W styczniu 1925 roku Jarosław Iwaszkiewicz i Maria Dąbrowska otrzymali ex equo Nagrodę Wydawców dla młodych pisarzy, którzy nie ukończyli trzydziestego piątego roku życia. Skamandrytę nagrodzono za powieść Hilary, syn buchaltera, natomiast Dąbrowską za Uśmiech Dzieciństwa. Pisarka otrzymała ją w ostatniej chwili, bo w październiku 1924 roku przekroczyła już ustaloną w regulaminie granicę wieku. Wyróżnienie to przekonało jej męża, Mariana (którego zwała Mirkiem), że pisarstwo jest jej przeznaczeniem. Wcześniej był sceptyczny wobec jej aktywności literackiej.
Po przeczytaniu depeszy o nagrodzie pisarka skakała z radości, jak mała dziewczynka.
– Mireczku, tak się cieszę, tak się cieszę! Ten rok cudownie się rozpoczyna – pokazała mu telegram.
– Wygrałaś na loterii, czy otrzymałaś spadek? – zapytał pół ironicznie. Jednak po przeczytaniu go wycałował ją i pogratulował. – Tysiąc złotych, ładny grosz – stwierdził z uznaniem.
– Może wreszcie uwierzysz we mnie?
– Uwierzyłem, gdy piętnaście lat temu pierwszy raz cię ujrzałem – wykręcał się od odpowiedzi, czym zgasił jej entuzjazm.
– Proszę nie ironizuj – rzekła zawiedziona. – Po nagrodzie i trzech wydanych książkach mógłbyś się wreszcie przekonać, że mogę być zawodową pisarką.
– Do trzech razy sztuka – wciąż żartował.
– Mirku, nie zasmucaj mnie tym tonem.
Dąbrowski zamyślił się.
– Maryjko, muszę oswoić się z myślą, że chyba jednak… – przełknął ślinę – się myliłem. Nie co do twego talentu, o którym byłem zawsze przekonany, ale co do przekucia go w sukces. Udało ci się.
– Nie udało mi się! – zaprotestowała stanowczym głosem. – Osiągnęłam to uporem i ciężką pracą wspartą odrobiną – jak powiadasz – talentu. Mogę teraz ze spokojnym sumieniem zająć się wyłącznie tym, o czym zawsze marzyłam.
– Postaram się być dla ciebie wsparciem – przełamał się.
– Tego od ciebie zawsze oczekiwałam. Wybacz, ale powiem ci; szkoda, że wcześniej nie czułam twojego wsparcia.
– Maryjko, błagam… – zaprotestował. – Ufam, że dasz sobie radę, że razem damy radę – Marian objął ją.
– Takam rada, Mireńku – uśmiechnęła się.
– Uczcijmy twój sukces… – wstał z sofy – dobrą herbatą – dokończył i poszedł do kuchni.
Marii zrobiło się przykro. Była przekonana, że chociaż otworzy wino. Nie dała jednak poznać po sobie zasmucenia. Przy herbacie kontynuowali rozmowę.
– Nie chciałam ci mówić, żeby nie zapeszyć, ale wcześniej docierały do mnie wieści, że sprawa nagrody idzie w dobrym kierunku.
– Konkretnie?
– Ponoć moją kandydaturę postawił Kaden.
– To mocne nazwisko. Pozostali jurorzy nie mogli zlekceważyć jego zdania.
– Jestem mu wdzięczna.
– Różnie o nim mówią, ale na literaturze to on się zna.
Po pewnym czasie Dąbrowska spotkała się w „Ziemiańskiej” z Janiną Mortkowiczową, żoną Jakuba, czołowego wydawcy, u którego publikowała książki. Obie panie utrzymywały dobre stosunki, Mortkowicz zaś był w składzie jury nagrody dla młodych.
– Gratulowałam ci telefonicznie, teraz winszuję osobiście – zagaiła pani Janina.
– Czy to prawda, że popierał mnie Kaden? – Dąbrowska chciała uzyskać pewność.
– Niewątpliwie forsował twoją książkę – stwierdziła enigmatycznie.
– Jestem mu wdzięczna. Dał tym dla mnie bezinteresowny dowód uznania.
– Z tą wdzięcznością nie spiesz się, a co do jego bezinteresowności… mam pewne wątpliwości – Mortkowiczowa powiedziała z rezerwą.
– Janeczko, o co chodzi? – pisarka poczuła się zbita z tropu.
– Widzę, że o kulisach nie słyszałaś. Jedynym kandydatem do nagrody za prozę był Iwaszkiewicz, którego powieść Hilary… jest naprawdę dobra.
Oczy pani Marii lekko się zamgliły. Straciła pewność siebie.
– Przyznam bezstronnie, że już od kilku lat manifestuje on w prozie wielki talent – Dąbrowska powiedziała z wysiłkiem.
– Dodatkowym jego atutem jest to, że koło swoich spraw potrafi chodzić. Ponadto jest bardzo ustosunkowany.
– Jeśli był jedynym kandydatem, dlaczego znalazłam się na podium razem z nim?
– No właśnie… – pani Janina rzekła tonem osoby posiadającej tajemną wiedzę. – Tu wkracza Kaden-Bandrowski. Jak wiesz on uważa się, po Żeromskim i Reymoncie, za najlepszego. Nagle pojawia się Iwaszkiewicz, młody talent… – Mortkowiczowa wzięła łyk kawy.
– Talent prozatorski – uzupełniła Dąbrowska. – Bo dobrze wiemy, że ten pieszczoch kilku muz dał się poznać jako poeta dawno temu.
– Oczywiście. Młody utalentowany pisarz może być dla Kadena groźnym konkurentem w walce o czytelników, uznanie elit i w ogóle o Parnas. Postanowił więc nie dopuścić Hilarego do zmagań o pierwsze miejsce, proponując twoją książkę.
– Musiał więc uznać ją za rokującą nadzieję i dającą szansę na laur – pani Maria poczuła się pewniej.
– Niewątpliwie. Jednak Uśmiech dzieciństwa jest podług niego nieszkodliwą „kobiecą robótką”, a ciebie być może zamierza wciągnąć w swoją orbitę – Mortkowiczowa podsumowała.
Po usłyszeniu jej szczerej wypowiedzi, pani Marii zrobiło się przykro.
– Jego satelitą na pewno nie zostanę – stwierdziła stanowczo.
– W gronie jurorów powstał spór – pani Janina pominęła jej deklarację. – Jedni byli za Jarosławem, inni za tobą. Nie mogąc pominąć stanowiska Kadena, jako ważnego pisarza, działacza i prezesa oraz biorąc pod uwagę walory obu książek, podzielono pierwszą nagrodę, jak już wiesz, na dwie połowy.
Po sukcesie literackim Dąbrowską zaczęto częściej drukować, a jej honoraria wzrosły. Zrezygnowała więc z posady w Ministerstwie Rolnictwa nie zważając na to, że brakowało jej zaledwie roku do nabycia minimalnych uprawnień emerytalnych. Poświęciła się wyłącznie pracy pisarskiej, która w owym czasie przynosiła jej już dwa razy więcej pieniędzy, niż etat państwowej urzędniczki.
W 1925 roku Marian Dąbrowski zrezygnował z dotychczasowej pracy, w której zajmował się oświatą żołnierzy i przeszedł do Wydziału Wyznań Niekatolickich Ministerstwa Spraw Wojskowych. W poprzednim departamencie panowały nie najlepsze stosunki, z kolei obecnie pracował w nerwowym napięciu, godząc interesy duchownych obrządków prawosławnych, ewangelickich i żydowskich. Równocześnie przygotowywał książkę o historii prawosławia w Polsce. Niewątpliwie trudne sytuacje i ciężka praca miały wpływ na jego zdrowie.
Zbliżał się maj, w którym pisarka planowała podróż po Lubelszczyźnie ze swoją szwagierką Wandą Dąbrowską, z domu Kociełł. Obie znały się z pensji Pauliny Hewelke, gdzie Wanda nauczała języka niemieckiego, Maria zaś, młodsza o pięć lat, była uczennicą. Pomimo różnicy wieku i statusu zaprzyjaźniły się.
Małżonkowie Dąbrowscy siedzieli w salonie. Maria mówiła o swoich najbliższych planach.
– Wanda Wackowa prosiła, abym pojechała z nią do Frampola odwiedzić jej schorowanego brata. (Był nim Wacław Kociełł, zwany Facuniem. Nauczyciel).
– Miły Facunio. Chyba był u nas latem?
– Na jesieni – poprawiła go.
– Źle wyglądał. Wciąż zmaga się z gruźlicą kręgosłupa?
– Teraz ma się trochę lepiej. Z Frampola chcemy pojechać do Zamościa, którego jeszcze nie widziałam.
– Po drodze zatrzymajcie się, proszę, w Szczebrzeszynie. Między Szkolną a Trębacką powinien jeszcze stać nasz rodzinny dom. Och, moi kochani biedni rodzice… – Marian westchnął ciężko.
– Pamiętam jak opowiadałeś o braciach, z którymi chodziłeś tam do szkoły.
– Mój Boże, kiedy to było? – zamyślił się, po chwili coś sobie skojarzył. – Maryjko, z Zamościa będziecie wracać przez Lublin?
– Na pewno. Pokażę Wandzie miasto, w którym spędziłam piękne chwile… – urwała zmieszana, przypominając sobie przeżyty tam romans z malarzem Henrykiem Szczyglińskim.
– W Lublinie mam do załatwienia służbową sprawę. Spotkajmy się tam.
– Może lepiej w Puławach. Przy okazji odwiedzimy Zośkę Poniatowską.
– Dobry pomysł. Stamtąd wyskoczymy na Zielone Świątki do Kazimierza.
– Też o tym myślałam.
– A w końcu lata chcę pojechać na głodówkę do Kosowa, jak przed rokiem. Bardzo mi się tam spodobało… Huculszczyzna jest urocza. Przyjedziesz do mnie?
Maria nagle zamilkła. Nie podobał jej się jego zeszłoroczny pobyt w Kosowie w sanatorium doktora Apolinarego Tarnawskiego, którego znaczna część jej znajomych uważała za szarlatana. Nie akceptowała jego metod leczenia, a szczególnie nie sprawdzonych do końca wycieńczających głodówek.
W Zamościu Maria i Wanda zatrzymały się w nowoczesnym hotelu Rietz. W nocy nawiedziły pisarkę koszmarne sny o rodzinie Mariana. Spocona zerwała się na równe nogi. Serce waliło jej, jakby miało rozerwać piersi. Ciężki oddech i jęki obudziły Wandę.
– Co się stało, Marysiu? – zapytała zaniepokojona.
– Jakiś koszmar, coś potwornego… – mówiła rozedrgana.
– Wyjdźmy na balkon, zaczerpniesz świeżego powietrza – Wanda wzięła ją pod rękę i obie usiadły na balkonowej podłodze. Po chwili wróciła do pokoju po krople walerianowe, które miała zawsze przy sobie. Przyniosła dwie szklanki wody z rozpuszczonymi kroplami, jedną dała Marii, drugą wypiła sama.
– Co ci się śniło, kochanie? – Wanda zapytała z troską w głosie.
– Niewiele pamiętam – nie chciała mówić. – Zresztą w głowie miała tylko ogólnikowy obraz koszmaru. – Właściwie nic nie pamiętam poza przerażeniem.
O złym śnie pani Maria szybko zapomniała, a pełne miłych wrażeń majowe wędrówki po Lubelszczyźnie wprowadziły ją w dobry nastrój.
W czerwcu i lipcu pisarka i mąż przebywali w Warszawie. W tym czasie Marian źle się poczuł, wymiotował, odczuwał mdłości i zawroty głowy. Po dojściu do siebie popłynął statkiem do Płocka w sprawach służbowych. Był upalny lipiec. Podczas podróży niedawne dolegliwości powtórzyły się. Wezwany z ministerstwa lekarz, Felicjan Sławoj-Składkowski, późniejszy minister i premier, stwierdził lekki udar słoneczny. Dąbrowscy uspokoili się. (Później okazało się, że była to błędna diagnoza, ale nie uprzedzajmy faktów).
W domu Marian dochodził do zdrowia. Maria przyniosła mu herbatę i lekarstwa, które postawiła na stoliku obok łóżka. Ręką dotknęła jego czoła.
– Głowa zimna – ucieszyła się.
– Nie mogę się doczekać wyjazdu do Kosowa. Już myślę o spacerach po wąwozach, borowinowych i ozokerytowych zabiegach, o oczyszczającej głodówce… – wyliczał radośnie.
Na słowo „głodówka” Marię opanowało przerażenie. Pochyliła się nad mężem, pocałowała go w skronie, a następnie ucałowała jego ręce, co jej się nie zdarzyło w czternastoletnim związku.
– Błagam cię, nie jedź tam – załkała.
– Maryjko, co ty? – zdziwił się jej protestem. – Zeszłoroczna kuracja dobrze mi zrobiła. Nie pamiętasz?
– Nie jedź – powtórzyła.
– Przyrzekłem sobie, że będę tam wracał każdego roku. Rozmawialiśmy o tym. To naprawdę fantastyczne miejsce.
– Coś mi podpowiada, żebyś się tam nie kurował – Dąbrowska upierała się. – Jest tyle innych miejsc.
– Nie rozumiem cię? Maryjko najdroższa, co się dzieje?
– To może chociaż nie poddawaj się głodówce.
– Zastanowię się.
– Obiecaj mi!
– Mogę ci obiecać, że więcej tam nie pojadę. Jednak tym razem już postanowiłem!
W tym samym dniu w mieszkaniu na Polnej odwiedził ich niespodziewanie Wacław Kociełł, który wybrał się do Warszawy, by załatwić jakieś ważne sprawy. Wglądał źle, podczas wizyty nieustannie wycierał chusteczką spocone czoło. Dąbrowska przyglądała mu się zaniepokojona. „Facunio się kończy…” – pomyślała zatrwożona i przestraszyła się tej myśli.
Kiedy Marian poczuł się lepiej, Maria z kolei zaczęła narzekać na zdrowie, podejrzewając, że przyczyną może być serce. Lekarz zalecił jej kurację w Kosowie.
– Zgadnij, co powiedział mi doktor Rudzki? – w domu przywitała męża pytaniem.
– Domyślam się, że Grubasek kazał ci odpocząć od pisania i poświęcić więcej uwagi mężowi – uśmiechnął się sympatycznie.
– Zalecił mi kurację w Kosowie.
– A widzisz! A widzisz! – triumfował. – Lekarze wiedzą, co jest dla pacjentów dobre. Musisz przeprosić się z tym sanatorium.
– Może tak, może nie… – odparła kokieteryjnie.
– Pojedziemy oboje.
Maria zastanawiała się chwilę.
– Najlepiej w sierpniu – zaproponowała.
Dąbrowski podszedł do stojącego na stole kalendarza i przekartkował go.
– Najprędzej mogę we wrześniu. Sierpień mam zawalony.
– We wrześniu muszę być na miejscu, bo rozpoczyna się druk Ludzi stamtąd. Właśnie siedzę nad ostatnią korektą.
– Wszystko da się pogodzić. Ty zakończysz kurację w końcu sierpnia, ja zaś przyjadę tydzień przed rozpoczęciem mojego turnusu i wspólnie spędzimy ten czas.
Przed wyjazdem pisarka oddała rękopis książki Jakubowi Mortkowiczowi. W drugim tygodniu sierpnia przyjechała do ośrodka Tarnawskiego w Kosowie. W zarezerwowanym pokoju, zmęczona całodzienną podróżą, położyła się spać. Niespodziewanie ogarnęło ją uczucie obcości, przerażenia i zamętu. Zaczęła płakać tak mocno, że nie mogła się uspokoić.
– Boże, ratuj – mówiła do siebie, szlochając. – Nie wytrzymam tu. Jutro rano pakuję się i uciekam. To jest moje postanowienie! – przyrzekła sobie. – I za nic nie pozwolę przyjechać tu Mirkowi.
Po północy uspokoiła się i usnęła ze śladami łez na twarzy. Z rana obudziły ją promienie słońca padające na kołdrę. Podeszła do okna i zobaczyła soczystą zieleń i cudowny krajobraz. Widok ten tak ją nastroił optymistycznie, że wieczorną nerwową niedyspozycję uznała za histerię, o której szybko zapomniała. Kilkutygodniowy pobyt w sanatorium łącznie z głodówką, której w końcu się poddała, uważała za udany.
W pierwszych dniach września, nazajutrz po zakończonej kuracji, pisarka wsiadła do pociągu w Kołomyi, by zgodnie z ustaleniem spotkać się z mężem w Stanisławowie. Przez godzinę jazdy stała zamyślona przy oknie, wpatrując się w dal. „Czuję się podenerwowana, jak w czasie studiów, gdy jeździłam do niego do Brukseli i Paryża” – myślała ogarnięta niezrozumiałym niepokojem. Wjeżdżając na peron, zobaczyła męża, którego twarz jaśniała przedziwnym kolorem niebieskości. „Jaki ładny, młody, jaki niebieski…” – zadumała się. Wciąż czuła się nienaturalnie rozogniona.
Po przywitaniu się i otrzymaniu od niego róż, Maria opowiedziała mu o widoku jego niebieskiej twarzy.
– Może dlatego, że jestem szczęśliwy – odparł zadowolony. – Maryjko, lubisz mnie?
– Mireczku, przecież wiesz – spojrzała na niego zaskoczona.
Pytanie to zadawał jej kilkakrotnie w różny sposób. „Dlaczego mnie o to pyta? – dociekała. – I dlaczego nie pyta, czy go kocham? Bo wie, że moja miłość jest mniejsza od jego…” – odpowiedziała sobie zasmucona.
Wsiadając do dorożki, którą jechali do hotelu, Marian pocałował rondo jej kapelusza. „Twoja miłość zwyciężyła wszystko, a ja cię trwoniłam…” – myślała wciąż przejęta.
W pokoju hotelowym Marian wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka jak pannę młodą. Po kilkutygodniowej rozłące, seksualnie wygłodzeni, spędzili upojną noc. Nazajutrz, ósmego września, przypadał dzień jego imienin. Maria sprezentowała mu włóczkową kamizelkę i sportową czapkę.
– Mam czapkę, mam kamizelkę, jestem szczęśliwy – zaprezentował się przed nią w nowym ubiorze. – Żebym jeszcze wiedział, że w nocy było ci ze mną na pewno dobrze, byłbym zupełnie szczęśliwy.
Maria milczała, ponieważ uważała, że byłaby niewiarygodna, gdyby zapewniała go o tym, że było jej dobrze.
Po śniadaniu pojechali dorożką do Pacykowa, gdzie kupili dla przyjaciół kilka figurek z majoliki. Następnie wyruszyli do Worochty, by zobaczyć małą cerkiew położoną na wzgórzu. W drodze zrobiło się szaro i duszno, niebo zasnuło się ciężkimi sino-rudymi chmurami. Zbliżając się do cerkiewki, Maria poczuła przykrą woń cmentarza i śmierci. Marian zmęczył się spacerem, choć wzniesienie nie było strome. Całą drogę milczał. Przyjrzała mu się i znowu spostrzegła na jego twarzy tajemniczą niebieskość, szczególnie miał jej dużo wokół oczu. „Drugi raz ją widzę. Twarz jasna jak niebo. Co to może być? – Zatrwożyła się. – A może mi się tylko coś roi? Chyba nadmiernie się niepokoję” – próbowała się opanować.
– Zrobiło się jakoś tak nieprzyjemnie – Marian spojrzał na chmury.
– Nie chciałam tego mówić, abyś nie pomyślał, że jestem przewrażliwiona. Uciekajmy stąd.
– Mieliśmy nocować w Worochcie…
– Wracajmy do Stanisławowa.
Powrócili najbliższym pociągiem. Nocowali w miejscowym hotelu. Odsuwając na bok przykre wrażenia z Worochty, skupili się na radowaniu się sobą. Noc przeżyli w miłosnej ekstazie. Nazajutrz spacerowali po mieście. W parku usiedli na ławce. Całowali się, trzymając się za ręce, jak para narzeczonych.
– Czuję się wniebowzięty – Marian był przeszczęśliwy.
W tym momencie po raz któryś opanował ją niewytłumaczalny strach, jakby miało stać się coś złego. Nie powiedziała mu jednak o tym, aby nie zepsuć miłej atmosfery. Z parku poszli na obiad, następnie do kina. W restauracji hotelowej na kolację jedli pstrąga, który jej nie smakował, co spowodowało, że przez długi czas była naburmuszona. W pokoju Marian starał się rozbroić jej zły humor.
– Maryjko, robię wszystko, żebyś się nie srożyła. No, ale nie za bardzo mi się to udaje – rzekł zmartwiony. – Powiedz, co mogę jeszcze dla ciebie zrobić?
– Nie gniewaj się – wybuchnęła płaczem. Zdjęła ją niespodziewana żałość połączona z czułością. I skrucha za wszystkie dawne przewiny. – Rzuciła się do jego rąk. Całowała je niemal w afekcie, co zdarzyło się po raz drugi w ciągu kilku tygodni. Kiedy zaczęła całować jego nogi, Marian powstrzymał ją i wziął na ręce.
– Taka jesteś miła. Nawet wydawałaś mi się miła, gdy byłaś nadąsana w restauracji – mówił szeptem do jej ucha.
„Miruś, jesteś przekochany – pomyślała zawstydzona. – A ja, głupia, stroiłam fochy. Nie tylko przy kolacji. Zawsze. Upierałam się w swojej pysze, a ty nieustannie nosiłeś mnie w sercu. Poniżałam cię, dlatego teraz uniżyłam się, aby ucałować twoje nogi. Jak mogę dać dowód, że cię kocham?”.
Nad ranem, kiedy zaczęło świtać, Maria wsunęła się pod jego kołdrę. Od wielu już lat nigdy pierwsza nie wykazywała się inicjatywą. Zawsze on przychodził do niej i prosił, jak uniżony sługa proszący księżniczkę. Teraz obudziła go namiętnymi pocałunkami. Po chwili opanowało ich miłosne szaleństwo.
– Co się stało? – pytał usatysfakcjonowany.
Maria milczała.
– Dlaczego coraz więcej się kochamy? – dociekał. Po chwili uzupełnił: – To znaczy ja ciebie, bo ty mnie… chyba nie.
„Miruś, dlatego, że chcę ci wynagrodzić, co straciłeś z powodu mojej małości, nadętości, nikczemności… – myślała skruszona. – Nie szanowałam cię, zdradzałam”.
Kiedy szykowali się do opuszczenia pokoju, Marian objął ją, obsypując pocałunkami. „Twoja miłość zwyciężyła wszystko” – przypomniała sobie myśl sprzed kilku dni. Chciała mu ją powiedzieć, lecz obawiała się, że wypowiedziana wypadłaby sztucznie. Bo istotnie słowa te, chociaż były do imentu prawdziwe, układały się w wyświechtany slogan. – „Obiecuję ci, że napiszę je w liście i wytłumaczę, co dla mnie znaczą. I przyznam się do wszystkich wyrządzonych ci niegodziwości i krzywd” – zakończyła myśl.
Pojechali na dworzec. Ona wracała do Warszawy, on zaś jechał na kurację do Kosowa. Pociąg Mariana odjeżdżał wcześniej. Stojąc na stopniach wagonu trzymał ją za rękę.
– Jakoś dziwnie nie mogę się z tobą rozstać… – mówił z żalem.
– Wyobraź sobie, że ja także – była zadowolona, że ich myśli biegną jednym torem, lecz nie wyczuła w jego słowach żałości. Po minucie, kiedy pociąg odjeżdżał, zlękła się, że niemożność rozstania może być jakąś wieszczbą. Jednak nie potrafiła jej pojąć.
Jadąc do Warszawy myślała o wszystkich dziwnych znakach, które jawiły się jej w ostatnich miesiącach.
Po krótkim odpoczynku w domu odwiedziła we wsi Płonne koło Dobrzynia, szwagra Stacha Hepke, który był administratorem majątku Banku Rolnego (Stanisław był mężem Heleny, najmłodszej siostry pisarki). Przebywała tu także matka Marii i Heleny, Ludomira Szumska. Pisarka zabrała ją, by odwieźć do Białegostoku. Jechały przez Toruń (w którym zatrzymały się dwa dni) i przez Warszawę. Maria, przebywając na łonie rodziny, zapomniała o dręczących ją niepokojach i fatalistycznych wizjach. Wyciszyła się. Była szczęśliwa.
Nie wiadomo, gdzie otrzymała bezosobowo napisany telegram, w Toruniu, czy Warszawie: „Mąż beznadziejnie chory. Natychmiast przyjechać”. Niezwłocznie wyruszyła do Kosowa. Nie zdążyła już zobaczyć go żywego. 30 września Marian Dąbrowski zmarł na serce. Miał czterdzieści trzy lata.
„Błagałam cię, błagałam, żebyś tu nie przyjeżdżał – mówiła do siebie w modlitewnej intonacji, gdy położyła się do snu w pokoju gościnnym w dniu przyjazdu do Kosowa. – Niestety nie miałam dość sił, żeby cię odwieść od tego szatańskiego pomysłu. I na dobitek sama dałam się namówić na kurację. Co to wszystko było? Jak mam to nazwać? Nie mogę tego objąć swoim marnym umysłem. O, Boże! Czy były to Twoje wyroki, czy mefistofeliczne działania czynione rękami Tarnawskiego? Moja indyferencja stoi w sprzeczności ze wszystkimi znakami, które tyle razy widziałam. I które do mnie tak wyraziście przemawiały. Ja, idiotka, nie potrafiłam ich odczytać. Prawdę mówią, że intelekt wypiera intuicję. Jednak z mojej duszy nie wyparł jej całkowicie, bo – Bóg mi świadkiem – widziałam wyraźnie zwiastuny; koszmarny sen w Zamościu, nagłe przerażenie w domu, gdy błagałam cię, abyś nie jechał do Kosowa, wizyta na Polnej Wacka Kociełła, wyglądającego jak śmierć, który zresztą niedawno odebrał sobie życie, spazmy obcości i przerażenia podczas mojej pierwszej nocy spędzonej w sanatorium, kilkakrotnie pojawiające się niebieskie widmo twojej twarzy i na końcu ohydny zapach cmentarza i śmierci przy cerkwi w Worochcie. I to moje niewytłumaczalne rozognienie i stale towarzyszący mi przestrach, szczególnie po twoich słowach: «Czuję się wniebowzięty». Niepokój tkwił we mnie nawet podczas miłosnych uniesień, których nie przeżywaliśmy tak głęboko przez całe małżeństwo. Mireczku, czy nie przeżywałeś ich nazbyt intensywnie? Wszystko to było na granicy snu i rzeczywistości, na krawędzi świata doczesnego i transcendentalnego. A jednak znaki te były realne, splatały się ściśle z moimi przeczuciami. Ostrzegały mnie, że coś złego się stanie, przemawiały eterycznym językiem, którego nie umiałam odszyfrować, co będę sobie wyrzucać do końca życia. I stało się. Mirku, kiedy mnie kochałeś, nie mogłeś się mną nasycić; to także był sygnał, że może coś się stać… Miałam napisać ci w liście, że twoja miłość zwyciężyła wszystko. Nie zdążyłam. Byłeś niebiańsko czysty, twoje serce nie zostało skalane zdradą. Ja cię zdradzałam. Byłam…, jestem niegodna ciebie. Podła, podła” – zakończyła rozmyślania.
Franciszek Czekierda