Latem 1765 roku Johann Caspar Goethe po raz kolejny rozmawiał ze swoim synem na temat jego najbliższej przyszłości.
– Niedługo kończysz szesnaście lat…
– No i co z tego – Johann Wolfgang był niegrzeczny.
– Pora, żebyś wreszcie przekonał się do tego, co jest dla ciebie najkorzystniejsze. Rozmawialiśmy już o tym…
– Największą korzyścią dla mnie będą studia w Getyndze, gdzie chcę zgłębiać nauki piękne, retorykę i politykę.
– Ty dalej swoje – ojciec zirytował się. – One nie zapewnią ci dobrego i dostatniego życia.
– Chcesz koniecznie, żebym został prawnikiem. Nie czuję tego, zrozum, tato.
– Prawo to tylko krótki etap na długiej drodze kariery. Pamiętaj, korzenie nauki są gorzkie, lecz jej owoce słodkie. Jeśli zostaniesz radcą w magistracie lub w administracji księstwa, w czym ci pomogę, będziesz miał poważanie i zapewniony byt.
– Tobie się nie udało – Johann odgryzł się.
– Bo Hermann był już członkiem rady miejskiej, a przepisy zabraniają zasiadania w radzie krewnym. Już ci to kiedyś mówiłem – ojciec podniósł głos. – Mimo to poradziłem sobie, a rodzinie zapewniam dostatek.
– Dostrzegam to. Jednak nie spełniłeś się w tym, o czym marzyłeś. Ja zaś chciałbym robić to, co pragnę.
– Wiem, że przyjaciele chwalą cię za wierszyki, ale z nich nie wyżyjesz. Przecież poeci i artyści przymierają głodem. No, może jakiś wyjątek by się znalazł, ale wyjątki tylko potwierdzają regułę.
„Nie muszę żyć z poezji, ale wiersze będę pisał czy się to komuś podoba, czy nie – pomyślał zły. – A może zrobię karierę akademicką?” – naszedł go nowy pomysł.
– Nigdy mnie nie zrozumiesz – Johann odrzekł zrezygnowany.
– Synu, zaufaj mi. Naprawdę chcę dla ciebie dobrze – mówił z głębokim przekonaniem.
– A nauki piękne, retoryka?
– W Getyndze nikogo nie znam. W Lipsku zaś radca dworu, profesor Böhme, pomógł wszystko załatwić. We wrześniu pojedziesz tam studiować prawo, którem ukończył z…
– … Z tytułem doktora – uzupełnił kąśliwie. – Wiem, wiem, mówiłeś to sto razy. – Czy ja muszę, ojcze, kroczyć po twoich śladach? Każdy syn kopiujący doświadczenia rodziciela nic nowego w życiu nie osiągnie, najwyżej to samo.
– Nie chcesz mnie zrozumieć. Po co masz wyważać nieznane i zaryglowane drzwi, kiedy w Saksonii czekają na ciebie otwarte. Poza tym moje doświadczenie może być fundamentem, na którym zbudujesz lepszą konstrukcję. Zobacz na znajome rodziny prawników, radców, czy lekarzy, których synowie poszli w ślady ojców. Wszyscy robią kariery, budzą szacunek i mają w mieście wpływy.
– Te wpływy… – wykrzywił usta. – Brzydzę się tego. – Wolę ciężej pracować i liczyć na siebie, na swoje zdolności.
– W Lipsku wszystko na ciebie czeka. W połowie września wyruszysz, by od października zacząć studia. Na życie będę ci dawał sto guldenów miesięcznie.
(Sto guldenów to były bardzo duże pieniądze; kucharka w domu państwa Goethe otrzymywała 2 guldeny, służąca zaś 1,5 guldena, obie za miesiąc pracy).
Johann zgodził się na studiowanie prawa w Lipsku, choć wiedział, że nie odpowiadało ono jego zainteresowaniom. Jednak w nowym miejscu poczuł się od razu dobrze, o czym informował w liście swego przyjaciela Johanna Jacoba Riese, dołączając wiersz:
Jak ptak siedzący w lesie na gałęzi
bujam się, oddycham bez uwięzi.
Beztrosko raduję się delikatną rozkoszą,
Skrzydłami mierzę przestrzeń między drzewami,
Śpiewając, huśtam się nad krzakami.
Poza studiowaniem prawa Johann uczęszczał na lekcje rysunku i malarstwa do Fryderyka Oesera, dyrektora Akademii Sztuk Pięknych. Oeser uczył go również sztuki starożytnej wpajając mu za Johannem Winckelmannem zasadę, że sztukę grecką cechuje szlachetna prostota i cicha wielkość. Pobierając lekcje plastyki, lubił rozmawiać o sztuce z jego córką, Fryderyką, starszą o rok.
Pieniądze, jakie otrzymywał z domu, z pewnością pomogły mu w przełamaniu niechęci do kierunku studiów i miasta. Zaraz po przyjeździe wymienił starą garderobę na nową w rokokowym modnym stylu. Znajomy z Frankfurtu, który zobaczył go na uczelni, zwierzył się przyjacielowi, że Goethe wygląda jak modniś, a „wszystkie jego stroje mają jakiś błazeński smak, który wyróżnia go w całej akademii”.
Lipsk był w owym czasie nowoczesnym i bogatym miastem, znanym ośrodkiem uniwersyteckim, wydawniczym i handlowym. Zwany był małym Paryżem. Tu od XII wieku odbywały się pierwsze jarmarki handlowe znane w całych Niemczech, później w Europie. Podczas targów Johann zwiedzał stoiska bacznie przyglądając się egzotycznym strojom obcokrajowców, m.in. Polaków, Rosjan i Greków. Ubiory Francuzów, choć ładne, nie robiły na nim większego wrażenia, ponieważ dobrze je znał.
Ojciec dał Johannowi kilka listów polecających, dzięki którym miał ułatwiony początkowy pobyt w mieście. Zamieszkał niedaleko rynku w dwupokojowym mieszkaniu w narożnym domu przy ulicy Grimmaische i Neumarkt w pobliżu znanej piwnicy Auerbacha. Spotykał się w niej ze znajomymi, popijając wino lub szampana, odmiennie niż koledzy, którzy woleli sączyć lipskie piwo. Johann nie cierpiał tego piwa, choć nie gardził lepszymi gatunkami.
W winiarni Auerbacha żywa była szesnastowieczna legenda o doktorze Faustusie, który wydostał się z niej po schodach, siedząc na beczce, co stało się dzięki paktowi z diabłem. Ludowe podanie zainspirowało później Goethego do umiejscowienia w niej jednej z akcji poematu Faust; stary bohater spotkał Mefistofelesa, który obiecał mu wieczną młodość, po czym zaprowadził go do tejże piwnicy, gdzie bawili się mieszczanie i studenci.
Pewnego dnia Johann rozmawiał w winiarni z Jakobem Froschem, kolegą z uniwersytetu.
– Widziałem jak dzisiaj nudziłeś się setnie na wykładzie Böhmego – Jakob powiedział neutralnym głosem. – Czyżby przestała cię interesować historia?
– Nie tyle historia, co on sam – odrzekł znudzony.
– Wspomniałeś kiedyś, że jest znajomym twojej rodziny.
– Naciskał mnie, żebym wybił sobie z głowy studia filologiczne i podjął prawnicze.
– To właśnie zrobiłeś.
– Nienawidzę zorganizowanej nagonki; raz ojciec starał się wyperswadować mi nauki piękne i retorykę, a potem on, domniemuję, że z jego poduszczenia, powtórzył to w formie bardziej naukowej.
– Nie przejmuj się.
– Mam dosyć tego wszystkiego. Miasto zaczyna mnie nudzić, a studia już mnie nużą – Goethe stwierdził z niesmakiem.
– Jak to? Przecież nie tak dawno byłeś wszystkim zachwycony? – kolega zdziwił się.
– Zachwycony jak dzieciak będący pierwszy raz na jarmarku, gdzie dodatkowo występują cyrkowcy. Owszem urzeczony byłem miastem, jego architekturą, pięknymi ogrodami, rokokowymi strojami mieszkańców, obcokrajowcami… Na uczelni zaś chłonąłem łacinę i nauki, których nie znałem. Wkrótce okazało się, że większość z wykładanych przedmiotów znam lepiej z nauki domowej, na przykład zagadnienia filozoficzne Clodiusa. Nim jestem szczególnie znudzony.
– A profesor Gottsched?
– On jeden mnie nie nudzi. Podziwiam go, bo jest nie tylko teoretykiem literatury, ale też poetą. Chciałbym go poznać. Choć teraz sława jego przemija, a ulica drwi z niego – ciągnął Goethe.
– Z jakiegoż to powodu? – Jakob był ciekaw.
– Nie słyszałeś, że żeni się z córką oficera, która ma dziewiętnaście lat, a on skończył sześćdziesiąt pięć? Ona ma niewiele ponad cztery stopy wzrostu, on zaś siedem – Goethe śmiał się rubasznie. – Ona chuda, jak śledź, a on gruby, jak beka – wciąż dusił się ze śmiechu.
– Rozumiem, że dla gminu taka para może być powodem do kpin, a nawet do sprośnych żartów, ale nie pojmuję, Johann, dlaczego to bawi ciebie, człeka rozumnego, pochodzącego z zacnej rodziny?
Goethe spojrzał na niego zaskoczony.
– Czy to nie zabawne? Przecież oni na ślubnym kobiercu będą wyglądali, jak para klaunów.
– Wiesz, że lubię się pośmiać z różnych rzeczy, ale nie znoszę kpin, gdy w grę wchodzi ludzkie szczęście.
– A jeśli to będzie nieszczęście? – Johann kpił.
– Tym bardziej. Matka zawsze powtarzała mi, żeby się nie śmiać z wyglądu ludzi.
– Moja mówiła mi to samo.
– Dlaczego więc rżysz z nich, jak koń?
– Już nie – dał się przekonać. – Ale jednak nie mogę powstrzymać się od chichotu, gdy pomyślę, że on mógłby być jej dziadkiem.
– Zdarza się. Oby nie spotkało to ciebie, kiedy będziesz starcem.
– Mnie? Przenigdy! – Johann zapewniał z całą bezwzględnością. – Mam ci ja na tyle oleju we łbie, żeby w jego wieku, niezależnie od tego, co by się ze mną działo, nie brać się za dziewiętnastoletnią dziewoję.
(Życie bywa jednak przewrotne; słowa kolegi sprawdziły się ponad pół wieku później. W roku 1823 siedemdziesięcioczteroletni Goethe zakochał się w dziewiętnastoletniej Ulryce von Levetzow, której się oświadczył…).
W owym czasie Goethego odwiedzili dwaj znajomi z Frankfurtu. Ich pobyt korzystnie wpłynął na jego samopoczucie. Jednym z nich był starszy o jedenaście lat prawnik Johann Georg Schlosser, który zamieszkał w gospodzie Schönkopfa, handlarza win i odlewnika cyny. Jego żona, Katarzyna Sybilla, pochodziła z Frankfurtu, więc goście znad Menu chętnie do niej ściągali, a w okresie targów słychać było w karczmie dialekt heski. Schlosser namówił Johanna, by wspólnie w tej gospodzie spożywali obiady. Do ich towarzystwa dołączyli Ernst Wolfgang Behrisch, radca dworu Pfeil (pałac ten znajdował się koło dzisiejszego Dzierżoniowa), Christian Herman, asesor i późniejszy burmistrz Lipska, Gottlob Krebel, redaktor oraz paru studentów, znajomych Goethego, wśród których był Adam Horn. Rozmowy przy stole z wykształconymi znajomymi były dla młodego poety drugim uniwersytetem, a każde ich słowo było przez niego z uwagą słuchane i analizowane. Starszy od Goethego o ponad dziesięć lat Behrisch został jego przyjacielem, mentorem i powiernikiem.
Johann już podczas pierwszej wizyty w gospodzie zwrócił uwagę na córkę właścicieli, Annę Katarzynę, podającą im posiłki. Dziewczyna, starsza od niego o trzy lata, zrobiła na nim korzystne wrażenie. Wieczorem wracał do domu z Adamem Hornem.
– Może nie ma pięknego lica, ale jest szalenie miła – zauważył kolega.
– Co ty gadasz? – oburzył się Johann. – Jest bardzo ładna, ma ujmujący wyraz twarzy.
– Co do urody, obstaję przy swoim, co do inszych cech, przyznaję, ma w sobie jakąś świeżość i pogodną prostotę.
– O, właśnie, dobrześ to ujął. Ani śladu kokieterii, mizdrzenia się.
– Trochę jednak brak jej przedniejszej edukacji.
– To nie jej wina – oburzył się Goethe. – W końcu jest córką oberżysty i odlewnika. Mimo to ma ogładę i mówi składnie.
– Zakochałeś się? – Ludwik zaciekawił się.
– Niby drobnej budowy, ale jakież ma wdzięczne krągłości – rozsmakowywał się jej figurą, nie reagując na pytanie.
– Nie za mała?
– Nie krytykuj – Johann zmierzył go wilczym wzrokiem. – Owszem, nie bardzo wysoka, ale i też nie jest niska. W sam raz.
– A jednak! – triumfował Horn.
– Co: a jednak?
– Zakochałeś się.
Goethe nie zaprzeczył. Po rozejściu się do swoich domów, zdał sobie sprawę, że Horn miał rację. „Kocham ją. Kocham, kocham – podekscytowany powtarzał w myślach. – Dla mnie jest Anetką, żadną Kasią, jak mówią do niej rodzice. Jest bóstwem, muzą, przyjaciółką, wszystkim…”.
Johann i Katarzyna zaczęli się spotykać. Jej matka interesowała się kulturą, sztuką, szczególnie teatrem, co ucieszyło Goethego, bo na początku sądził, że będzie miał do czynienia z typową familią karczmarzy.
Późnym wieczorem, gdy gospoda była już pusta i posprzątana, a rodzice Katarzyny udali się na spoczynek do swojej sypialni na górze, młodzi rozmawiali w małej bocznej salce.
– Zagrasz ze mną w przedstawieniu? – Katarzyna zapytała go bez wyjawiania szczegółów.
– W jakim przedstawieniu? – zdziwił się.
– Herzog Michel Krügera.
– Nie pojmuję cię? – przyjrzał się jej z uznaniem. – Poza ciężką pracą w gospodzie, statystujesz jeszcze w Teatrze Starym?
Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem.
– Nie mówiłam ci, że mama wystawia sztuki? – odpowiedziała po chwili.
– Pierwsze słyszę? – Johann zrobił wielkie oczy.
– Gramy tutaj. Mama wszystko inscenizuje. Zanim się pojawiłeś, skończyliśmy wystawiać Mizogina Lessinga. Nie słyszałeś?
– Z przyjaciółmi gadaliśmy o filozofii, historii, poezji i w ogóle o sztuce, ale nikt mnie nie oświecił, że pani Schönkopf prowadzi teatr – mówił poruszony. – Pod latarnią najciemniej. Anetko, dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś? – Johann dotknął jej małej dłoni.
– Prawdę mówiąc rozmawiamy z sobą sam na sam dopiero drugi, czy trzeci raz – mówiła miłym głosem. – Jak to sobie wyobrażasz? Podczas naszej pierwszej rozmowy, gdyśmy nie odkryli jeszcze względem siebie wzajemnych intencji, miałam mówić ci o amatorskim teatrzyku mamy? Obaczyłbyś mię wonczas jako panienkę podpinającą się pod jej artystyczne dokonania, a przecie ja też coś potrafię.
– Masz rację – Goethe przyznał skruszony i pocałował ją w rękę. – Z miłą chęcią zagram u twego boku.
– Będziem mieli więcej sposobności, by się widywać – Katarzyna uśmiechnęła się dyskretnie. – Niedługo zaczniemy próby do Minny von Barnhelm.
– Kolejna komedia Lessinga.
– On jest znakomity. Ja zagram Hannchen, a ty może… – zastanawiała się – Michela? Mama powinna przystać na tę propozycję.
– Kiedym lepiej cię poznał, przestały mnie interesować zabawy, koncerty i teatr. Zafrapowały mnie zwykłe czynności wykonywane przez karczmarkę, jej taneczny chód z tacą z jadłem i winem, ruchy pełne gracji, gdy rozkłada misy i szklanice na stole, urzekło mię też jej wesołe nucenie podczas sprzątania, zmywania i podkładania bierwion do kominka.
– A sama karczmarka nie?
– Przede wszystkim ona! Dziwna rzecz: kiedy przestały mnie zajmować koncerty, bale, przedstawienia teatralne z powodu owej uroczej panny – Johann pocałował ją w policzek – ona każe mi teraz brać udział w sztukach. Na dokładkę nie jako widz, jeno aktor.
– Paradoks – zauważyła.
– Moje życie składa się z pięknych paradoksów. Takich pragnę jak najwięcej – niemal wykrzyknął.
– Tsss – uciszyła go, pokazując palcem w sufit – bo usłyszą…
– Nie usłyszą, bo zamkniemy sobie usta.
– Jak to? – Aneta nie odczytała jego myśli.
Johann przygarnął ją do siebie i pocałował. Poddała mu się bez oporu. Trzymając ją w ramionach przypomniał sobie postaci z mitologii starożytnej, piękną Doris, która teraz była Anetą i przystojnego pasterza Damoteasa, którym był on sam.
Doris stoi przy Damoteasie,
Uchwycił czule jej dłoń;
Patrzą na siebie, po pewnym czasie
Rozejrzał się, czy rodzice śpią,
nikt ich nie zauważy,
zrobią to, o czym marzą.
Po chwili ekscytującej czułości, Katarzyna odsunęła się.
– Wiesz, że mam starającego się.
– W takiej chwili mi to mówisz? – odrzekł zdegustowany. – Byliśmy prawie w raju, a ty, jak Ewa, ściągnęłaś nas do piekieł.
– Chcę być lojalna.
– Wobec kogo? – Johann zapytał niegrzecznym tonem.
– Ma na imię Krystian, to zdolny młodzieniec.
– Nie chcę o nim słyszeć! – podniósł głos. – Anetko, jak możesz? Proszę, nie rób mi tego więcej.
– Czego?
– Kiedy mnie dotykasz, a falbanki bluzki i fartuszka szeleszczą, wydając rozkoszne dźwięki, ty nagle przerywasz tę pieśń. Czy tak można?
– Ty masz swoją rację jak każdy chłopak, lecz pamiętaj, że dziewczyny muszą kierować się większą roztropnością – mówiła spokojnie.
– Miłosna namiętność się nie liczy? – zapytał zawiedziony.
– Gdyby ona stała na przedzie wszystkich uniesień, żadna panna nigdy nie wyszłaby za mąż.
– Dlaczegóż, u licha?
– Jesteś duży, ale jednak mały chłopiec – stwierdziła z niejaką wyższością. – Bo panny miałyby nieślubne dzieci. Któż by takie zechciał?
Inscenizacje teatralne odbywały się w salonie domu Schönkopfów na tle dużych ściennych malowideł. Poza komedią Minna von Barnhelm” (czyli Żołnierska dola) Johann i Katarzyna występowali także w innych sztukach. Mimo, że Anna Katarzyna (taka była kolejność imion) miała zabiegającego o jej rękę amanta, godziła się na romans z młodym poetą. Romans był ponoć niewinny, jednak z listów i wierszy Goethego wynika, że dochodziło do pocałunków i pieszczot. Panna Schönkopf częściej widywała się z Johannem, niż z Krystianem Karolem Kanne. Goethego, od początku czułej znajomości z nią, spalała zazdrość.
W poniedziałek wieczorem gospoda została wcześniej zamknięta i posprzątana, ponieważ w tym dniu było zazwyczaj mniej gości, niż w inne dni tygodnia. Państwo Schönkopf poszli na spoczynek do swojego pokoju. Johann i Katarzyna zostali w przytulnej salce na dole. Goethe zapatrzył się w ciemność za oknem.
– Cały czas miałeś dzisiaj kwaśną minę – wyrwała go z zamyślenia.
– Nietrudno odgadnąć przyczynę. Nie mogę pogodzić się z tym, że on cię dotyka – stwierdził poirytowany.
– Nigdy nie ukrywałam przed tobą, że Krystian stara się o moją rękę.
– Nie wymawiaj przy mnie jego imienia – zażądał nieprzyjemnym tonem.
– Johann, zrozum, on jest dwa lata ode mnie starszy, a od ciebie jeszcze więcej. Teraz przygotowuje z prawa dysertację doktorską i ma dla mnie poważną propozycję małżeństwa.
– Wnioskuję z tego, że moje uczucie jest niepoważne, bo jestem młodszy – rzekł z pretensją w głosie.
– Mój drogi, traktuję cię poważnie, wiesz to dobrze. Jednak jako niepełnoletni, nawet gdybyś chciał, nie mógłbyś się ze mną ożenić.
– Już niedługo będę mógł.
– O ile dobrze pamiętam mówiłeś mi kiedyś, że do trzydziestki nie w głowie ci żeniaczka.
– Młodzieniec powinien się wyszaleć, aby przed związaniem się z kimś na stałe upuścił z siebie nadmiar energii, jak dawniej medycy upuszczali złą krew, żeby potem z lubą żyć spokojnie i po bożemu – rzekł nad wyraz poważnym głosem.
– Wierzysz w tę dziwaczną teorię? Bo ja nie bardzo. Wszystko zależy od charakteru człowieka, od jego indywidualnych zalet i wad.
– O, Boże… – westchnął samokrytycznie. – Po co ja tyle czytam i uczę się, kiedy ty bez studiów jesteś mądrzejsza – pocałował ją w policzek.
Anna odsunęła się od niego ostentacyjnie.
– Obiecałam Krystianowi, że nie będę dawała żadnego powodu, żeby był o mnie zazdrosny.
– Prosiłem cię, nie wypowiadaj tego paskudnego imienia – niemal krzyknął. – Poza tym do tej pory nie przeszkadzało ci, że cię przytulałem, a właściwie przytulaliśmy się.
– Owszem, ale wczoraj on prosił mnie… – mówiła skonsternowana.
– Anetko, w głowie nie może mi się pomieścić, jak można żyć w tak dwoistym stanie; kochamy się, a ty swoje ciało chcesz oddać innemu. To karygodne! – podniósł głos.
– Ty się ze mną nie ożenisz, a nawet gdybyś chciał, twoja szanowna rodzina nie pozwoli ci na związek z prostą oberżystką – w jej oczach pojawiły się łzy.
– Serce jednemu, ciało drugiemu. A duszę komu oddasz? Może diabłu.
– Diabłu?! Jak możesz wygadywać tak haniebne rzeczy! To nie przystoi szlachetnie urodzonemu młodzieńcowi. Zresztą patrzę i widzę – a gospoda jest świetnym miejscem do obserwacji – jak wiele panien wydawanych jest za mąż wbrew swemu sercu, właściwie zdecydowana większość. Ty też to dobrze wiesz, więc nie rozumiem, dlaczego to powiedziałeś.
– Wybacz, rzekłem to w złości.
– Nie gniewam się.
– Zadręczam się tym wszystkim.
– Otóż to. Zazdrością zadręczasz nie tylko siebie, ale także i mnie.
– Jestem jakiś… rozedrgany. Po krótkich chwilach spokoju nawiedzają mnie złe myśli. Wtedy nie mogę uwolnić się od obrazu, że będziesz należała do kogoś innego.
– Proszę cię, przestań – próbowała go uspokoić.
– Właściwie już należysz, bo twoi rodzice tak zadecydowali. Złe myśli jak sztylet, codziennie mnie ranią. Nie mogę, nie mogę… – zapłakał.
W marcu 1768 roku Goethe pisał do Ernsta Behrischa: „Kochamy się bardziej niż kiedykolwiek, chociaż widujemy się rzadziej. Odniosłem zwycięstwo nad sobą, kiedy jej nie widziałem i sądziłem już, że wygrałem, ale jestem bardziej nieszczęśliwy niż przedtem, czuję, że miłość jednak przetrwa. Mogę żyć nie widząc i nie kochając jej. Jestem przyczyną wszystkich naszych nieporozumień. Ona jest aniołem, ja zaś głupcem. Posłuchaj, Behrischu, nie mogę i nie chcę jej opuszczać, a jednak muszę odejść; nie powinna być nieszczęśliwą, jeśli nie będziemy się widzieli, jak teraz! Behrischu! Ona musi być szczęśliwa. A jednak będę okrutny i odbiorę jej wszelką nadzieję. Muszę. Bo kto daje dziewczynie nadzieję, ten daje też obietnicę. Czy ona znajdzie sprawiedliwego męża, czy może żyć szczęśliwie beze mnie? (…). Wiem, co jej zawdzięczam, ja i moja fortuna należą do niej, dostanie wszystko, co zechce. Niech będzie przeklęty ten, kto dba tylko o siebie, zajmując się dziewczyną, którą uczynił nieszczęśliwą. Nie chciałbym, żeby cierpiała z mojego powodu, będąc w ramionach innego (…)”.
Wzajemne uczucie Johanna Goethego i Katarzyny Schönkopf trwało od końca kwietnia 1766 do wiosny 1768 roku. Po wielu awanturach i scenach zazdrości wywoływanych przez poetę, oboje doszli do wniosku, że kontynuowanie intymnej znajomości nie ma sensu. Rozstali się w zgodzie, zachowując przyjaźń. Mimo to Johann cierpiał, bo wciąż ją kochał; w liście do Behrischa pisał, że wypiłby nawet z jej rąk truciznę.
Będąc młodzieńcem, którego rozsadzała energia, odwiedzał panie lekkich obyczajów. Wizyty w zamtuzach były także swoistą kuracją mającą na celu wyleczenie się z miłości. Jak to często bywało naonczas z takimi kuracjami, „pacjent” dorobił się jakieś niegroźnej choroby wenerycznej, o czym donosił w liście młodemu Breitkopfowi.
Kiedy Johann leżał osłabiony w domu, odwiedził go Ernst Langer, starszy o sześć lat dobry znajomy. Nota bene bardzo religijny.
– Ach, ta Saksonia! Do kaduka. Za dużo w niej ładnych dziewczyn. Nie mogłem się pohamować… – Goethe narzekał, choć za jego słowami kryło się niejakie zadowolenie.
– Domyślam się, że nie mogłeś nasycić oczu?
– Żeby tylko oczu. Przede wszystkim ciała. Przyznaję, trochę się łajdaczyłem.
– Dotykałeś je? – zapytał lękliwie.
Johann stłumił ironiczny śmiech.
– Jeżeli „to” nazywasz dotykaniem, to tak. Dotykałem je całym sobą, wnikliwie…
– Johannie, wystrzegaj się wszelkiej rozpusty, ona prowadzi do upadku moralności.
– Kiedy to takie przyjemne, Erneście. I jaką daje mi podnietę do twórczości…
– Daj pokój, błagam. Jeszcześ nie przekroczył progu pełnoletności, a masz już za sobą nieczyste doświadczenia – mówił zniesmaczony.
– Niestety rozkosze nie pozostają bezkarne. Obawiam się, że trochę przesadziłem z chędożeniem…
– Na Boga! – skrzywił się po usłyszeniu tego słowa.
– No i po pewnym czasie dopadło mię to choróbstwo – Johann wskazał palcem na swoje przyrodzenie. – Ospa miłosna. Mówię ci, przyjacielu, wystrzegaj się tego – żartował.
– Nie kpij. Toć przed chwilą jam tobie to rzekł.
– Muszę szybko się wyleczyć…
– Pomogę znaleźć ci lekarza – wszedł mu w słowo.
– Muszę się wyleczyć, żeby znowu być sprawnym – zarżał radośnie.
– A ty dalej swoje. Czy ta brzydka choroba nie nauczyła cię roztropności? Poza tym mówiłeś mi niedawno, że nosiłeś w sercu miłość do pewnej dobrej panny. Jak zatem godziłeś w sobie czyste uczucie z onymi wszetecznościami?
– Dobrześ powiedział: nosiłeś. Już nie noszę. Wyrzuciłem ją z serca. Chociaż ona chyba wciąż tam tkwi. Sam nie wiem.
– Miłość uszlachetnia.
– Raczej jest demoniczną siłą zagrażającą mojej egzystencji. Niech będzie przeklęta! – Goethe krzyknął niczym buntownik.
– Bluźnisz, Johannie. Miarkuj się.
W okresie lipskim Goethe dojrzał jako poeta, choć wciąż szukał własnej oryginalności. W tomiku wierszy Annette z 1767 roku posługuje się jeszcze poetyką z poprzedniej epoki, jednak kilka wierszy poświęconych ukochanej określa się jako wybitne osiągnięcia poezji anakreontycznej. (Anakreontyki to liryczne utwory z okresu rokoka będące rodzajem towarzyskiej zabawy, w których liczyła się metafora i dowcipne, czasem rubaszne, warianty różnych sytuacji, najczęściej erotycznych, bez zagłębiania się w uczucia). Jednym z piękniejszych wierszy tego zbiorku jest Radość (Die Freude):
Nad zdrojem w blasku słońca
Fruwa libella migocąca,
Ów motyl nadstrumienny,
To ciemny, to promienny,
Jak kameleon zmienny.
Czerwony i szafirowy,
Błękitny i szafirowy.
O, gdybym mógł ujrzeć z bliska
Barwy, którymi połyska.
Właśnie nadleciał – i w tej chwili
Na gałązeczce siadł u zdroju.
A tuś mi, motylu!
Teraz mam go na odległość ręki,
Widzę żałobnie-ciemny błękit.
Tak ty rozszczepiasz radość twoją.
Tł. Mieczysław Jastrun
Pewnej lipcowej nocy 1768 roku Johanna obudził krwotok. Był przekonany, że umiera. Doktor Reichel walczył o jego życie kilka dni. Chorego wspierali przyjaciele, a największą opieką otoczyli go Christian Hermann, Ernst Langer i Fryderyka Oeser. Nie wiadomo, jaka była przyczyna krwotoku. Mogło być ich kilka, na przykład wcześniejsze obrażenia doznane podczas przewrócenia się powozu koło Auerstädt (dzisiaj Auerstedt), upadek z konia (Johann uwielbiał galopady), choroba weneryczna, czy wreszcie nadmierne ilości pitej kawy, wina i piwa.
Schorowany postanowił powrócić do rodzinnego domu. 26 sierpnia odwiedził państwa Schönkopfów oraz ich córkę, aby się pożegnać. Po kurtuazyjnej wizycie Katarzyna odprowadzała go do powozu. Z powodu jego osłabienia trzymała go za ramię.
– Biednie wyglądasz – przyglądała się jego wychudłej bladej twarzy. – Tak mi cię żal.
– Jedną nogą byłem już na tamtym świecie, ale…, jak widzisz, złego licho nie bierze – Johann nie stracił dobrego humoru.
– Nie mów tak.
– Nie widzieliśmy się kilka miesięcy, a wydaje mi się, że minął wiek – zamyślił się.
– Rozstaliśmy się w zgodzie – rzekła usprawiedliwiającym się tonem.
– Anetko, źle przepędziłem ten czas.
– Nie oceniam. Jesteś rozsądnym chłopakiem i wiesz co dobre, a co złe. Najważniejsze, że żyjesz.
– Zawsze ceniłem twoją mądrość, a co do mojego rozsądku powiem ci, że przed chorobą postępowałem, jak największy osioł.
– Teraz będziesz roztropniejszy?
– Choćbym nie chciał, muszę takim pozostać ze względu na niemoc. Będę zachowywał się jak staruszek, który nie grzeszy z tego powodu, że nie chce, ale że już nie może – zaśmiał się frywolnie.
– Dobrze, że nie opuszcza cię humor – przytuliła się mocniej do jego ramienia.
– Będziesz odpowiadała na moje listy? – przed wejściem do powozu pocałował ją w policzek.
Milczała.
– Musisz – ponaglił ją. – Chyba nie chcesz mieć mnie na sumieniu? – uśmiechnął się rozczulająco. – Bo gdybym umarł, chcę zostać pochowany na cmentarzu w Lipsku, żebyś miała do mnie blisko.
– Ciebie zawsze trzymają się wice. Ty mi mówisz: musisz, a ja ci rzeknę: musisz żyć. Jesteś za młody na to, by żegnać się z tym światem.
– Powiem ci w tajemnicy, że jestem bardzo słaby.
– Mocno wierzę, że z tego wyjdziesz. Byłoby wielką niesprawiedliwością, gdybyś swój talent oddał niebu, nie ludziom.
Nazajutrz Goethe pojechał pożegnać się z Fryderykiem Oeserem, profesorem rysunku i malarstwa. W prezencie dał jego córce, Fryderyce, rękopis dziesięciu swoich wierszy.
28 sierpnia 1768 roku, w dniu swoich dziewiętnastych urodzin, wyjechał z Lipska w długą podróż powrotną do Frankfurtu. Musiał przerwać studia. Ojciec, choć wiedział, jaka stała za tym przyczyna, był niezadowolony. W domu panowała nieprzyjemna atmosfera, która dodatkowo spowodowana była jego niechęcią do córki Kornelii, ojciec nękał ją nieustannymi pouczeniami. Johann, broniąc siostry, kilkakrotnie się z nim pokłócił. Wciąż słaby fizycznie popadł w czarną melancholię. W grudniu jego stan znacznie się pogorszył. Nie opuszczał łóżka, poza krótkimi przerwami, do marca następnego roku.
Johann i Katarzyna pisali do siebie. Dziewczyna martwiła się o jego zdrowie i dodawała mu otuchy, nazywając go swoim „najlepszym niespokojnym przyjacielem”. W maju 1769 roku poeta dowiedział się od Adama Horna, który powrócił z Lipska, że Katarzyna Schönkopf zaręczyła się z Krystianem Karolem Kanne (który później został senatorem, wiceburmistrzem Lipska i asesorem Sądu Najwyższego w Saksonii). Siódmego marca następnego roku pobrali się. Małżeństwem byli prawie 36 lat. Krystian zmarł w 1806 roku, Anna Katarzyna w 1810 roku. Johann Goethe przeżył ją o 22 lata.
Franciszek Czekierda