Franciszek Czekierda – JOHANN GOETHE I FRYDERYKA BRION – MIŁOŚĆ STUDENTA I CÓRKI PASTORA

0
67

Po przerwaniu studiów w Lipsku na skutek choroby i powrocie do Frankfurtu w sierpniu 1768 roku Goethe wciąż był osłabiony. Dojście do zdrowia zajęło mu półtora roku. Na skutek nalegań ojca zgodził się ukończyć studia prawnicze na Uniwersytecie Strasburskim. W tym czasie Strasburg leżał w granicach Francji. Ojciec obiecał mu, że jeśli uzyska tytuł doktora praw, zafunduje mu podróż i pobyt w Paryżu. Pod koniec marca 1770 roku wyruszył do Alzacji. Strasburg przywitał go 4 kwietnia i tego samego dnia zamieszkał w gospodzie Zum Geist przy Geistgässel 15.
Johann był podleczony, lecz nie czuł się najlepiej; miewał zawroty głowy. Aby je przezwyciężyć wchodził często na taras widokowy gotyckiej katedry Notre-Dame na wysokości ponad 140 metrów, znajdujący się poniżej wieży katedralnej mierzącej ponad 200 metrów. Po wielu wejściach i zejściach udało mu się przezwyciężyć zawroty.
W pierwszych tygodniach pobytu w mieście poznał starszego o pokolenie Johanna Daniela Salzmanna, wykształconego oryginała i starego kawalera. Wkrótce dołączyli do nich inni miłośnicy sztuki i nauki: teolog Krystian Lerse, literaci Johann Heinrich, Henryk Leopold Wagner i Jakob Reinhold Lenz, a także studenci medycyny, wśród których był Fryderyk Leopold Weyland, młodszy o rok od Goethego. Johann fundował studentom obiady i wspólnie z nimi uczęszczał na wykłady anatomii. W gronie starszych znajomych i rówieśników czuł się dobrze. 
Po pewnym czasie poeta poznał przypadkowo w gospodzie starszego o pięć lat Johanna Gottfirieda Herdera, teologa, filozofa i pisarza. Był on już znaną postacią w krajach niemieckich. Przyjechał do Strasburga, by poddać się operacji oczu (miał zablokowany gruczoł łzowy). Rok wcześniej przebywał we Francji, gdzie poznał Denisa Diderota i Jean Le Rond D’Alamberta. Mężczyźni, po przedstawieniu się sobie i wymianie informacji dotyczących ich zatrudnień i pasji, przeszli do interesujących ich zagadnień.
– Z perspektywy Paryża inaczej widzę naszą krainę, ludzi i sprawy – stwierdził ogólnikowo Herder.
– Zawszem pragnął poznać Paryż, przyjrzeć się z bliska jego architekturze, zgłębić francuską literaturę i sztukę. Ojciec obiecał mi, że po studiach wyśle mnie tam na jakiś czas.
– Tu mamy przedsionek Francji, możemy tedy lepiej poczuć jej ducha i doskonalić się we francuszczyźnie – zrobił krótką pauzę. – Powracając do literatury, wspomniałeś, panie Johannie, że piszesz wiersze i jednocześnie studiujesz nauki jurystyczne.
– Za poezję oddałbym życie, za prawo zaś… nie wiem, czy dałbym kawałeczek tego paluszka – zaśmiał się, pokazując mały palec prawej ręki.
– Wybacz, ale nie będę zgłębiać twego rozdwojenia, któregom nigdy nie zaznał. Jestem szczęśliw, że z pasją zajmuję się tem, com studiował. Powracając do poezji, spostrzegłem z dystansu zachodniego sąsiada, że najważniejsze jest zrozumienie związku między historią narodów a ich poezją.
– Czyż poezja nie może żyć samoistnie? Przecie może czerpać soki na przykład z uczuć, przeżyć estetycznych, religijnych, a nawet z fantazji.
– Te domeny, o których rzeczesz nie biorą się znikąd, tkwią przecie w ludziach, oni natomiast tworzą narody, a każdy naród ma odmienną historię.
– To brzmi logicznie – potwierdził Goethe.
– Powiedziałeś, jak mój profesor Kant. Logika odgrywa tu zasadniczą rolę, jednak jest narzędziem pomocniczym dla pojmowania całości – Herder tłumaczył przekonująco.
– Jakiej całości?
– Historycznego rozumienia dziejów. To racjonalizm, panie Johannie. Ale zdaje się, że zbyt zamaszyście zapuszczam sierp w łan wszechrzeczy; chcąc złapać cały pokos, pozostanie mi w ręce tylko kilka zmierzwionych kłosów. Wolę zatem skupić się na jednej sprawie. Otóż powracając do dziejów naszego narodu i poezji uważam, że najważniejszym przesłaniem utworu literackiego jest interes narodowy.
– Czy to nie nazbyt ogólne sformułowanie? – zdziwił się Goethe.
– Widzę, żeś pojętny uczeń, może zostaniesz także filozofem – uśmiechnął się życzliwie. – Narodowy w tem znaczeniu, że każdy naród, jeśli chce stworzyć wielką, oryginalną literaturę, musi czerpać z poezji ludowej. Oczywiście przez swojego natchnionego twórcę.
– Czerpać z tych prostych piosnek ludowych? – zdumiał się.
– Opowieści, bajdy, ballady, baśnie, podania, wierszyki, pieśni, piosenki… One nie są takie proste, jak ci się wydaje.
– Chyba nie są nigdzie spisane. Kiedyś zaginą.
– Zacznij je zbierać. Lubisz jeździć konno?
– Uwielbiam.
– Galopuj więc od wioski do wioski i spisuj je. Ja to robię. Nie powinny zostać zapomniane. One są autentyczną poezją ludu, samorodną skarbnicą, w której tkwi prawdziwa siła. Ludowość, lekceważona przez inne stany, jest także naturalnym źródłem prawdy i naszej tożsamości, pamiętaj o tym młody poeto i kandydacie na filozofa – Herder poklepał go życzliwie po barku.
– Inne narody czerpią z ludowości?
– Hamann uważa, że Homer i Szekspir są największymi poetami ludowymi. Mamy się na kim wzorować, młodzieńcze. 

Goethe był zachwycony Herderem, jego znajomością filozofii, literatury i estetyki, więc szybko przekonał się do jego poglądów. Zrozumiał, że poezja jest sprawą całego ludu, nie zaś „dziedzictwem prywatnym kilku wykształconych mężów”. W swoich późniejszych wspomnieniach Z mojego życia. Zmyślenie i prawdazanotował: „Największym wydarzeniem, które miało dla mnie najważniejsze konsekwencje, była znajomość i późniejszy bliższy związek z Herderem”.
Za jego sugestią poeta jeździł konno do okolicznych wsi, spotykał się z najstarszymi kobietami, które śpiewały mu ludowe piosenki i pieśni. Skrupulatnie zapisywał ich słowa i melodie. Niektóre z nich opublikował później w czasopiśmie Wandsbecker Bote.

W tym czasie nastąpił zwrot w poezji niemieckiej od rokokowych anakreontyków do wierszy, w których brzmiały frazy ludowe. Poezja zyskała nowe środki wyrazu. Goethe znakomicie potrafił opiewać uczucia młodości. Moda rokoka odchodziła w niebyt, pojawił się nowy okres „burzy i naporu”, dynamiczny nurt ruchu młodych. Johann Goethe stał się dla młodzieży wzorcem i wyrazicielem jej spraw. Ale zanim zaczął pisać utwory liryczne w nowym stylu (krótkie wiersze pełne młodzieńczej ekspresji oddające szczere uniesienia serca), wcześniej poznał Fryderykę Brion. Osiemnastoletnia dziewczyna stała się inspiracją dla jego twórczości. Nie uprzedzajmy jednak faktów…
Fryderyk Leopold Weyland, który namówił Goethego do uczęszczania z nim na wykłady z przedmiotów medycznych, w połowie października 1770 roku planował odwiedzenie krewnych na wsi.
– Muszę wreszcie pojechać do wujostwa w Sesenheim – Leopold zwierzył się Johannowi, gdy spożywali obiad w gospodzie. – Ostatnio widziałem ich wieki temu. Na mojej konfirmacji.
– Sesenheim? Gdzie to jest?
– Niedaleko, sześć godzin drogi w dół Renu. Pojedziesz ze mną? – Weyland popatrzył na przyjaciela proszącym wzrokiem.
– Leo, lubię wędrować, ale dla przyjemności. Kiedy jednak zwiedzanie okolicy łączy się z koniecznością odwiedzenia po drodze jakichś pociotków, wycieczka przestaje być dla mnie atrakcją.
– Blisko nich studiuję, więc wypada… To porządna rodzina pastora. Zastanów się.
– Nie zmuszaj mnie – Goethe nie był przekonany.
– Są tam dwie miłe dziewczyny i młodszy braciszek. Starsza skończyła osiemnaście lat, jest mądra i ładna.
– Skąd wiesz, że ładna, przecież widziałeś ją ostatnio, jak była dzieckiem.
– To się wie. Poza tym nasze rodziny piszą do siebie.
– Ładna, powiadasz… – Goethe zamyślił się.
– Nie wahaj się.
– Gwarantujesz, że nie zmarnuję czasu? – powoli przekonywał się.
– Zagwarantować nie mogę, lecz zapewniam, że nie będziesz żałował.
– Zgoda, ale pod jednym warunkiem.
– Johann, co ty znowu wymyślasz…
– Twój wuj jest pastorem, więc przebiorę się za biednego studenta teologii. Będzie wesoło.
– To może być interesujące. Wyruszamy w najbliższą sobotę.
Trzynastego października po południu przybyli na wierzchowcach do Sesenheim. Przez otwartą bramę wjechali na podwórze rodziny Brion. Na wprost znajdowała się niska stodoła, z boku stajnia, a po lewej stronie stał stary murowany dom z wpuszczonymi w elewację drewnianymi belkami w stylu muru pruskiego. Po lewej stronie domu sterczał wysoki żuraw z cebrem przy studni.
Na schodkach przed gankiem pojawił się niewysoki pastor Johann Jacob Brion z żoną i dwojgiem młodszych dzieci, Zofią i Chrystianem. Nie było wśród nich najstarszej Fryderyki. Weyland przywitał się serdecznie z rodziną, po czym przedstawił Goethego, który w przebraniu wyglądał bardzo biednie.
– Nie widzę Fryderyki – zauważył Leopold.
– Gdzieś jest. Zaraz się pojawi – odpowiedziała pastorowa Maria.
– Frida stroi się przed lustrem – zakrzyknął odkrywczo Chrystian.
Zofia potarmosiła go lekko za ucho. Goethe uśmiechnął się pod nosem.
Kiedy Johann i Leopold odpinali sakwy od siodeł, z cienistego wnętrza ganku wyłoniła się Fryderyka. „W tym momencie pojawiła się w drzwiach; nad wiejskim niebem wzeszła najdroższa gwiazda. Siostry miały na sobie niemieckie ludowe stroje, Fryderyka była ubrana szczególnie gustownie (…) w krótką, białą kloszową spódnicę z falbanką, że było widać jej ładne nóżki; była ściśle opięta gorsetem, na spódnicy miała nałożony czarny fartuszek z tafty, więc wyglądała jak wiejska dziewczyna i zarazem mieszczka. Smukła i wiotka (…), mająca śliczną główkę, a jej szyja wydawała się zbyt delikatna przy grubych jasnych warkoczach. Spojrzała na nas przenikliwie swoimi wesołymi, niebieskimi oczami i to było miłe. (…) Zadartym noskiem wciągała powietrze tak swobodnie, jakby świat istniał bez zmartwień; z jej ramienia zwisał słomkowy kapelusz, miałem więc przyjemność zobaczyć ją i poznać od pierwszego wejrzenia w całym jej wdzięku i urodzie” – zanotował po latach poeta w swoich wspomnieniach
– Frida, poznaj mojego przyjaciela – Weyland wskazał dłonią na Goethego.
Ten, wlepiwszy w nią swoje wielkie oczy, nie mógł się napatrzeć. Zakochał się od pierwszego wejrzenia.
– Wydaje mi się, że znamy się od wieków – uśmiechnął się.
– To dziwne, ale też mam podobne odczucie – odpowiedziała wdzięcznym głosem.
– Niebiosa zesłały nimfę w to nieznane światu miejsce. I cóż za traf, że pojawiłem się tu, aby złożyć jej uwielbienie i pokłon – skinął głową.
– Johann jest studentem, ale przede wszystkim poetą – zauważył Leopold.
– To się czuje – Frida rzekła z uznaniem, mierząc gościa wzrokiem.
Goethemu zrobiło się przykro z powodu ubogiego ubioru. Przy eleganckim stroju Fryderyki wyglądał nie jak biedny student teologii, lecz jak nędzarz. „Bałwan ze mnie – zgromił się w myślach. – Nie wiem, dlaczego wpadłem na ten idiotyczny pomysł przebieranki. Chciałem wywołać efekt zaskoczenia i współczucia dla biedaka, a uzyskałem potwierdzenie własnej głupoty”.
Rodzina pastora przyjęła gości serdecznie. Po kolacji Leopold, Zofia i Krystian grali w grę planszową, natomiast Johann z Fryderyką poszli na spacer, jakby znali się od dawna. Było już ciemno.
– Spójrz na rozgwieżdżone niebo – wskazał ręką na Wielki Wóz.
– Piękne. Dziś jest bezchmurnie – uzupełniła.
– Za cel mam ten nieboskłon bardziej, niż ziemię, na której stoimy – mówił jak w natchnieniu.
– Ty tak zawsze? – zdziwiła się.
– Wyjątkowo dziś – po chwili dodał: –  I zawsze. Czuję, że stamtąd  może spaść na nas coś fantastycznego.
W tej sekundzie nad horyzontem przeleciał meteoryt.
– O, smuga! – wskazała palcem. – Widziałeś?
– Zauważyłem. To się ziszcza.
– Co?
– Jeszcze nie wiem konkretnie, ale wiem na pewno, że coś niebiańskiego.
– Mówisz, jak przystało na studenta teologii.
– Studiuję prawo. Wybacz ten żart – mówił skonsternowany. – I ubogi surdut z przykrótkimi rękawami, który pożyczyłem. Zrobiłem niepotrzebną maskaradę.
– Nie pojmuję.
– Ja też tego nie pojmuję. Proszę nie oceniaj mnie po tym.
– Twój żart nie zaważy na moim stosunku do ciebie. Raczej jest świadectwem twojej fantazji.

Późnym wieczorem w pokoju gościnnym Goethe i Weyland układali się do snu.
– Ostatnie pytanie, Leo, przed zgaszeniem świecy. Powiedz: Frida kogoś kocha? Czy może ktoś ją kocha?
– Czyżby tak szybko zawładnęła twoim serduszkiem? – odpowiedział pytaniem.
– Nie dręcz mnie, odpowiedz, proszę, bo nie będę mógł usnąć.
– Najpierw ty odpowiedz na moje pytanie.
– Tak – Johann odrzekł bez wahania.
– Ona nie ma nikogo, ani nikt nie zabiega o jej względy.
– Dziękuję. Jeszcze jedno; ja tu nikogo nie znam, więc proszę cię, pocwałuj jutro z samego rana do jakiegoś znajomego gospodarza i wypożycz dla mnie schludne ubranko.
– Twój żart z przebraniem na początku mnie ubawił, lecz tobie chyba nie wyszedł na dobre.
– Wstyd mi. Szczególnie przed Fridą. „Biedny student teologii upokorzył bogatego studenta prawa. Przebieranka okazała się lekcją pokory” – pomyślał samokrytycznie.
– Rozumiem. Przed śniadaniem przywiozę ci ubiór od znajomego syna gospodarza z Drusenheim. Możesz spać spokojnie.

 O poranku Goethe ubrał się w strój przywieziony przez przyjaciela, zaś ubogie przebranie studenta teologii schował do sakwojaża. Młodzieńcy zeszli na niedzielne śniadanie. Przy dużym stole siedzieli już wszyscy domownicy.
– Jakie macie na dzisiaj plany? – pani Maria zapytała gości.
– Zaraz idziemy na nabożeństwo – wtrącił się mąż.  – Nie poganiam, ale… ­ – zawiesił głos.
– Wujku, ja chcę się nauczyć jeździć konno – Chrystian spojrzał prosząco na Leopolda.
– No, dobrze – Leo odrzekł bez przekonania.
– Pyszny pomysł – Goethe pochwalił chłopca. – Ty mu będziesz dawał lekcje jazdy, a my – spojrzał na Fryderykę i Zofię – pójdziemy na spacer. Mam nadzieję, że zgodzicie się pokazać mi okolice?
– Chętnie – Fryderyka przyjrzała się uważniej Johannowi i dopiero teraz zauważyła, że nie miał na sobie wczorajszego stroju. – Do brzegu rzeki jest nie więcej niż pół godziny drogi.
Po nabożeństwie wszyscy wrócili do domu. Do Chrystiana i Leopolda, którzy poszli wyprowadzić ze stajni konie, dołączyła Zofia, która także zapragnęła nauczyć się jeździć wierzchem. Frida i Johann poszli na spacer. Pierwszym etapem wycieczki było niewielkie wzgórze, właściwie pagórek porośnięty lasem. Na jego szczycie rozciągała się polanka z kilkoma dębowymi ławkami. Na starym drzewie przytwierdzona była drewniana tabliczka z napisem: „Ustronie Fryderyki”.
– Wspaniały koncept – Johann wskazał ręką na tabliczkę. – Będę zatem starał się uszanować twoje ustronie, niczym święte miejsce.
– To miłe – podziękowała mu skinieniem głowy. – Spójrz, jaki stąd rozciąga się widok – dziewczyna, stojąc, wyciągnęła rękę w kierunku wieży wiejskiego kościoła. – Tam dalej jest wioska Drusenheim, a po lewej stronie zielone wysepki na Renie.
Johann spojrzał na południowy zachód. Spontanicznie uchwycił jej wyciągniętą dłoń i skierował w stronę Strasburga.
– Widzisz wieżę katedry? – wciąż trzymał jej rękę.
– Ledwo, ledwo, ale widzę.
– Wchodziłem na nią kilkanaście razy.
– Po co aż tyle? – zdziwiła się.
– Musiałem przełamać lęk wysokości. Od tej pory nie mam zawrotów głowy – mówił usatysfakcjonowany.
– Ja chyba mam – rzekła miłym głosem.
Johann zastanowił się chwilę, gdy wspomniał o zawrotach głowy.
– Wczoraj poczułem, że znowu mi się pojawiły – ujął jej drugą dłoń.
– Z jakiego powodu? – swoje palce wplotła w jego.
– Gdym ciebie zobaczył.
– Mówiąc o zawrotach, pomyślałam o tym samym – szepnęła mu do ucha muskając je ustami.
Johann objął ją czule przytulając twarz do jej policzka. Nie śmiał jej pocałować.
– W tej sekundzie czuję, że coś we mnie rozkwita, jakaś tajemna siła, która ma w sobie piękno dające szczęście.
– Siła niewiadomego pochodzenia?
– Wiadomego. Czujesz ją?
– Z rosnącą mocą – potwierdziła drżącym głosem.
– Niechaj trwa.
– Nigdy się nie skończy?
– Nie myślmy o końcu, Frido.
– Johannie…
Goethe przytulił ją jeszcze mocniej i pocałował w policzek.
– Czy to nie sen? – zapytała z naiwnością dziecka.
– Sen i jawa zarazem, poezja i nasze istnienia splecione uczuciem, jak twoje warkocze.
– Tak – zgodziła się, ufając każdemu jego słowu.
Usiedli na ławce. Zrezygnowali z dalszego etapu wycieczki, którym miało być nabrzeże Renu. Pośród leśnej ciszy siedzieli przytuleni. Raz na jakiś czas wymieniali się krótkimi zdaniami potwierdzającymi narodziny miłości.
– Czy to możliwe, żeby po jednym dniu…
– Możliwe – potwierdził Johann, odczytując jej intencję.
– Ale jak to możliwe? – dopytywała uszczęśliwiona.
– Takie tajemnice znają tylko aniołowie.
– Niech będą błogosławieni.
– I ty między nimi. Codziennie będę odmawiał do nich litanię wdzięczności – mówił przejęty.
– Znasz jakąś?
– Żadnej – zaśmiał się wesoło.
Frida zawtórowała mu perlistym śmiechem.
– Ale napiszę ją – dodał.
Zrobiło się późno, oboje zapomnieli o obiedzie. Nieśpiesznie wracali do domu trzymając się za ręce. Od czasu do czasu zatrzymywali się, aby się pocałować. Tej niedzieli nad Renem nie było szczęśliwszej pary.

Po dwóch dniach pobytu przyjaciele powrócili do Starsburga do studenckich zajęć. Johann nieustannie myślał o niej. Napisał list, że za kilka dni ją odwiedzi. W pierwszym wolnym od wykładów dniu pojechał do Sesenheim. Zakochani poszli na najbliższą wyspę na Renie, gdzie przebywali do nocy wśród drzew i krzewów mieniących się jesiennymi kolorami. Goethe lubił „ciepłe noce u boku ukochanej”. Ona często śpiewała mu ludowe piosenki, wśród których była następująca:

Wróciłam z lasu
Ciemnego jak noc,
Kocham cię, to nie sen,
Śmiejesz się jak łotr,
Złodzieju, miłuję cię.
O tak, o tak.

Oddaj mi co skradłeś,
Oddaj serce moje,
Albo zatrzymaj je,
To był tylko żart.
O tak, o tak.

Trzymaj je i strzeż
Jak najdroższy skarb,
Jam twoja, tyś mój,
Nasze serca wspólne są,
Biją razem, już wiesz.
O tak, o tak.

Goethe patrzył na nią, jakby nie widział jej wieki, choć nie widzieli się zaledwie kilka dni. „Jej naturalna radość i niewyszukana prostota czyniły jej postać śpiewną, niczym ludowa pieśń. (…) W tej atmosferze nagle powróciła mi ochota pisania poezji, której dawno nie czułem. Dla Fryderyki podłożyłem pod niektóre utwory dobrze znane melodie” – zanotował po latach.
Odwiedzał ją często, ich wzajemne uczucie stawało się namiętne, a wymiana czułych listów była dodatkowym spoiwem wzmacniającym więź. Miłość wtopiona w przestrzeń natury rozbudziła w nim pragnienie tworzenia. Powstały wiersze, które później zostały nazwane Pieśni z Sensenheim (Sensenheimer Lieder). Najbardziej znane z nich to Pieśń majowa (Mailied) oraz Powitanie i rozłąka (Willkommen und Abschied). Oto pierwszy z nich:

O jak wspaniale
Świat mi jaśnieje!
Słońce blask rzuca!
Łąka się śmieje!

Z każdej gałązki
Kwiat się dobywa,
Z każdego krzaka
Głos się odzywa.

A i pierś każda
Pociechę czuje,
Ziemia i słońce
Szczęściem przejmuje!

Tyś taka piękna,
Złota miłości,
Jak obłok ranny
W gór wysokości!

Ty błogosławisz
Polom i błoniom,
I świat ten cały
Napełniasz wonią.

O! jak ja kocham
Ciebie dziewczyno,
Zdroje mi szczęścia
Z oczu twych płyną.

Tak śpiew i wolność
Kocha skowronek;
Tak kocha kwiatek
Niebieski dzionek.

Tak ty mię kochasz,
Dziewczę me złote,
Boś ty mi wiarę,
Szczęście, ochotę

Do nowych piosnek
I czynów dała! –
Obyś ty nigdy
Smutku nie znała!
                        Tł. Włodzimierz Lewik

Następnego roku, po wielu tygodniach rozłąki, podczas świąt wielkanocnych, Goethe zdecydował się na spontaniczny wyjazd do ukochanej. Choć zapadał wieczór, wypożyczył wierzchowca i ruszył galopem. Podczas jazdy zapadł zmrok, na szczęście była pełnia.
„Wydawało mi się, że słyszę głos z nieba i przyspieszyłem. (…) Pędziłem na złamanie karku, jednak noc mnie wyprzedziła. Ścieżki nie mogłem przegapić, bo księżyc oświetlał moją ekscytującą wyprawę. Noc była wietrzna i upiorna, galopowałem z hukiem, żeby nie czekać do rana, aby ją zobaczyć”. Na podstawie tego przeżycia napisał wiersz Powitanie i rozłąka (Willkommen und Abschied)

Już do niej czas! Więc noga w strzemię!
Poleciał koń mój lotem strzał.
Wieczorny wiatr kołysał ziemię,
Zawisła noc na szczytach skał;
Już wypiętrzony w błękit siny,
Stał olbrzym – dąb w spowiciu mgły
I patrzył czarno spod gęstwiny
Tysiącem oczu pomrok zły.

Miesiąc wyjrzawszy zza pagórka
Przyświecał tęskno w wonnych mgłach,
Wiatr, szeleszczący w lekkie piórka,
Nawiewał w uszy dziwny strach;
Noc wyłoniła swe bojaźnie,
Przy drodze mej czyhają, tkwią –
Lecz dobrze mi, wesoło, raźnie
I w żyłach ogień płynie z krwią!

Przy tobiem był. Z twych ócz lazuru
Wszechzapomnienia piłem zdrój;
I wszystko w nas było do wtóru,
I każdem tchnieniem byłem Twój.
Wiosennej jutrzni pierwsze groty
Różowe padły Ci na twarz.
Od wymarzonej w snach pieszczoty
Przecudowniejszy uścisk nasz!

Lecz oto słońce już nas płoszy,
Uciekać mi potrzeba w dal:
W uścisku twym tyle rozkoszy!
W spojrzeniu twoim jaki żal!
Nie żegnaj mnie tym wzrokiem szklanym,
Odchodzącemu uśmiech daj.
Co to za szczęście być kochanym!
I kochać, Boże, co za raj!
Tł. Józef Weyssenhoff

Na przełomie wiosny i lata 1771 roku Goethe był skupiony na pisaniu pracy dyplomowej, nie miał więc możliwości wyjazdu do Sesenheim. W tym czasie przyjechały do krewnych w Strasburgu pani Maria Brion z córkami Fryderyką i Zofią. Siostry ubrane były w stroje ludowe. Kuzyni podśmiewali się z ich ubioru, ponieważ w mieście prawie wszyscy nosili się już wedle współczesnej mody francuskiej. Podczas spotkania z Goethem Fryderyka napomknęła mu o tym.
– Wasze stroje są arcypiękne, ale na ulicach miast już się ich nie widuje – odparł głosem bez emocji.
– Nie podobają się tobie? – zapytała rozżalona.
– Przeciwnie, przecież wspomniałem, że są piękne. Tylko…
– Z twojego tonu odczytuję, że przyznajesz rację moim złośliwym kuzynom.
– Świat idzie do przodu – Goethe próbował tłumaczyć.
– A więc jednak! – przerwała mu wysokim timbrem. – Nie lubisz mnie.
– Frida, nie możesz tak mówić. Nie wolno ci mieszać ubioru z uczuciem.
– Ty jesteś z miasta, a ja z małej wioski. Ty – synem radcy książęcego dworu, ja córką biednego pastora – zapłakała.
Spotkanie to Johann nazwał później „dziwną próbą”. Wtedy po raz pierwszy poczuł, że na ich uczuciu powstała rysa. Z jednej strony oceniał sytuację obiektywnie, z drugiej – był wobec siebie samokrytyczny, kiedy porównał swoją niespokojną duszę do „wiatraka na kościelnej wieży”. Od tego dnia zaczęły go nurtować myśli o zakończeniu związku. „Ten jej ludowy strój, to nie tylko przejaw kultywowania tradycji – Goethe zastanawiał się – ale także sposób myślenia. Ona jednak tkwi w przeszłości, ja zaś chciałbym skruszyć skorupę przestarzałych norm, zmienić zastygłe układy, obyczaje. Frida jest chyba zaściankową dziewczynką, ja pragnę…, ja muszę być nowoczesny. Żal, żal, że to wszystko tak się układa. Obawiam się, że uczucie nie ma przyszłości. Kocham ją, ale…” – uronił łzę. Johann coraz rzadziej odwiedzał ukochaną, choć trwała między nimi ożywiona korespondencja. Napisał do niej około trzydziestu listów, z których zachował się tylko jeden. Pozostałe zniszczyła później jej siostra, Zofia. 
W lecie skupił się na dokończeniu pisania pracy doktorskiej i jednocześnie wieczorami spędzał radośnie czas z przyjaciółmi. Dysertacja nie została zaakceptowana przez wydział z powodu zbyt wolnomyślnych idei i przyjęcia „wykrętnych tez monsieuer de Voltaire’a”. Niektórzy profesorowie uznali nawet jego rozprawę za skandaliczną. Dziekan wydziału prawa, ze względu na sympatię do niego i szacunek dla jego wpływowego ojca, kazał mu napisać tylko tezy do dyskusji, a następnie – po napisaniu ich – przeprowadził z nim rozmowę na ich temat. Na skutek tego wybiegu Goethe otrzymał 6 sierpnia 1771 roku licencjat praw uniwersytetu, co równało się ukończeniu studiów. Co prawda później posługiwał się niekiedy tytułem doktora praw, by dodać sobie naukowego splendoru, jednak było to nadużycie, a w najmniejszym razie beztroska.
Nazajutrz pojechał do Sesenheim pożegnać się z Fryderyką. Poszli na ostatni spacer drogą w kierunku Drusenheim. Johann prowadził z sobą konia.
– Wczoraj odebrałem dokument ukończenia prawa. Skończył się okres beztroskiego życia studenckiego. Czas, żebym podjął pracę.
– W Strasburgu? – zapytała z nadzieją.
– Ojciec wzywa mnie do domu – powiedział, jakby się tego wstydził.
– Wracasz? – zapytała zmartwionym głosem.
– We Frankfurcie czeka mnie posada w kancelarii adwokackiej. Muszę się usamodzielnić.
– Myślałam, że będziemy się jeszcze spotykać – jej oczy zaszły mgłą.
– Nie chcę być już dłużej na jego garnuszku – w tym momencie Johann wsiadł na konia.
– Zostanę sama?
– Przecież masz wspaniałą rodzinę – udał, że nie rozumie, o co jej chodzi.
– Będziesz przyjeżdżał? – zapłakała.
Goethe milczał. Nie chciał się przyznać, że musi zakończyć związek. Było mu z tym źle. Poprawił się nerwowo w siodle, pochylił się ku niej, podając rękę. Nagle poczuł płynące od niej ciepło krzyczące bezgłośnie: „Nie zostawiaj mnie. Co z naszą miłością?”. Spojrzała mu w oczy. Nie mógł wytrzymać jej palącego wzroku. „Rozdziera mi serce – pomyślał. – Nigdy sobie nie wybaczę, że zrywam z nią, nic nie mówiąc. Uciekam, jak tchórz. Wstyd. Czy jestem nikczemny? A może jestem racjonalistą?”. Spiął konia i odjechał.
Kiedy zbliżał się do Drusenheim, miał przedziwną wizję: ujrzał Fryderykę w szarej sukni z delikatnym złotym ornamentem. Po ośmiu latach, gdy we wrześniu 1779 roku (podczas drugiej podróży do Szwajcarii) jechał tą samą drogą, by odwiedzić byłą ukochaną, zobaczył ją w rzeczywistości w tej samej sukni, w której widział ją w swojej wyobraźni tamtego sierpniowego dnia. Niepojęty przypadek.

Po przyjeździe do Frankfurtu napisał do niej list informując, że kończy związek. Chociaż wiedział, że skrzywdził niewinną istotę uważał, że postąpił zgodnie z własnym sumieniem. Intuicyjnie czuł, iż związek z córką pastora mógłby wpłynąć negatywnie na jego rozwój duchowy. Był już bowiem na tyle dojrzałym twórcą, iż odczytywał zakodowany w sobie imperatyw wielkości nakazujący mu osiąganie szczytów w twórczości.
Fryderyka Brion nigdy nie wyszła za mąż. Po śmierci ojca, Johanna Jakoba, zamieszkała w 1787 roku z Zofią u brata Krystiana. Zajmowała się wykonywaniem na sprzedaż robótek ręcznych i wyrobów ceramicznych, dodatkowo dorabiała, ucząc języka francuskiego. Zmarła w 1813 roku w wieku sześćdziesięciu jeden lat.

Do Fryderyki Brion (An Friederike Brion)

Szary, chmurny poranek
Skryty głęboko we mgle
Zakrył me drogi, pola
I świat cały wokół mnie.
O piękna Fryderyko,
Pragnę wrócić po ciebie,
W spojrzeniu twoim tylko
Leży słońce i szczęście.
 
Na drzewie tkwi wyryte
Twoje i moje imię,
Pragnienia nasze skryte
Wywiewa szorstki wicher.
Już zielenieje łąka,
W cieniu chmur nieme krzyki,
nigdy nie dojrzysz słońca,
Nie lubię Fryderyki.
 
Czas do winnicy ruszyć,
By zebrać grona winne;
Wokoło życie kusi
I młode wino płynie.
Altana opuszczona,
Myślę, gdyby w niej stała;
Dałbym jej winogrona,
a ona – co by dała?


Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko