Antoni Grycuk – Cywilizacja

1
120
Ryszard Tomczyk

Dzieli nas teraz cała cywilizacja.

            Wyszedłem z domu przy ulicy Rolnej o siódmej rano. Jest połowa lipca, słońce nieco za chmurami, ale dość chłodno jak na tę porę roku. Staję przed wejściem, patrzę wokół i po raz kolejny nie mogę się nadziwić, jak bardzo zmieniła się Warszawa. Tutaj była granica stolicy jeszcze pięćdziesiąt lat temu. Ot, ledwie domostwa dochodziły do Doliny Służewieckiej. A teraz? Blokowisko opiera się o Las Kabacki. Ty też mieszkałaś na Rolnej, ale na drugim jej końcu, gdzie wtedy była wieś o nazwie Ursynów. Obecnie fragment ulicy z twojej strony nazywa się Gminna. Rolna została podzielona przez wielki Ursynów. Cywilizacja wkroczyła między nas i tkwi tak aż do dziś.

            Pomyśleć, ile razy szedłem do ciebie na piechotę, grzęznąc w błocie. Do dziś czuję pod stopami tę maź o specyficznej konsystencji, która lepiła się, sprawiając, że każdy but ważył wiele kilogramów. Do tego dźwięk niedający się porównać z niczym innym — połączenie chlupania i odkorkowywania butelki. Taka przechadzka po błotnistej drodze, gdzie każdy krok wymaga wysiłku i uwagi, aby nie stracić równowagi i nie upaść. Tak sobie myślę, że ta nazwa to pamiątka po polach uprawnych, które rozciągały się na południe aż po Las Kabacki.

            Byłaś na początku taka niedostępna. Co nie próbowałem amorów, to kąsałaś. Lecz wiedziałem, że to tylko zakazy twoich rodziców, które należy powoli przełamać. Byli tacy dystyngowani, tacy światowi, pracowali już wtedy w stolicy w biurze. A moja rodzina to zwykli chłopi, którzy mieli kilka hektarów. Twoi nie pozwalali nam się spotykać, ale i tak ukradkiem wyciągałem cię na randki. Bałaś się ich. Nie miałem prawie wykształcenia, ot podstawówkę i szkołę zasadniczą, choć zawsze mnie ciągnęło do edukacji. Dopiero później, gdy na naszym polu wybudowano bloki, poszedłem dalej do szkoły. Ukończyłem technikum rolnicze, potem SGGW. Wybrałem taki kierunek, jakby miał być mi jeszcze do czegoś potrzebny. Ale czym skorupka za młodu nasiąknie… powiadają.

            W latach sześćdziesiątych mieszkałem tu jeszcze w drewnianej chacie, a obecny dom wybudowałem ponad czterdzieści lat temu. Stała tu nasza chałupa, kilka domostw, a dalej całe połacie pól uprawnych. Chyba nigdy nie przywyknę do tej całej nowoczesności, autobusów niskopodłogowych, wybetonowanych chodników i ulic pokrytych asfaltem. Za mojej młodości chadzało się po piaszczystych czy błotnistych drogach. Dziś to już nie to samo: buty niezabłocone, nogawki niezakurzone, ale i serce jakieś takie puste. Uwielbiałem jako dziecko iść polną drogą i muskać dłonią kłosy żyta — tak miło łaskotały. Do tego z niczym nie da się porównać szumu wiatru w złocistych łanach. To jakby szum morza, ale delikatniejszy, subtelniejszy, bardziej spokojny. Chyba znasz to uczucie, gdy obcujesz z naturą i czujesz tę jedyną w swoim rodzaju więź, której próżno szukać w świecie blokowisk, samochodów, maszyn i muzyki zagłuszającej wszystkie niuanse. Teraz wszystko takie techniczne, takie ugłaskane.

            Dziś postanowiłem cię odwiedzić na piechotę. Choć sam nie wiem, jak tego dokonam — gubię drogę na starość w tych wszystkich obecnych ulicach, przejściach dla pieszych. Nawet nie ma gdzie spokojnie odpocząć. Parę tygodni temu jak szedłem na Ciszewskiego i usiadłem na trawniku, zainteresowała się młoda dziewczyna i spytała, czy ze mną wszystko w porządku. W sumie to chyba powinno być miłe, ale jakoś czuję się po tym jeszcze starzej, jakbym miał już wykorkować.

            Pójdę Aleją KEN, bo najprościej. Najpierw chciałem mniej więcej starą Rolną, ale tamtędy mogłoby być ciężko, bo nawet nie poznałbym, którędy ta ulica biegła, tyle tego wszystkiego nastawiali. Tam, gdzie ciągnęła się stara Rolna, teraz i Centrum Onkologii, i wielkie osiedla jak chociażby Służew Nad Dolinką. W zasadzie istnieją tylko dwa fragmenty tej ulicy — jeden tu, na Mokotowie, a drugi na Ursynowie przy Górce Kazurce, biegnący z przerwami aż do ulicy Makolągwy, która dochodzi do Puławskiej.

            Ruszam więc mokotowską częścią Rolnej na południe w stronę Ursynowa. Pod nogami zamiast piasku czy błota tępy beton i asfalt. Czasem mam wrażenie, że i zapach tego jest inny. Unosi się w powietrzu coś, co bardziej przypomina pomyje po próbówkach z laboratorium chemicznego niż miejsce, gdzie egzystuje człowiek. Dochodzę do linii metra, które powstawało kilkadziesiąt lat zbyt późno. Tu, od Wałbrzyskiej ciągnie się wzdłuż mojej trasy, aż prawie po sam Las Kabacki. Pierwsza linia metra w Warszawie i Polsce. Gdy otwarto ją, śmiano się, że Wąchock też jest wielkim miastem, bo ma tylko jedną linię metra mniej niż stolica. A ileż to trwały prace? I co to się działo podczas budowy wzdłuż KEN-u, która wtedy jeszcze nie istniała. Wielkie wykopy, mnóstwo błota i liczne incydenty, jak podtopienie czy problemy z gruntem. Dokładnie pamiętam dzień otwarcia pierwszej linii metra — to początek kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. Opóźniło się to znacznie, głównie ze względu na brak pieniędzy, ale też zwiększone wymogi bezpieczeństwa. Ale kiedy już ruszyło, wszyscy mówili o metrze. Zbliżało nas do wielkiego świata. Aż strach pomyśleć, nieco ponad dwadzieścia lat wcześniej były to w większości pola uprawne. Myślę sobie, że to najlepszy dowód na migracje ludności ze wsi do miast i na rozrastanie się stolicy.

            Mijam centrum handlowe Land. Dobrze pamiętam, kiedy je otworzyli. Zaledwie kilka lat po Okrągłym Stole. Jaki to wtedy był przebój, wielki świat do nas zawitał. Człowiek myślał, że teraz to będzie się żyło inaczej, lepiej, a prawda jest taka, że więcej z tym kłopotów. Obok bloki osiedla Służew Nad Dolinką, które powstały mniej więcej w tym samym czasie, co północny Ursynów.

            Kiedy do ciebie chadzałem, nie było tego wszystkiego. Poznałem cię na jednym z niedzielnych spacerów na terenie obecnego Ursynowa. Nigdy nie lubiłem zbytnio towarzystwa, więc poszedłem po porannej mszy, aby pobyć samemu. To samo zrobiłaś ty. Spotkaliśmy się gdzieś na skrzyżowaniu Migdałowej i Mandarynki, pewnie był rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty drugi, może trzeci. Pamiętam to do dziś: łany zboża, nieopodal niewielki las i ty, podobnie jak ja, uciekałaś od ludzi. Spędziliśmy tamtego dnia ze sobą ładnych kilka godzin. Potem widywaliśmy się niemal co niedzielę w tym samym miejscu. Aż zaprowadziłaś mnie na Nowoursynowską, pod ten sześćsetletni dąb, Mieszko Pierwszy, który teraz jest pomnikiem przyrody.

            Tam po raz pierwszy się pocałowaliśmy; siąpił wiosenny deszcz, my schowani pod drzewem, które i tak nas niewiele chroniło, wokół pola i las. I pod nim także kochaliśmy się po raz pierwszy. Był lipiec, chłopi robili sianokosy, a my przez cały dzień siedzieliśmy w cieniu jego liści i podjadaliśmy agrest od ciebie z ogródka, a potem gdy nastał wieczór, skosztowaliśmy siebie nawzajem — nawet twoje usta smakowały agrestem. I miałem wrażenie, że pachniałaś sianem. Jak sobie pomyślę, to agrest będzie mi się zawsze kojarzył z tobą. I trochę z twoimi rodzicami, bo co nie próbowałem się zbliżyć, czułem ich ukłucia. Ilekroć jem agrest, stajesz mi przed oczyma ty, wciąż tak samo młoda, tak samo dziewczęca i niewinna. Mówią, że pamięć jest zawodna, a ja sobie myślę, że często siedzą w niej obrazy sprzed lat, które w niezmienionej formie zabierzemy ze sobą aż do grobu. Dla mnie takim obrazem jesteś ty leżąca na wznak na trawie, taka odprężona, taka spokojna i uśmiechnięta, z kołyszącymi się na wietrze w twoich źrenicach gałęziami Mieszka Pierwszego. Często jak zasypiam, czuję tę mieszaninę niebiańskich zapachów z tamtego wieczoru: woń agrestu zmieszaną ze słodką nutą kobiecego erotyzmu.

 — Dobrze mi z tobą — powiedziałaś i spojrzałaś mi w oczy. — Wiesz, ale ja niedługo wyjeżdżam na studia i nie będziemy się tak często widywali.

 — To nic, będę cię odwiedzał. — Przytuliłem się do ciebie.

 — Kto wie, jak to może być. Ty tu, ja tam… Rodzice mówią, abym się przestała z tobą spotykać.

 — Ale nie posłuchasz ich?

 — Mówią, że u ciebie w domu to zacofanie, życie niegodne kogoś wykształconego, i że ja zasługuję na coś więcej.

 — Jedno jest pewne, Aniu, ja nie zasługuję na ciebie.

To cię poruszyło, podniosłaś się i wyszeptałaś:

 — Nie wiem, co mam robić. — Rozpłakałaś się i ruszyłaś biegiem w stronę domu.

            Potem zaczęto budować pierwsze bloki na Ursynowie. A jakby wraz z ich budową, ciebie wysłano na studia do Lublina. Kontakt między nami się utrudnił, ale nie urwał. Gdy tylko przyjeżdżałaś, szliśmy znów pod Mieszka Pierwszego. I niemal za każdym razem się kochaliśmy. Nawet zimą, jak ledwo przebrnęliśmy przez zaspy, zaszyliśmy się w krzakach i robiliśmy to na stojąco. A gdy ty nie przyjeżdżałaś, pisaliśmy do siebie listy. Ileż to na strychu w starej skrzyni ich nadal mam. Każdy zabezpieczony, aby się nie zniszczył, a te wyjątkowe oprawiłem w ramki. Czasem ja wsiadałem w pociąg i jechałem do ciebie, ale miałem wrażenie, że się mnie trochę wstydziłaś, bo nigdy nie wyglądałem na miastowego.

            Chyba w siedemdziesiątym piątym, kiedy Osiedle Służew Nad Dolinką się budowało, a pierwsze bloki Ursynowa zostały zasiedlone, napisałaś mi, że jesteś zmęczona i żebym nie przyjeżdżał na weekend. Wiedziałem, że masz mnóstwo zajęć na uczelni, więc nie nalegałem. W wakacje przyjechałaś, ale byłaś już jakaś inna. Sama zabrałaś mnie pod Mieszka i wtedy kochaliśmy się po raz ostatni. Gdzieś w sercu przeczuwałem, że to koniec, ale nie byłem w stanie dopuścić tego do świadomości.

            Właśnie przechodzę Aleją Ken, przedłużeniem Rolnej przez Surowieckiego. Po prawej minąłem bloki przy Końskim Jarze, po lewej przy Koncertowej. Ale też po prawej wznosi się Kopa Cwila, sztuczne wzniesienie usypane z uszkodzonych prefabrykatów budowlanych i ziemi wybranej przy budowie dróg i budynków. Pamiętam, jak powstawała wraz z pierwszymi blokami na Ursynowie. Zwróciłem na nią uwagę, gdy po raz ostatni szedłem na spotkanie z tobą, brnąłem w głębokim błocie i zastanawiałem się, ile prawdy w tym, co mówiono w telewizji o planach na budowę wielkiego Ursynowa. Okazało się, że to była sama prawda. Kolejne bloki po prawej przy Wiolinowej — dobrze pamiętam, jak je oddawano do użytku, pewnie był rok siedemdziesiąty siódmy, może ósmy. Nasz dalszy sąsiad, którego wysiedlono, dostał tutaj mieszkanie. Poszedłem raz do niego w odwiedziny zaraz po zasiedleniu i to, co pamiętam najbardziej, to wszechobecne błoto. Nawet w twoich okolicach, gdy te tereny jeszcze nie należały do Warszawy, nie było tyle błota. Zupełnie jakby matka ziemia chciała zaprotestować przed kolonizacją kolejnych terenów i błotem próbowała zatrzymać ludzi. Pamiętam, że aż wstydziłem się wejść do jego mieszkania w tak ubłoconych butach — on w tym wielkim świecie, a tu przychodzi taki chłopek i brudzi mu dywany. Ale jak do niego wszedłem, przestałem się wstydzić, bo buty miał jeszcze bardziej umorusane.

            Muszę sobie odpocząć, bo nogi zmęczone, wszak mając osiemdziesiątkę na karku, człowiek o wiele już słabszy. Siadam więc na niewielkim trawniku za Surowieckiego i wspominam ciebie. Wiele razy chadzałem w okolice twojego domu, aby próbować się do ciebie zbliżyć, może cię zobaczyć, mimo iż mieszkałaś w lubelskim internacie. Na dobrą sprawę nie wiem, po co to robiłem, po prostu musiałem, i już. Trochę dalej przy Surowieckiego stoi ursynowski Megasam, w którym czasami robiłem zakupy. Pamiętam, że wkrótce po jego otwarciu kupiłem tam fajerwerki na Sylwestra. Cieszyłem się jak dziecko. A potem doszły mnie informacje, że niedługo ugiął się od śniegu dach, a trzy lata później zapaliły się fajerwerki i spłonęła część magazynu. Tak sobie czasem myślę, co to by było, gdyby ten dach spadł mi na głowę.

            Ruszam dalej na południe i mijam po prawej Pasaż Ursynowski, który oddano dokładnie na przełomie dekad. W tym całym skupisku wielkich bloków ten fragment jest nieco inny: niskie szeregowce z witrynami sklepów i nieregularnymi dachami, co sprawia wrażenie luksusu. Wtedy przestałaś zupełnie przyjeżdżać do rodziców. Słuchy mnie doszły, że zamieszkałaś z kimś od siebie z roku. Ale ja wcale nie odpuszczałem, nadal chadzałem w okolice domu twoich rodziców. Chyba po prostu nie chciałem się pogodzić z tym, że nie jesteśmy razem. Nawet raz pojechałem do Lublina, skryłem się gdzieś w zaroślach i obserwowałem wyjście od ciebie z wydziału. Szłaś w objęciach mężczyzny, który w żadnym względzie nie przypominał mnie: był wysoki, świetnie ubrany i taki męski. Wsiedliście do jakiegoś zachodniego samochodu i odjechaliście z piskiem. Poczułem, że między nami stanęli nie tylko twoi rodzice, ale i przepaść cywilizacyjna. Bo mnie nawet nie było stać na malucha, a ten twój facet jeździł czymś z wielkiego Zachodu. Poszedłem do dworcowego baru i upiłem się, aż milicja zawiozła mnie do izby wytrzeźwień. Wracając pociągiem, obiecywałem sobie, że koniec z tymi sentymentami, czas zadbać o siebie. Ale jak tylko dotarłem do Warszawy, zrobiło mi się smutno, jakoś żałośnie i znów polazłem pod dom twoich rodziców.

            Przechodzę teraz obok galerii Ken Center, która powstała w wyniku rozbudowy marketu Leclerc. To obecne centrum handlowe niewiele przypomina tamten stary market, który istniał jeszcze pod inną nazwą na początku lat osiemdziesiątych. Po prawej bloki przy Hawajskiej. Oddawano je również na początku dekady. Wtedy już powoli sobie odpuszczałem, choć jeszcze czasem chadzałem w twoje okolice czy pod Mieszka Pierwszego. Zdarzyło się nawet zabrać tam jakąś koleżankę, ale w gruncie rzeczy nie byłem nią zainteresowany i nie zostaliśmy parą. Bezustannie siedziałaś mi w głowie, mimo iż czułem, jak rośnie między nami wielki mur. Myślę sobie, czy przypadkiem to nie było tak, że wraz z przyłączeniem terenów, gdzie mieszkałaś, do Warszawy, w tobie nie obudziła się chęć brnięcia ku cywilizacji. W końcu bycie Warszawiakiem do czegoś zobowiązuje.

            Dalej mijam Multikino przy Indiry Gandhi. W czasach gdy je oddano, byłem już dawno po studiach, z ciepłą posadką na SGGW i wspomnieniami ciebie, które nie chciały mnie opuścić. Co nie próbowałem sobie ułożyć życie z jakąś kobietą, część mnie protestowała i uciekałem niemal w panice. Multikino powstało pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Jakież kolejki się tu ustawiały, bo niemal każdy chciał zobaczyć film w tak wielkim i nowoczesnym kinie.

            Gdy dochodzę do Płaskowickiej, tu po lewej jest adres KEN pięćdziesiąt cztery, gdzie mieści się lokalna klubokawiarnia, w której czasem wygłaszane są prelekcje historyczne i nie tylko. Byłem tam raz na odczycie na temat historii Ursynowa. Serce się krajało, jak przypominałem sobie czasy, gdy byliśmy razem. Tę część Ursynowa wybudowano w latach osiemdziesiątych, kiedy ja już poszedłem na studia. Wtedy dowiedziałem się, że ułożyłaś sobie życie z tym mężczyzną, którego przy tobie widziałem.

            Skręcam w lewo w Płaskowickiej, aby zajrzeć na tymczasowo przeniesiony w to miejsce Bazarek na Dołku. Jego stała lokalizacja znajdowała się kilkaset metrów stąd, ale zmieniono ją na czas budowy obwodnicy. To najznamienitszy bazarek na Ursynowie, lokalnie znany równie dobrze jak Bazar Różyckiego na skalę całej Warszawy. Aż dziwnie się wchodzi między stragany w innym miejscu, wciąż nazywając to Bazarkiem na Dołku. Przechodzę obok kolejnych stoisk. Sam nie wiem, czego szukam. Tu artykuły spożywcze, tam mnóstwo drobiazgów, dalej widzę warzywa i owoce. Waham się, czy tam podejść, bo jestem już bardzo zmęczony i każde wchodzenie w skupiska ludzkie powoduje jeszcze większe wyczerpanie. Ale podchodzę pchany ciekawością. Soczyste jabłka, smakowite gruszki, czerwone wiśnie, trochę porzeczek i… agrest! Jest agrest!

 — Po ile ten agrest? — pytam sprzedawczynię. Nawet na nią nie patrzę, interesuje mnie tylko pudełko z agrestem.

 — Osiem złotych, drogi panie — odpowiada słabym głosem. — Świeżutki, dziś rano zrywany.

Dobrze wiem, ile prawdy w tych słowach. Kobieta przyjechała tu skoro świt, więc musiałaby zrywać agrest po nocy.

 — Naturalnie, naturalnie. — Kiwam głową. — To wezmę opakowanie.

Sięgam do kieszeni po portfel, ale właśnie sobie przypominam, że został na szafce w przedpokoju. Widzę przed sobą wyciągniętą dłoń kobiety z agrestem.

 — Bierze pan? — pyta poirytowana sprzedawczyni.

 — Nie, zapomniałem z domu pieniędzy. — Powoli odwracam się, aby wyjść z bazarku.

 — Czekaj pan. Wygląda pan na dobrego człowieka i że ten agrest panu naprawdę smakuje.

Spoglądam na nią nieśmiało.

 — Weź pan za darmo, dziś nikt nie chce go kupować, tylko inne owoce — ciągnie. — Lepiej, żeby pan go zjadł, niż miałby się zmarnować.

 — Naprawdę? — Nie wierzę w to, co słyszę.

 — Młodemu to bym nie dała, ale takiemu jak pan to grzech nie dać. — Uśmiecha się.

 — Ale pani straci…

 — Raz stracę, drugi raz zyskam, życie kołem fortuny się toczy. Kto wie, może to ostatni agrest w pana życiu?

 — Ale…

 — Bierz pan, bo się rozmyślę — podnosi głos.

Z dużą niepewnością sięgam po pudełko z agrestem, nie mogąc spojrzeć sprzedawczyni w twarz. Wiem, że powinienem, że tak doceniłbym jej gest, ale nie jestem w stanie.

            Odchodzę najszybciej, jak potrafię. Idę w nieokreślonym kierunku przytłoczony tym, co się stało. Czuję się z jednej strony dobrze, że mam to, czego chciałem, ale z drugiej znów dopada mnie wrażenie, że ten przywilej to z racji wieku, a to informacja dająca mi do zrozumienia, że już jestem bardzo blisko. Sam nie wiem, czy nie wolałbym odejść bez agrestu, tak przynajmniej czułbym się w pełni sił i zdrowia. Drepczę, gdzie mnie nogi poniosą, nie patrzę na ulice, budynki, czy cokolwiek innego. Chyba chcę uciec od swojego wieku. Na dłuższy moment niemal tracę świadomość. Przed oczyma pojawia mi się na chwilę jakieś duże skrzyżowanie, potem męcząca wędrówka szybkim krokiem, kolejne duże skrzyżowanie i wchodzę na brukowaną drogę, która wydaje mi się dobrze znajoma. Ostrożnie stawiam stopy, aby nie skręcić kostki. Jestem wykończony. Chyba nigdy w życiu nie czułem się tak zmęczony. W końcu dostrzegam, że siadam na trawie obok jakichś stalowych konstrukcji. Niemal padam ze zmęczenia. Zamykam oczy i zasypiam, trzymając w ręku plastikowe pudełko agrestu.

            Budzę się nadal zmęczony, ale już przytomny. Słońce chyli się ku zachodowi. Patrzę przed siebie, a wokół stoi kilka osób w szerokim okręgu. Ktoś właśnie podchodzi, dzwoniąc na pogotowie, słyszę.

 — Proszę nie dzwonić — mówię. — Wszystko ze mną w porządku, chciałem po prostu odpocząć. — Ale dociera do mnie, że mój głos jest ledwie słyszalny.

 — Już zadzwoniłam — mówi młoda dziewczyna. Spoglądam jej w twarz i jest tak podobna do ciebie: kolor włosów ten sam, rysy podobne, budowa ciała niemal identyczna. — Gdzie pan mieszka?

 — Ja?… Na Rolnej.

 — Naprawdę? Ja, można powiedzieć, również — energicznie odpowiada dziewczyna. — W zasadzie na Gminnej, która była kiedyś Rolną, na Ursynowie, nie na Mokotowie. — Siada koło mnie. — Ale pewnie pan jej nie kojarzy.

 — Kojarzę. — Uśmiecham się. — I to bardzo dobrze.

 — A co pan tutaj robi?

 — Sam nie wiem. — Rozglądam się po raz pierwszy i właśnie dociera do mnie, że siedzę pod Mieszkiem, dębem z naszej młodości. Jak tu dotarłem?

 — Rozsypał się panu agrest. — Dziewczyna sięga i zaczyna zbierać do pojemnika nieco rozsypanych owoców. Nagle zakrywa dłońmi twarz i zaczyna płakać.

Sposób, w jaki płacze, tak bardzo przypomina mi ciebie. Próbuję się podnieść, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Szoruję tylko piętami o trawnik, na którym siedzę. W końcu zaprzestaje prób i pytam:

 — Coś się stało?

 — Znam pana — odpowiada dziewczyna przez łzy. Spogląda na mnie, a ja widzę ciebie. — Ten agrest, ten dąb i ta Rolna. — Ponownie zakrywa dłońmi twarz.

Nie rozumiem, co do mnie mówi. Czy ja się nadal nie obudziłem i śnisz mi się ty?

 — Poczęstuj się. — Mimo iż miesza mi się w głowie, podnoszę pojemnik z agrestem i podsuwam bliżej niej.

Dziewczyna powoli opanowuje płacz.

 — Ma pan na imię Jerzy i tu, pod tym dębem przeżywał pan swoją wielką miłość — mówi. Sięga po agrest, wkłada do ust jeden owoc, ostrożnie rozgryza, nieco się krzywi i uśmiecha. — Faktycznie, smakuje tak, jak to słyszałam. Wie pan, że nigdy nie jadłam agrestu? Znam go tylko z opowiadań.

 — Naprawdę. — Chyba nie dociera do mnie to, co słyszę.

 — Tak, kilka razy chciałam już go spróbować, ale za każdym razem rezygnowałam, aby nie konfrontować swojej wyobraźni z rzeczywistością. Powiem panu, że jest pyszny: trochę słodki, mocno kwaśny i niepowtarzalny. — Sięga po kolejny owoc i rozgryza go równie wolno.

 — Kim ty jesteś? — pytam szeptem.

Dziewczyna spogląda mi w oczy już bez łez.

 — Pana przyszywaną, a może niedoszłą wnuczką. — Targana skrajnymi emocjami wybucha śmiechem. — Też mam na imię Ania, po niej.

Nie wierzę w to, co słyszę.

 — Tak, panie niedoszły dziadku — nadal się zaśmiewa. — Panie Jurku, ona nigdy nie przestała pana kochać, tylko rodzice, kariera i wielki świat zawróciły jej w głowie. Od kiedy pamiętam, opowiadała mi o panu.

 — Mówisz, dziecko, o Ani? — zadaję głupie pytanie.

 — Tak, wiem, że tu mieliście pierwszą randkę, tu się kochaliście. A teraz niech pan spojrzy. — Pokazuje ręką w górę na drzewo, pod którym siedzimy. — Ktoś go podpalił w zeszłym roku. Nawet wasze miejsce spotkań mało nie zostało zniszczone. Babcia mówiła, że zrobiła to rodzina dziadka, bo dziadek zawsze był zazdrosny o pana i całą waszą historię.

Rozglądam się i faktycznie widzę poczerniałe od ognia gałęzie i pień. Do tego konary wsparte są na stalowych słupach, tak, aby nie rozdarły Mieszka.

 — Jeszcze miesiąc temu babcia wahała się, czy się do pana nie odezwać — kontynuuje. — Ledwo żyła, a myślała tylko o panu.

 — Jak to ledwo żyła? — pytam niepewnie.

 — Hmmm… — Opuszcza głowę, wstrzymuje oddech. — Właśnie wracam z jej pogrzebu, panie Jurku.

Gdy to słyszę, odchodzą ode mnie wszystkie siły witalne. Czuję, jakbym umierał sam.

 — Myślę, że to ona nas tu przyprowadziła — szepcze, bierze mi z ręki pudełko z agrestem, stawia na trawniku i przytula się do mnie.

Zaczynam płakać jak dziecko. Czuję, jakbyś to była ty.

A może to nadal ty?…

Reklama

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko