Jagoda Opalińska – POETA W TRYBACH SAMOSĄDU

0
20

Jagoda Opalińska o Wojciechu Bąku i spektaklu, który już zszedł z afisza Teatru Nowego

            I w życiu, i w sztuce był do trzewi osobny. Bardzo po swojemu definiował światopogląd. Wedle własnych reguł prowadził dialog z Opatrznością. Ojczyźnie-Polszczyźnie nadawał rejestr brzmień przez siebie wyszukanych. A równocześnie nie celebrował wyobraźni, nie epatował każdym obrotem metafory.

            Wojciech Bąk. Po prostu poeta. Twórca-samotnik zanużony we wspólnocie języka. Debiutancki tomik Brzemię niebieskie (1934) wywołał zachwyt Skamandrytów. Stąd nagroda Wiadomości Literackich. Co prawda On akurat laurów nie lubił. Natomiast opowiadając się za werbalnym ładem z wyboru, bez ustanku cyzelował liryczną rozmowę. Stawiał pytania, odkrywał wątpliwości, dotykał ciszy… Tym tropem sięgał prozy (Twarze), dramaturgii (m.in. Jerzy i Barbara, Sługa don Kichota), eseistyki (Szkice). Ale przede wszystkim wieloodcieniowy spór z prawdą i o prawdę prowadził na linii wiersza.

            Dziś w Ostrowie Wielkopolskim przed budynkiem dawnego Gimnazjum Męskiego znajduje się popiersie Wojciecha Bąka. Serdeczne świadectwo pamięci. Stąd oczytany, żądny wiedzy chłopak wyfrunął na studia. Tak się zaczął poznański etap. A więc uniwersytet, praca nauczyciela polonisty i coraz piękniej rozkręcany pisarski warsztat (m.in. zbiory poetyckie: Śpiewna samotność, Monologi anielskie, dramat: Tyberiusz). Od zawsze miał cienką skórę i wyostrzoną wrażliwość. Od zawsze chronił swoje czysto osobiste sprawy. Jednak – zważywszy artystyczny rozgłos, Srebrny Wawrzyn Akademicki, grono wiernych czytelników – właśnie  w Poznaniu odnalazł miejsce na życie. Tu mógł wędrować jemu tylko znanym lirycznym duktem.

            Cały ten świat runąl jesienią 39 roku. Bąk przenosi się do Warszawy. Działa w konspiracji jako Konrad Wallen. Aresztowany pod koniec wojny. Na przymusowych robotach w Niemczech wskutek nalotów alianckich doznaje urazu głowy. Wkrótce gehenna tułaczki się kończy i poznańska przystań po raz wtóry wraca. Czyli choć okaleczony, ale poeta redivivus. Niestety to tylko błysk nadziei. Jeszcze się ukażą znakomite, pisane wśród wojennych zawirowań wiersze (Piąta ewangelia, Syn ziemi). Jeszcze autor otrzyma nagrody miasta Poznania oraz Episkopatu Polski. Jeszcze dwa lata (45-47) poprowadzi poznański oddział ZLP.

            Tymczasem już z każdego kąta wyłania się stalinowski zamordyzm. Dla krążącego ewangeliczną ścieżką Bąka śmierć cywilna. Środowisko szyje mu gębę wariata. Kierowany, a ściślej mówiąc, skazany na kolejne zakłady psychiatryczne podlega zastraszeniu i farmakologicznym ekperymentom. Poeta-doctus staje się poetą-męczennikiem.

             I właśnie czas, kiedy pisarz płynął pod prąd słusznego ideolo odsłania spektakl: Krzycz, byle ciszej – Teatr Nowy w Poznaniu (premiera 28 VI 2020). Scenariusz Marcin Kącki, reżyseria Aneta Groszyńska. Inscenizaja trzyma się fundamentów, struktury i wyrazistego przesłania.

            Problem bezpośrednio dotyka, że strawestuję Jacka Trznadla, Poznańskiej Hańby Literackiej. Widzimy kolegów po piórze – bo nie po talencie – którzy jak sępy rzucają się na Bąka ledwo uratowanego z pierwszej psychiatrycznej zsyłki. Agresja sięga Himalajów wszechobecnej hipokryzji, obowiązującego bezprawia oraz spersonifikowanego kundlizmu. Bój idzie o służbowe mieszkanie w budynku ZLP przy ulicy Noskowskiego 24. Tragigroteska zatacza koło, bo to On kilka lat wcześniej wychodził u władz miasta tę siedzibę. Całej operacji – degradacji przygląda się z portretu Towarzysz Stalin, a po kątach czeka nafaszerowana ludzką mizerią zawiść.

            Forma zebrania spaja kadry samosądu i, gdy Józef Wissarionowicz już wisi (sic!) buźką do ściany, łączy kadry „odnowy”. Realizm znakomicie generowany socrealizmem (scenografia, kostiumy Tomasz Walesiak) jednocześnie otwiera i zamyka przestrzeń. Dzięki temu autentycznie wibruje niesiony faktem a kierunkowany symbolem wątek Jana i Stanisława Barańczaków. Ważna, drążąca rozmaite konteksty perspektywa, którą mocno trzyma w interpretatorskich ramach aktorski przekaz. Rzecz wymaga odrębnego akapitu. Natomiast zostając chwilę przy dramaturgii, bardzo żałuję, że wśród politycznej nawałnicy gubi się głos nawskroś utalentowanego poety-kreatora. Jest zaszczuty, schorowany człowiek. Ale blednie ślad lirycznych obrazów, które wciąż, pomimo i ponad Wojciech Bąk wspaniale kształtował.

            Na dno Twych słów, zbolały padłem w śmierci grozie
            I w odrodzeniu słodkim, radosnym zachwycie.

            Szczęśliwie w sukurs narratorskim mieliznom przychodzą wykonawcy. A rzecz ma wymiar zespołowy. Dawno nie słyszałam tak starannie harmonizowanego wielogłosu. Słychać i widać (!) każdą kadencję rozmowy. Rytm oswaja desygnat, co de fakto obnaża grozę linczu. Odcienie psychologizmu, charakterystycznej rodzajowości dopełnia metaforyczny nawias.

             Idąc tędy spotykamy solistów. Dariusz Pieróg (Wojciech Bąk) autentycznie złapał za gardło wizerunek zniewolonego człowieczeństwa i kiedy tylko pozwalał scenariusz rysował kontur artystycznej udręki. Tam właśnie spotyka Stanisława Barańczaka (Bartosz Włodarczyk). Oczywiście nieoczywisty portret malowany kolorami fikcji bez cienia emfazy. Rolę usytuowaną w historycznych spekulacjach „coby było gdyby” oraz w rodzinnych koneksjach młody aktor uważnie prowadzi cienką linią sugestii, napomknięć, przemilczeń. Właśnie dzięki temu ostro wybrzmiewa głos doktora Jana Barańczaka (Mariusz Puchalski) rejestrowany w instalacji video. Aktor zmarł, zostawiając kawał precyzyjnej aktorskiej roboty. Tu krzyczą fakty. Tu się zaznacza degradowany pod ubeckim knutem kodeks moralny.

            Jeszcze inaczej, bo na tragigroteskowych filarach zbudował sylwetkę Redaktora z Warszawy Ildefons Stachowiak. Aktor nie rozstrzyga, czy to pies, czy to bies, czy może Towarzysz Putrament. Żar cynizmu, konunkturalizm nie do zdarcia, cwaniacka strategia. Zamiast karykaturalnej dosłowności, soczysta ekspresja. Brawo!

            Warte szczególnej uwagi są dwie wyróżniające się charakterystycznym rodzajowym doborem środków wyrazu role. Osadzona w biograficznym żywiołowym konkrecie Maria Rataj Marii Rybarczyk oraz wyrazistym syntetycznym skrótem prowadzona Pisarka związkowa Gabrieli Frycz. No i jeszcze mój osobisty recenzencki uśmiech przesyłam w stronę dwóch Literatów – Seniorów (Michał Grudziński, Paweł Hadyński) jako że obaj Panowie – ruchem konika szachowego – z aktorskim wdziękiem łagodzili ubeckie realia.

            Dobrze uszyty spektakl. Mocne zespołowe aktorstwo. Udało mi się obejrzeć tytuł tuż przed zejściem z repertuaru. Dlatego do gratulacji dołączam dawkę nostalgii, bo żal zostawionej rozmowy o poecie w trybach samosądu…

Jagoda Opalińska

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko