Mirosław G. Majewski – POLITYKA

0
54

„Polityka” była najpośledniejszą knajpą w mieście, ale bezsprzecznie miała swój klimacik rodem z opowiadań Charles’a Bukowskiego, jednego z ulubionych pisarzy Olka. Budynek knajpy mieścił się na końcu długiego, wąskiego ogródka zastawionego naprędce robionymi stołami przez zalanego w sztok stolarza – amatora.
Nim doszli do bufetu Olek co rusz witał się z jakimś znajomkiem medytującym nad kuflem piwa, przedstawiając od niechcenia swojego nowo poznanego kolegę po piórze, Jurka.
– Michał.
– Jurek – odpowiadał Jurek zaniepokojony przenikliwym, chłodnym spojrzeniami biesiadników, których można było pomylić z zombie.
– Dzidek, Romek, Stefek, Wojtek…
– Jurek – głos Jurka był coraz cichszy i tym samy mniej wyraźny. – Gdzie ja przylazłem? – Pomyślał nic z tym nie robiąc, chociaż dreszcz emocji przeszedł mu przez plecy.
I tak aż do bufetu. Wymienionych imion nie sposób było zapamiętać, a więc nie zapamiętał.
Był ciepły październikowy wieczór, na dodatek piątek, czyli najlepsza pora na kilka kufli browara dla reprezentantów ciężko pracującej klasy robotniczej, oraz dwóch, a nawet trzech zblazowanych intelektualistów, którzy nie mogli oprzeć się urokowi proletariatu, albo raczej temu, co z tego uroku  raczyło pozostać, dlatego brylowali wśród robociarskiej braci, niby od niechcenia napomykając o egzystencjalizmie Camusa i Sartre’a, przy tym przekomarzali się niczym krakowskie przekupki zapijając  swoje bajdurzenia piwskiem, po czym już odpowiednio nawilżony głosem oddzielali egzystencjalizm teistycznym od ateistycznego, nie zważając na gęstą piane na swoich wąsiskach, a nawet jeśli jeden z nich nie był posiadaczem wąsa ala Fryderyk Nietzsche, to miał czubek nosa uwalony w pianie. Ta nieco surrealistyczna scenografia miała podkreślić ich rustykalne luzactwo, olewające naukowe tytuły przed ich bądź co bądź chłopskimi nazwiskami, którym to niegdysiejsza już władza ludowa nadała dzięki punktom za pochodzenia, to wszystko wzięte to kupy tworzyło niesamowity gobelin „Polityki”.
Adam, wysoki blondyn, o szarym oczach z wąsem ala Nietzsche był politologiem. Grzegorz, krępej postury przyprószony siwizna po bokach i takim wąsie to filolog, spec od języka polskiego, nieszczęśliwy poeta, którego poezja jak dotąd nigdy nie została przez znamienite grona jurorów przeróżnych konkursów zarówno tych ogólnopolskich, jak i lokalnych. Karol ten ten trzeci bez wąsa, z pianą na nosie, był historykiem, chociaż przez grono najbliższych znajomych uważany był raczej za histeryka. Wieczny malkontent ze słuchowiskiem nadawanym w lokalnym radio i sztuką wystawianą przez niszowy teatr. Zapamiętajmy te imiona, Adam – blondyn, Grzegorz z objawami siwizny, no i Karol historyk pracujący w charakterze belfra w zespole szkół górniczych.
– Przepraszam  – nieśmiało wtrącił się Jurek, aby zabłysnąć swoją erudycją. – Czy egzystencjalistą nie był również Søren Kierkegaard?
Zblazowani intelektualiści spojrzeli na Jurka tak, jakby ten przyleciał z kosmosu i zgubił się na tej małej niebieskiej planetce i zupełnie przez przypadek znalazł się w ich ukochanej „Polityce”. Mieli już mu coś rzec mądrego jak na intelektualistów przystało ale zobaczyli Olka, który wytłumaczył wszystkim zdezorientowanym, że Jurek jest równy gość i zna Kierkegaarda jak mało kto, chociaż, podkreślił, jest stróżem nocnym, i przez te lata stróżowania przeczytał prawie wszystkie książki z działu filozofii, i że najbardziej podobał mu się Kierkegaard właśnie, a dokładnie rzecz ujmując dzieło „Bojaźń i drżenie”. Słysząc to Jurek spuścił zażenowany głowę, wstydząc się, że jako nocny stróż sięgał po klasykę filozofii. Zblazowani intelektualiści protekcjonalnie poklepali Jurka i zaproponowali piwo, mówiąc, że jest równy gość, skoro jako cieć czyta filozofów, i że z dziką radością z tej okazji postawią mu browara.
– Jurek jest mój! – wstawił się za Jurkiem Olek. – Wara od niego pijackie mordy.
– No dobra, dobra – odpowiedziały pijackie, zblazowane mordy zamykając się w swoim intelektualnym, hermetycznym gronie. I wtedy Jurkowi zaświtało w głowie, że z tego Olka to musi być niezła figura, a przynajmniej bywalec przez duże B niczym legendarny już Franciszek Fiszer, ten, którego Jan Brzechwa zamienił Ambrożego Kleksa, zagranego genialnie przez Piotra Fronczewskiego.
(Zaraz, zaraz, na czy to ja skończyłem?)
Podeszli do bufetu. Młoda, tleniona barmanka przywitała się z Olkiem jak ze starym znajomym, dyskretnie przypatrując się jego nowemu kompanowi, Jurkowi, który to na jej przyjazny uśmiech odpowiedział wykrzywieniem ust ala Bruce Willis.
– Jurek… – Olek na chwilę zawiesił głos, po czym dodał – jest też pisarzem. A to Anka.
– Miło mi – powiedział cicho Jurek powstrzymując rękę w połowie drogi, przypominając sobie, że to kobieta pierwsza powinna podać dłoń facetowi, a Anka miała je zajęte nalewaniem piwa.
– Aha… – okazała zrozumienie Anka napełniając kufle złotym płynem.
„Aha”. Powtórzył w myślach prześlizgując wzrokiem półki z butelkami najbardziej znanych, a więc najtańszych marek piwa. A że nie miał o czym mówić z Anką barmanką, więc pozostał przy milczącym ślizganiu, dzięki Bogu nie trwało to zbyt długo. W końcu chwycili każdy za swój kufel i ruszyli w drogę powrotną szukając wolnego stolika, znaleźli go przy samym wejściu do piwnego ogródka. Usiedli.
– Byłeś tu już? – Zapytał Olek.
– Nie.
– Nie? – zdziwił się Olek.
– Raczej nie jestem bywalcem knajp – tłumaczył się Jurek. – Jak mam smak na piwo, to piję w domu.
Olek skinieniem głowy wyraził swoje współczucie. Też był żonaty.
– Kiedyś przyszedłem do „Barki” z Podlaskiem i kilkoma znajomymi… – zaczął opowieść Olek aby złamać ciszę.
– Tym Podlaskiem? – upewniał się Jurek.
– Tym, tym – Olek pokazał dwuszereg zdrowych zębów, a jego łysą czaszkę otoczyła aureola, ale mogło to być równie dobrze odbicie pobliskiej lampy. Po czym zaczął raportować wszystkie zdarzenia z tym związane. Jak to „Polityka” zamieniła się w „Bijatykę”, czyli tarcie pomiędzy frakcjami degustatorów złotego napoju. Wyliczał ile to kufli roztrzaskało się o łby, ile było rozkwaszonych nosów, i jak to ten intelektualista Podlasek sprawdził się w roli boksera, co było dla wszystkich niesamowitym zaskoczeniem. A że opowieść Olka była barwna, Jurek wręcz czuł się świadkiem tamtych zdarzeń.
– W życiu bym nie przypuszczał, że Tomek (Podlasek) jest taki dobry w te klocki. – Wypił kilka łyków piwa po czym kontynuował – był niczym zawodowiec na ringu, praca nóg, uniki, i te jego prawe proste, zwalały z nóg gości. Normalnie Rocky VI!
– Co ty nie powiesz? – Jurek nie krył zdziwienia łapiąc się na tym, że ma zaciśnięte dłonie. Olek był zawodowym gawędziarzem, chociaż czasem zdarzało mu się trochę seplenić.
– No, ale potem się wysypał, że za młodu trenował jakieś tam jujutsu, czy coś w tym stylu.
– Może boks tajski? – Jujutsu coś nie pasowało Jurkowi.
– Może… – zgodził się Olek, nie widząc potrzeby roztrząsania tej kwestii.
– Co ty nie powiesz? – Jurek nadal nie krył swojego zdziwienia rozprostowując palce, aby chwycić kufel z piwem. – To ten Podlasek niczym Bukowski w „Ćmie barowej”.
– Nie Bukowski tylko Chinaski, którego znakomicie zagrał Mickey Rourke…
– Chinaski to alter ego Bukowskiego – wszedł mu w słowo Jurek, uważnie obserwując reakcję Olka. Ale na Olku nie zrobiło to żadnego wrażenia, tak, jakby było świętym obowiązkiem każdego, choć trochę zarażonego literaturą i alkoholizmem, wiedzieć wszystko na ten temat.
Dopili.
– Teraz moja kolej! – zaprotestował Jurek zatrzymując powstającego Olka, który jakby tylko na to czekał.
– Ok – nie protestował. – Dla mnie do tego samego kufla.
– Sprawia ci to jakąś różnicę? – Jurek nie krył swojego zdziwienia. – Pierwszy raz spotykam się z taką zasadą. – Drugą część zdania wyszeptał sam do siebie.
– Mam pewność że nie piję po kimś.
– A, o to chodzi… Ale ten z którego wypiłeś był po kimś. – Zauważył.
– Zgadza się. Tylko w „Opozycji” mam swój kufel. – Pochwalił się Olek. „Opozycja” była zaporową knajpą, nie dla meneli czy innych obrzępałów z okolicznej tłoczni płyt.
– Spryciarz z ciebie – zauważył Jurek, po czym pomaszerował w stronę otwartych wrót knajpy. Przy kontuarze nie było nikogo. Barmanka Anka przywitała jego comeback dyżurnym uśmiechem.
– Panu też do tego samego kufla? – zapytała, przyznając się tym samym do znajomości zasad Olka.
– Może być – zgodził się Jurek, myśląc, że tym samym zaoszczędzi barmance zmywania.
– Jeżeli mogę coś powiedzieć – Anka zdecydowała się przerwać niezręczne milczenie. – Niech pan uważa na Olka, on potrafi wypić i dziesięć, a bywało, że i czternaście kufli jak ma dobry dzień. Nie przesadzam – dodała nieco ciszej dla podkreślenia wagi problemu.
– Musi też mieć dobry pęcherz – zauważył po chwili Jurek.
– I ma.
Jurek wyłapał w jej słowach jakąś dwuznaczność.
– Proszę – pożegnała go uśmiechem.
Jest z niej całkiem niezła laska. Pomyślał.
Podziękował i ruszył z dwoma kuflami do stolika, przy którym zastał oprócz Olka, nieźle już wstawionego Romka, z którym zdążył się przywitać po drodze.
– O, i jest Jureczek, Jurek – Olek odebrał od Jurka kufle. – Romka już znasz. Znasz?
– Cześć Jurek – Romek bez żadnego skrępowania przywitał się z Jurkiem na niedźwiedzia, nie zważając na to, że już zostali sobie przedstawieni. Każda okazja jest dobra aby się trochę poprzytulać.
– Ja jestem Romek, wesoły Romek, mam na przedmieściu domek… – Romek był w transie, cudownym transie podlanym alkoholem, i wtedy Jurkowi przyszło do głowy, że zazdrości Romkowi, sam nie wiedział czego zazdrości. Tej aury która wytwarzał w ten październikowy wieczór w piwnym ogródku taniej knajpy, którą bez dwóch zdań była „Polityka”. Odlot w te klimatyczne nastroje jaźni przerwał Olek.
– Postawić ci browca? – zadał głupie pytanie Romkowi. Zadał je jedynie po to, aby ten przestał molestować Jurka, który wyraźnie zaczął odlatywać już po pierwszym piwie. Sam będąc pisarzem Olek zdawał sobie sprawę, jak niewiele trzeba aby zainfekować czystą jaźń zdrowego człowieka.
– Głupie pytanie! – zauważył rozsądnie Romek.
Olek wysupłał monetę i wcisnął ją w wyciągnięta garść Romka.
– Jak ja kocham literatów. Jak ja kocham literaturę – Romek był autentycznie wniebowzięty.
– Idź już, idź już. I dość już z tym ślinieniem. – Przegonił go z pełnym bananem na twarzy Olek.
Obdarowany oddalił się z jakąś partyzancką pieśnią na ustach, zatrzymując się przy kolejnym stoliku, przy którym siedziało równie wesołe i przyjazne wesołemu Romkowi towarzystwo.
– Poszedł – słusznie zauważył Olek, po czym spojrzał na Jurka i dodał z miną proroka. – Ale wróci.
Jurek nie odpowiedział. Usiadł, przykleił wzrok do kufla po której spływała obficie piana i pomyślał o tym, co powiedziała mu barmanka. Zamyślił się, zapadł w siebie, ostatnio zgłębiał tajniki buddyzmu zen i zastanawiał się, czy takie miejsce jak „Polityka” jest odpowiednim miejscem dla badacza tajników buddyzmu zazen.
– Wyjebali mnie z pracy – tymi słowy Olek wyrwał z kolejnej zapaści Jurka.
– Co?
Olek zaczął swoją barwną opowieść jak Starosta wypierdolił go z pracy. Jurek zamienił się w słuch, i słuchał malując w swojej wyobraźni wersję możliwych zdarzeń, a mogło być przecież tak. Olek poruszał ustami, a umysł Jurka zrobił resztę, tak, jak przy opowieści o mordobiciu z udziałem Podlaskiego.
Był w starostwie i jeszcze tak wkurwionego Olka nikt nie widział. Co prawda Olek trzymał nerwy na wodzy, ale wszyscy widzieli że jest niczym wulkan przed erupcją. Agata dyskretnie dała mu dwa kuksańce w bok, ale Olek nawet ich nie poczuł. Marek stał przestępując nerwowo z nogi na nogi z wzrokiem wbitym w mocno już wydeptany dywan. Sam nie wiedział na jaką cholerę tu z nimi przylazł. Starosta na wszelki wypadek schował się za stylowe biurko niczym za barykadę w czasie Powstania Warszawskiego. Starosta nie był złym człowiekiem, ale był głupi niczym but z lewej nogi, starostwo to nie zabawa w Zimnodupiu i nikt na nikogo ze sztachetę nie leci, no, chyba, że tym razem wkurwiony Olek zwyczajni mu z bani przyłoży, czego wykluczyć na sto procent nie było można.
– Aleksander, zrozum – odezwał się Starosta, po czym spojrzał na Agatę i Marka. – Zrozumcie, musimy ciąć koszty gdzie się da, starosta, czyli ja, i starostwo w ogóle to nie fabryka pieniędzy, tu nikt nie sra kasą! – Zrobił sobie krótką przerwę na wyrównanie oddechu, zdążył jeszcze zauważyć, że na chuj mu ten urząd był potrzebny, kłopot za kłopotem, a ma przecież dobry biznes, hodowlę i ubój drobiu, to mu się jeszcze urzędowania zachciało. – No – zakończył z nadzieją na zrozumienie.
– Co, no? – wycedził Olek. – Nie możesz szukać oszczędności gdzie indziej tylko w kulturze? Nie po to was wybraliśmy, abyście sobie biurka zmieniali ze zwykłych – tu szukał odpowiedniego słowa – na te kurwa, rokoko. Na to szmal jakoś się znalazł, ale na kulturę nie! – Zabrzmiało to nader głupio w kontekście kultury, ale Olek przestał dbać o konwenanse.
– Tak nie będziemy rozmawiać – korzystając z okazji zmienił taktykę starosta. – Ja tu jestem reprezentantem powiatu, urzędnikiem państwowym. – Spojrzał na godło na potwierdzenie swoich wywodów. – Ja tak z wami…, z państwem mogę sobie popyskować w „Polityce” przy kuflu piwa, ale nie tutaj, nie w gabinecie. Czy wyrażam się jasno? – Upewnił się.
Olek podszedł do rokokowego biurka, oparł się o blat, nachylił mocno w stronę starosty, spojrzał mu śmiało w oczy i wycedził – Ale z ciebie kawał huja. – Po czym obrócił się na pięcie i opuścił gabinet. Agata i Marek w milczeniu i jakimś takim zniesmaczeniu powlekli się za nim. Aga jeszcze w progu obejrzał się na starostę z wyrzutem w w sowich pięknych oczętach, ale ten wzruszył tylko ramionami i natychmiast opuścił wzrok.
No, bo co miał zrobić?
A przecież znali się od zawsze. Dzieciństwo i część młodości spędzili na tym samym podwórko, na tym samym trzepaku. 
Ale trzepak nie pomógł. Atmosfera w gabinecie napęczniała i o mało nie pękła od pytania – co się z nami stało?
Niestety, żaden z nich nie znał odpowiedzi.
A odpowiedzią była – polityka.


Mirosław G. Majewski

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko