Przemysław Znojek – Alter ego

0
117

*

Ciężkie, szklane drzwi próbowały stawiać opór, jednak dłoń zaciśnięta na metalowej klamce nie dawała za wygraną. Pomieszczenie z neonowym napisem Recepcja ziało grozą. Za laminowaną ladą oprócz pliku ulotek i wygaszonym ekranem laptopa nie uświadczył żywego ducha. Po prawie siedmiogodzinnej podróży, rozpoczętej w środku spokojnej i chłodnej, choć jeszcze letniej nocy, pragnął tylko zdjąć z siebie ubranie, wziąć ciepły prysznic, a potem położyć się w dużym, a zarazem obcym łóżku. Nerwowo odczekał pięć minut, po czym zaczął rozglądać się za pracownikiem. Instynkt doprowadził go do drzwi z napisem Tylko dla personelu. Stał chwilę speszony, słysząc jak z pokoju naprzeciwko dochodziły odgłosy spółkowania. Zaczekał kolejne trzy minuty, drzwi otworzyły się, a tuż przed twarzą zobaczył czerwoną i spoconą blondynkę z rozwichrzonymi włosami w niestarannie założonym t-shircie. Uprzejmym tonem poprosił o klucz do pokoju, zaznaczając, że posiada niezbędną rezerwację, dokonaną za pomocą popularnego portalu internetowego, poświęconego turystyce. Z kluczem w lewej dłoni i średniej wielkości walizką w prawej, przedostał się prosto do windy. Wysiadł na trzecim piętrze, szedł wzdłuż korytarzem, aż dotarł do pokoju z numerem 36. „Jestem numerologiczną dziewiątką, będzie mi tutaj dobrze” pomyślał. Pokonując próg apartamentu czuł, że za chwilę ziści się jego misterny plan.

Plaża znajdowała się nieopodal budynku. Od Miasteczka dzieliła ją jedynie brukowana promenada, przy której znaleźć można było wszystko czego wakacyjna dusza zapragnie: lody, gofry, smażenina oraz mnóstwo dmuchanych bibelotów. Przyglądał się im jak zaczarowany, te nieduże kramiki wypełniono po brzegi przedmiotami niezbędnymi dla dzieci, tak aby ich rodzice mogli trwonić pieniądze, pochodzące z miesięcznej pensji. „Nigdy nie będę miał dzieci, to nie dla mnie”, pomyślał.

Piasek przypominał aksamit, szeroka przestrzeń pod jego stopami zdawała się rozciągać w nieoczywistych kierunkach. Postanowił rozłożyć leżak bliżej wydm, zachowując znaczący odstęp od nagromadzonych tuż przy brzegu morza kolorowych krzaków złożonych z parawanów. Zastanawiał się, jaką satysfakcję czerpali ludzie odgradzający się od świata zewnętrznego, okupujący wybraną część piachu, pozbywający się dostępu do bryzy morskiej. Jak im się chce budować te fortyfikacje z tkaniny, wbijać poszczególne kołki, gładzić teren wokół? Dochodził do wniosku, że to potomkowie inkwizytorów, osoby czerpiące przyjemność z tortur zadawanych bezbronnemu piaskowi. Oczyma wyobraźni widział ich w kontuszach, przygotowujących narzędzia, które służyć miały do zadawania bólu.

Mewy skrzeczały przy brzegu, prosząc tym samym turystów o kawałek chleba. Jego powolne, acz stanowcze w tej powolności ruchy przeganiały je wprost na otwarte morze. Woda wydawała mu się początkowo niewspółmiernie zimna do pogody, dlatego zmienił założenie – nie wchodził głęboko, wybrał spacer brzegiem, żeby przyzwyczaić się do temperatury. Mijał pielgrzymów morskich, a wśród nich gabinety osobliwości: puszyste panie, które nie wstydziły się swoich kształtów, starców rozglądających się za atrakcyjnymi, młodymi dziewczynami, dwudziestoletnie matki wstydzące się własnych dzieci i bezpruderyjną młodzież, mówiącą i pokazującą zbyt wiele. Przekrój społeczeństwa kraju, znajdującego się obecnie w stanie upojenia wakacyjnego.

Piaszczyste dno masowało jego stopy, zachęcało do wejścia coraz głębiej. Szedł więc jak oczarowany, zdziwiony, że nie dostrzega swojego żółtego leżaka, a woda sięgała mu jedynie do kolan. Pomyślał, że pieszo pokona granicę morską do Szwecji, zacznie nowe życie wśród Skandynawów. Biegle włada angielskim, obecnie znajduje się na pracy zdalnej, może ją wykonywać również ze Sztokholmu. Snuł plany najbliższej przyszłości – widział siebie u boku blondwłosej Szwedki, w jednorodzinnym domku na obrzeżach stolicy, mieszkaniu podobnym do tych dla lalek. Wszędzie mnóstwo plastikowych mebli w kolorach szarości, metalu czy srebra, drewniana podłoga, skrzypiące schody prowadzące na poddasze oraz minimalistyczna sauna, umiejscowiona na tyłach budynku. W garażu dwa samochody, jej i jego, ona stawia na funkcjonalność i minimalizm, on zaś porusza się  pijącym diabelsko benzynę smokiem, potężnym i wysokim, z napędem na cztery koła. Pogrążony w myślach idzie dalej, nie zauważając, że robi się coraz głębiej i głębiej. Nie dostrzega już plaży, nie widzi leżaka, ani czerwonego ręcznika kąpielowego. Znajduje się obecnie na środku Morza Bałtyckiego, pogoda zmieniła się diametralnie, w jego stronę lecą teraz ogromne krople deszczu, słońce na dobre zeszło z horyzontu, czyżby na zawsze? Mimo warunków nie panikuje, przymyka tylko lekko oczy, nie widać teraz ich naturalnie ciemnego koloru. Wyprostowany, pokryty wodą na przemian z gęsią skórką, kroczy w głębinach, równym i spokojnym krokiem, choć dna dotyka teraz jedynie palcami stóp.

Jak będzie w Szwecji? Inaczej. Sąsiedzi nie będą go już zaczepiać ani zagadywać, pełna anonimowość. W roli auslandera sprawdzi się znakomicie, jego introwertyczna natura pozwoli mu przetrwać, założy rodzinę i przyjmie nazwisko żony. Postara się ukrywać swoje pochodzenie, niepotrzebnie nie rzucać się w oczy. Zachowywać się i myśleć jak Szwed, nawet przefarbuje się na ciemny blond, wolałby jasny, ale ten kolor nie utrwali się na jego kruczoczarnych włosach. Jako jasny blondyn z czarną brodą wyglądałby co najmniej śmiesznie, on tego nie chce. Poważny człowiek, w poważnym kraju. Tak to sobie wymyślił.

Gdy cały znalazł się pod taflą głębin morskich nie poczuł niczego. Żadnego białego światła na końcu tunelu, po prostu pozostawał przygnieciony ogromem fal spadających na ciało. Fizycznie czuł się fantastycznie, mimo że przeszedł niepoliczalne kilometry, w morskich milach. Stan równowagi zakłóciła dopiero niespotykana postać, która pojawiła się tuż przed nim. Drogę zastawiła mu bowiem kobieta, od pasa w dół z okazałym niebiesko-zielonym ogonem jak u ryby. Syrena, zjawa morska. Opiekunka głębinowego ładu, kusicielka i zabójczyni w jednej postaci.

„Nie masz prawa tędy przejść”, odezwała się lodowatym głosem. „Żaden śmiertelnik nie może przekroczyć tej morskiej granicy, cofnij się człowieku”, dodała.

„Nie jestem już człowiekiem, to tylko ciało”, powiedział nie otwierając oczu.

„Jesteś na granicy morskiej, linii nadludzkiej, mistycznej. Nie masz prawa tędy przejść”, grzmiała syrena.

„To moja droga, sam ją wybrałem, pozwól mi przejść, cel jest już blisko”, odpowiedział mężczyzna, a w jego głosie czuć było błagalną nutę.

„Twój wybór nie ma dla mnie znaczenie, wycofaj się i wracaj na plaże, daruje ci życie. Morskie królestwo nie jest ci pisane”, z szyderczym uśmiechem rzekła.

„Wiem, z czym wiążę się wybór, jestem świadomy, przepuść mnie”, przekonywał.

„Nie masz pojęcia, o czym mówisz, śmierć w odmętach morza jest najgorszym, co spotyka istoty ludzkie, nic nie wiesz…” powiedziała.

„Dokonałem wyboru, nie cofnę się”, odrzekł.

„Wybór nie jest domeną ludzką, na wasze decyzje zbyt często wypływają emocje i pierwotne instynkty, zdajecie się na Los, bo nie jesteście w stanie samodzielnie podjąć decyzji”, oschle wycedziła syrena.

 Nie odpowiedział od razu, wreszcie poczuł, że od dłuższego czasu przebywa pod wodą. Próbował wynurzyć głowę na powierzchnie, zaczerpnąć powietrza, ciało jednak pozostawało bezwładne, nie reagowało na bodźce płynące z mózgu, martwe na wszelkie prośby.

Pozostawał w tej samej pozycji jeszcze przez kilka dni. Przez ten czas z niepokojem obserwował zmiany, jakie zachodziły w ciele. Nogi zrosły się w jedną granatową płetwę, zeszła z nich ludzka skóra, ustępując miejsca rybiej łusce. Ręce skurczyły się do długości łokci, z nich natomiast wystawały dwa około dwudziestocentymetrowe metalowe harpuny. Klatka piersiowa rozrosła się przypominając te wypracowane na siłowni przez kulturystów, z tym, że zdawała się nienaturalnych rozmiarów, zupełnie nie pasowała do reszty ciała. Twarz mężczyzny przypominała obraz drapieżnej ryby ze skośnymi, niebieskimi gałkami ocznymi, niczym diabelski tatuaż. Włosy po bokach głowy zupełnie wypadły, odsłaniając zdeformowaną czaszkę, pokrytą licznymi bąblami. Tylko po środku łba (nie można nazwać tego ludzką głową) jawił się ostry irokez, złożony z pozostałości po czarnych włosach. Ukryty w głębinie Bałtyku bytował samotnie, polując na tłuste okazy ryb, nocami zaś zapuszczał się w miejsca płytkie, tuż przy brzegu, gdzie obserwował turystów z pewnego dystansu. Wiedząc, że na plaży nie natknie się na nikogo, wypełzał na piaszczystą powierzchnię. Oddychał wtedy ciężko, pozostawał tak dobrą chwilę, po czym wracał rychło do wody.

Dni mijały jeden za drugim, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Wśród mieszkańców kurortu krążyła plotka o potworze skrywającym się w otchłani Bałtyku. Mówiło się, że od czasów legendarnego Biskupa Morskiego nie było w polskich wodach podobnej kreatury. Wieść o nim przyciągała turystów i doświadczonych wędkarzy, poszukujących niespotykanej postaci. Wiedział o tym, informacje przekazywały mu spienione fale. Groziło mu niebezpieczeństwo, nie mógł dłużej pozostawać w granicach polskich. Nadszedł ten wyczekiwany moment, czas emigracji.

Moment wybrał nieprzypadkowy. Noc z trzydziestego kwietnia na pierwszego maja, termin, w którym oczom ludzkim ukazywały się zjawy i złe duchy. Przynajmniej nie będzie sam, istnieje prawdopodobieństwo, że wśród korowodu potworów nie zostanie zauważony. Kto by akurat tej nocy patrzył w spienione, morskie fale w okolicach Sztokholmu? Ludzie pewnie będą skupieni na uważnym obserwowaniu nieba, w poszukiwaniu wybierających się na sabat czarownic, wtedy on spokojnie wynurzy się i ruszy na spotkanie ze szwedzkim przeznaczeniem. Znalazł się nieopodal zatoki Saltsjön, przy lądzie nie zauważył żywej duszy. Gdzieniegdzie delikatnie unosiły się barki rybackie, na skrawku piaszczysto-żwirowej plaży dogasało niewielkie ognisko, złożone z kilku drewnianych gałęzi i lokalnej gazety. Ta przykuła na dłuższą chwilę jego uwagę: znajdował się w niej artykuł poświęcony mężczyźnie pochodzenia polskiego, który osiągnął ogromny sukces w branży IT po przybyciu do Szwecji. Na czarno-białej fotografii rozpoznał znajome oblicze: mężczyzna siedział na kanapie, znajdującej się w środku ogromnego salonu, przypominającego te z katalogów meblowych, obok niego kobieta, o anielskich rysach i wyrażającym współczucie spojrzeniu, zaś na drewnianej podłodze z dużym, jasnym psem bawiło się małe dziecko. Arkadyjski obraz wzbudził w nim uczucie przerażenia. Wypełznął na brzeg, pokonywał kolejne metry piasku, zbliżał się do leśnej gęstwiny. Znajdując się już na trawie, usłyszał niepokojące głosy w nieznanym mu dotąd języku. Zatrzymał się, a ich barwa była teraz dla niego lepiej słyszalna. Z drewnianej łajby wyskoczyło trzech mężczyzn: pierwszy potężnie zbudowany, potomek Wikingów z obfitą ciemną brodą i siekierą w dłoniach. Za nim przesuwali się dwaj inni, widocznie młodsi, ale również uzbrojeni w metalowy łom oraz bagnet. Próbował krzyczeć, szarpał się, jednak nic to nie dało. Pierwszy cios zadany siekierą zmasakrował płetwę, przepoławiając go. Trawa pod nim przybrała ciemnego koloru, za sprawą krwi tryskającej z uszczuplonego ciała. Mężczyzna z bagnetem sprawnie poradził sobie z harpunami, odcinając je wraz z kawałkiem kikutów. Rozległ się płacz, który momentalnie przeszedł w nieziemskie wycie, w tym momencie, trzeci z oprawców zadawał już kolejny cios łomem w okolice łba. Z każdym następnym atakiem jego głos był coraz słabszy, aż ucichł na zawsze.

Przemysław Znojek – literaturoznawca, bohemista, historyk kultury. Interesuje się problematyką mniejszości narodowo-etnicznych w obrębie literatury. Zarówno w działalności badawczej, jak i próbach prozatorskich, poszukuje odpowiedzi na pytanie: kim jest człowiek-inny, wyobcowany, żyjący na peryferiach społeczeństwa. @przemoo.zet

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko