. Ich krzewy porastały obrzeża rozchełstanych zarośli u stóp podmiejskiego lasu, który lustrował się w rzece na przestrzeni dwóch stacji. A może po prostu zamierzała spojrzeć na rzeczną wstęgę ze wzniesienia, które otwierało widnokrąg na posmakowaną i zamkniętą już dla niej dal?

Wiadomo, że dwunastoletnie bliźniaki zduna i średni chłopak buchaltera spędzali dzień na wagarach nad dopływającą do morza rzeką, gdzie – przyznali się w śledztwie – palili skręty z podkradzionej machorki, pili wino owocowe Wściekły Komandos i wrzucili do wody szczeniaki zasupłane w barchanowy worek, które znaleźli na peryferiach w piwnicy ruin niegdysiejszych koszar.

Worek nie poszedł od razu na dno, szarpiąc się i piszcząc, płynął obijany o kłącza i kamienie. Wówczas dostrzegli kobietę, która zbiegała ze wzniesienia, krzycząc: – Coście zrobili, łajdaki! Coście zrobili, bynajmniej!?

– Spylamy – zarządził jeden z bliźniaków. Drugi zerwał się za nim. Tylko średniemu synowi buchaltera nogi wrosły w zaszlamione zielsko. Widział, jak kobieta wbiega na brzeg (na piasku pozostały jej odciśnięte stopy), podwija spódnicę i wstępuje w nurt w pościgu za kwilącym, zawiązanym sznurem workiem, i jak smagana rwącą wodą pętla obluzowuje pętlę. Widział ostatni wysiłek kobiety, już po szyję zanurzonej w rzece, by dosięgnąć worek. Będzie latami śnił tę scenę: prąd spycha tonącą w stronę nieregularnego głazu obłóczonego wodorostami i gałęziami i nagle jej dłoń wspierana jakąś nieludzką mocą zaczepia worek o kłębiasty splot złożony z roślin i patyków. Dwa szczeniaki podobne do zmokniętych szczurów wyczołgują się na głaz, trzęsąc się i rzężąc, a gwałtowna mętna fala pochłania kobietę, tylko kraciasta chusta kołysze się na powierzchni i dryfuje ku brzegowi.

Jeden z psów przeżył i trafił do domu piekarza.

Ciało rzeźnikowej znaleziono następnego dnia.

Na pogrzeb rzeźnik wysmarował włosy brylantyną i włożył najlepszy garnitur. Zbynia nie przyjechała, zmożona nagłą boleścią.

Parapety uprzątnięto ze skruszonych zajęcy.

ELŻBIETA ISAKIEWICZ

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko