Franciszek Czekierda – OMGLIĆ MIŁOŚCIĄ SZORSTKOŚĆ PRZEDMIOTU CZYLI RZECZ O ALEKSANDRZE FREDRZE I ZOFII SKARBEK

0
132

Fredro miał w życiu szczęście. Nie w tym sensie, że na przykład wygrał los na loterii, lecz w znaczeniu, że kilkakrotnie uniknął śmierci.
Pierwszy raz szczęście przytrafiło mu się, gdy – o paradoksie – znalazł się w nieszczęściu. Po przegranej przez Napoleona bitwie nad Berezyną w końcu listopada 1812 roku, jako dziewiętnastoletni żołnierz zachorował na tyfus i został wzięty do rosyjskiej niewoli. W pierwszych dniach grudnia trafił do lazaretu Sióstr Miłosierdzia w Wilnie. Najtroskliwiej opiekowały się nim siostry Antonina i Elżbieta, które uległy jego urokowi. W szpitalu polubił go także niejaki Michał Mineyko, starszy od niego o pokolenie. Pan Michał namówił go do ucieczki wspólnie z rannym kapitanem Wincentym Makomaskim, wyprawiając ich do swojego majątku nad Niemnem. Stamtąd Fredro przez Augustów, Siedlce, Puławy i Tarnogród przedostał się do Galicji, której granicę przekroczył ósmego lipca. W rodzinnym domu nie zagrzał długo miejsca, po kilku tygodniach wyruszył w poszukiwaniu armii Napoleona, którą odnalazł piątego sierpnia w Dreźnie.
Po raz drugi szczęśliwy los uratował go przed śmiercią 16 października 1813 roku w bitwie pod Lipskiem. Będąc oficerem ordynansowym (w stopniu kapitana) dostarczył Napoleonowi ustny rozkaz, zostawiwszy wcześniej konia za frontem batalionu. Po wymianie z cesarzem kilku krótkich zdań wracał do swojego wierzchowca. Kiedy obchodził lewe skrzydło szyku, obok spadła armatnia kula, zabijając dwóch żołnierzy. Od śmierci uratowała go odległość jednego kroku. Dwa dni później posłano go z wiadomością do króla Neapolu, Józefa Bonaparte, brata Napoleona, że brygada młodej gwardii wzmocniła księcia Poniatowskiego. Po wykonaniu rozkazu wracał konno do szwadronu swego brata Seweryna. Kiedy mijał cesarza stojącego koło wiatraka, w pobliżu uderzyła kula armatnia, obrzucając Fredrę błotem. Uniknął śmierci po raz trzeci. Do trzech razy sztuka? Nieprawda. Za czwartym razem 22 października ponownie znajdował się blisko Napoleona, stojącego na małej polance we Freibergu. Obok wybuchł granat. Na szczęście Fredrze nic się nie stało. Za piątym razem Opatrzność także czuwała nad przyszłym komediopisarzem. Wydarzyło się to podczas bitwy pod Hanau w ostatnich dniach października, gdy armia Napoleona wycofywała się przez Niemcy. Bułana klacz, którą jechał, została śmiertelnie ranna. W momencie, gdy Fredro odpinał mantelzak z tylnego łęgu siodła, mijał go cesarz.  „Wyraźnie sąsiedztwo Napoleona nie służy mi wcale” – pomyślał ironicznie Aleksander. Być może był to jeden z powodów, który zadecydował o tym, że później nie był wyznawcą kultu Napoleona.

Za kolejnym razem szczęście uśmiechnęło się do niego, kiedy po raz pierwszy zobaczył pod koniec 1818 roku we Lwowie Zofię z Jabłonowskich Skarbkową. Zdarzenie to, rodzące zrazu nadzieję, przez dziesięć lat dostarczało Fredrze wielu zgryzot, które miał już zaliczyć w poczet swoich największych życiowych nieszczęść, jednak po owej fatalnej dekadzie fortuna odmieniła bieg rzeczy. Ale nie uprzedzajmy faktów…
Zanim Fredro ujrzał Zofię, wcześniej poznał jej męża, hrabiego Stanisława Skarbka, najbogatszego w Galicji magnata, filantropa i mecenasa kultury. Stało się to 10 marca 1817 roku w Teatrze polskim we Lwowie podczas premiery swojej debiutanckiej komedii Intryga naprędce czyli nie ma złego bez dobrego, napisanej dwa lata wcześniej. Jakiś czas przed premierą dyrektor Jan Nepomucen Kamiński, po przeczytaniu tekstu, zaprosił młodego autora na rozmowę.
– Jak na pierwszą komedyjkę, panie młodzianku, jest całkiem, całkiem… Jest w niej plan logicznie poprowadzony.
– Wielkie dzięki, panie dyrektorze – Fredro ucieszył się.
– Lecz jak na jednoaktówkę jest kilka dłużyzn.
– Dialogi są przecie logicznie ciągnione i, sądzę, że  dowcipne… – bronił się, podkreślając  słowo „logicznie” wypowiedziane przez Kamińskiego.
– Nie bądź taki frantowski, młodzianku – dyrektor uśmiechnął się pobłażliwie. – Na przykład śpiew Postyliona jest za długi, osiem zwrotek po sześć wersów każda. Gdzie masz tu, waść, zachowane proporcje?
– Postyliona skrócę. Przyznaję, może tu się trochę coś rozłazi… – zsumitował się.
– Jednoaktówka musi być zwarta, jak kolana dziewicy, he, he… ­– dyrektor zarechotał zadowolony z własnego dowcipu.
 „Gdybyś znał, mości dyrektorku, moje niegrzeczne wiersze z gatunku twojego niewinnego żartu, chyba wyrzuciłbyś mię na zbity pysk z gabinetu” – pomyślał Fredro, po czym  zawtórował mu równie głośnym śmiechem.
– Coś usunąć, coś przyciąć? Żaden kłopot.
– Pokażę ci, co masz poprawić. Potem pchnę ją na próby i poślę na deski z jakąś inną sztuczką – zastanawiał się chwilę. – O, mam, z Edwardem w Szkocyi Kotzebuego, którą niedawnom przetłumaczył.
Jan Nepomucen Kamiński zaufał debiutującemu komediopisarzowi i przygotował premierę obu sztuk. Komedia Intryga naprędce grana była tylko raz, co wynikało nie tyle z małego zainteresowania publiczności, co z narzuconego przez władze obowiązku grania ustalonej ilości sztuk po niemiecku, których wystawiano więcej, niż w języku polskim.   
Po premierze dyrektor Kamiński przedstawił autora sztuki Skarbkowi.
– Nieźle, jak na debiut – postawny magnat poklepał Fredrę po ramieniu.
– Trochę żal, panie hrabio, lecz nie będziemy jej grali – dyrektor rzekł strapiony.
Fredro w ciągu sekundy posmutniał.
– Jakiż to powód? Publiczność, mimo że premierowa, śmiała się niewymuszenie – zauważył Skarbek.
– Niestety władze… – Kamiński zaczął się usprawiedliwiać.
– Znam dobrze austryjackie obwarowania, nie musi mi pan ich tłumaczyć.

Stanisław Skarbek poślubił Zofię Jabłonowską w 1814 roku, gdy miała szesnaście lat. Kiedy cztery lata później Fredro po raz pierwszy zobaczył ją w teatrze, była w rozkwicie urody; szczupła, o gładkiej lekko pociągłej twarzy, głowę zaś miała kształtną zdobną gęstwiną kręconych włosów. Prawdopodobnie była szatynką, choć niektórzy twierdzili, że włosy miała w odcieniu ciemnego blondu.
Fredro oniemiał z zachwytu. Z trudem oderwał od niej oczy, po chwili odwrócił się w stronę przyjaciół Ignacego Konarskiego i Nereusza Hoszowskiego.
– Cóż to za zjawiskowa dama? – zapytał głosem pełnym zachwytu.
– Dziwię się tobie, Oleś, żeś jej nigdy nie widział. Przecie to żona Skarbka, wielkiego przedsiębiorcy i filantropa – Ignacy wyjaśnił mu.
– O nim nie musisz mi nic mówić, bom go poznał. Ale jakoś nie miałem okazji wcześniej ujrzeć tej pięknotki – zdziwił się.
– Widzę, że wpadła ci w oko – zauważył Nereusz.
– Nie wpadła, tylko całkiem mię oślepiła jakimś… – zastanawiał się – wytwornym powabem.
– No to zdobądź ją – Konarski rzucił z głupia frant.
– Dajże pokój – Fredro machnął ręką, jakby opędzał się od muchy.
– Tobie, zdobywcy niewieścich serc i cnót, nie powinna się oprzeć… – Nereusz poduszczał go.
– Może napisz dla niej jakiś wierszyk. Tylko, błagam, bez szelmowskich rymów.
– Nie błaznuj – Aleksander bronił się.
– A może dla żartu przyjmiesz zakład, że ją uwiedziesz? – Hoszowski rzucił pomysł.
– Dla żartu, powiadasz… – Fredro uśmiechnął się pod nosem i ponownie spojrzał na Zofię.
– Przedni koncept. Dawaj – zapalił się Ignacy. – Załóżmy się o sto talarów, że w trzy miesiące hrabiemu przyprawisz rogi.
– Przy okazji mógłbyś, niejako w jej imieniu, odpłacić się małżonkowi za jego grzeszki popełniane z aktoreczkami – Nereusz nakręcał napięcie.
– Cały Lwów o tem plotkuje, więc pewnikiem wie to także i ona. Kto to widział, żeby zaniedbywać tak piękną i młodą żonkę – Ignacy stwierdził oburzony. – Więc jak, zakład stoi?
Fredro zastanawiał się, gładząc wąsa.
– Sto talarów to dużo – zauważył Hoszowski. – Może zejdziemy do pięćdziesięciu? – Ona może być łatwym łupem, bo jest zaniedbywana przez małżonka.
– Nie chcę was zubożyć o tak znaczną sumkę. Założę się, ale o honor – Aleksander zadecydował. – Jednak trzy miesiące to za mało. Muszę mieć więcej czasu dla pozyskania takiej hrabiny. Nie będzie łatwą zdobyczą, jak się wam wydaje. Dajcie mi pół roku.
– Dajemy – przyjaciele wykrzyknęli niemal równocześnie.

 Fredro nie miał kompleksów wobec przedstawicielek płci nadobnej, mimo lekko ospowatej twarzy, rudawych włosów i takich wąsów. Choć nie był wysoki, jednak jego sylwetka miała idealne proporcje. W jasno niebieskich oczach żarzyły mu się skierki tajemniczości, kiedy zaś przebywał w towarzystwie niewiast, przemieniały się w ekscytujące ogniki.
Swoje łowy rozpoczął od obserwacji Zofii, jej przyzwyczajeń i zainteresowań. Po raz pierwszy miał okazję porozmawiać z nią w pałacu Dzieduszyckich na reducie, czyli karnawałowym balu maskowym. Dowiedziawszy się uprzednio, że będzie bez męża oraz że przygotowuje sobie maskę kota, Aleksander zaopatrzył się w maskę kocura. Na balu pojawił się z przyjaciółmi.
Kiedy tylko orkiestra zaczęła grać walca, a wodzirej dał znak do ruszenia w tany, Aleksander bez ceregieli podszedł do Zofii stojącej z przyjaciółkami.
– Kocur uprzejmie prosi piękną kotkę do tańca – rzekł miłym głosem, kłaniając się nisko.
Pani Skarbkowa spojrzała na towarzyszki, które uśmiechnęły się życzliwie, po czym dała się porwać sprytnemu tancerzowi.
– Nie sądziłam, że znajdzie się tu jeszcze jakiś kot… – zagadnęła sympatycznie, gdy już zatoczyli kilka kółek.
– …Któremu udało się wywęszyć uroczą kotkę. Jakże miło mi tańcować z nią w parze.
– Koty to samotne zwierzaczki. Mogą, atoli nie muszą, zostać parami. I to dopiero po lepszym poznaniu się – zastrzegła.
– Pełna zgoda, mości kotko. Dlatego mój kocur postawił pierwszy krok w tym kierunku.
– Krok krokowi nierówny – broniła się inteligentnie.
– Czy mościa kotka może mię objaśnić, co ma na myśli? – zapytał śmiało.
– To proste: krok taneczny nie musi być wcale krokiem do poznania się.
– Ale może nim być, jeśli nie będzie sprzeciwu drugiej strony – spojrzał przenikliwie w jej oczy tajemniczo połyskujące w cieniu pod maseczką.
– Może nie będzie, a może będzie… – odparła kokieteryjnie.
– Błagam, aby go nie było – rzekł z przesadnym smutkiem, po czym mocniej przycisnął jej plecy prawą dłonią.
– Nie wiem…
– Ach, te kotki – zamyślił się. – W uczuciu, czy w gniewie, co myśli, nikt nie zgadnie, co z robi, nikt nie wie… – Aleksander przypomniał sobie własną fraszkę o kobietach, zmieniając ją nieznacznie, gdyż podczas pierwszej rozmowy z nią nie chciał używać słowa „w miłości”, na miejsce której wstawił „w uczuciu” .
– Suponuję, że waść kocur jest wierszopisem.
– Niektóre kocury lubią pisać wiersze. Ja zaś przypuszczam, że mościa koteczka – zaryzykował spoufalające zdrobnienie – jest hrabiną.
– Koteczka? – zdziwiła się z odcieniem oburzenia. – Może kocica? – zażartowała, po chwili żałowała tego określenia, które wydawało jej się zbyt frywolne.
– Proszę wybaczyć zdrobnienie – delikatnie ucałował jej prawą dłoń, trzymając ją w swojej. Wciąż tańczyli.
– Nietrudno to zgadnąć, że na tej reducie niemal wszystkie damy są hrabinami bądź hrabiankami – celowo pominęła jego przeprosiny.
– Nie przeczę.
– Jeśli można, gdzie waść drukujesz swoje wierszyki?
– Rok temu wystawiłem w teatrze krótką komedyjkę wierszem pisaną… – rzekł tajemniczo.
– Ooo! – Zofia westchnęła ze stonowanym uznaniem. – Nie miałam sposobności jej obejrzeć.
Fredro zastanawiał się, czy coś nadmienić o jej mężu. W tym momencie orkiestra przestała grać. Pary schodziły z parkietu. Aleksander poprowadził Zofię do wolnego stolika w kącie sali za filarem z dala od jej i swoich znajomych. Usiedli blisko siebie.
– Wiem, że nie była pani na premierze, bo dobroczyńca polskiej sceny, hrabia Skarbek, przyszedł sam – rzekł niepewnie.
– A to z pana lis przebiegły, nie kocur! – zjeżyła się. – Wszystko pan o mnie wiesz.
Aleksander zląkł się jej reakcji. „No to koniec – pomyślał. – Pokpiłem sprawę. Głupiec ze mnie. Zaraz odejdzie od stolika. Stracę sto talarów – zdenerwował się. – Jakie talary, przecie założyłem się o honor. Przeprosić drugi raz? Ale za co?”.
– Nawet najładniejsza maseczka kryjąca twarz, nie zakryje tożsamości. Ponadto kształtna figura i niepowtarzalna koafiura też ją zdradzają, pani kotko. Przepraszam, co ja plotę… mości hrabino.
Skarbkowa uśmiechnęła się pod nosem.
– I tak się gniewam – rzekła niczym obrażona panienka.
– Proszę się nie gniewać. Wycofuję wszystkie niepotrzebnie wypowiedziane słowa. Już ich nie ma, a pani hrabina, mam nadzieję, też puści je w niepamięć – gadał jak najęty.
– Dajmy pokój z tą hrabiną.
– Pax nobis – zaśpiewał jak ksiądz. – Też nie przepadam za tytułomanią. Ale tytułu „mości kotka” mogę używać, szanowna pani Zofio?
– Mospan już wyjawił moje imię, czekam tedy na odkrycie pana twarzy i jaka godność się za nią kryje.
Pisarz zdjął maskę, po czym wstał z krzesła i ukłonił się.
– Aleksander Fredro – przedstawił się. – Nieznany jeszcze komediopisarz.
– Z tych Fredrów od sześciu braci? – zdziwiła się.
„Dobrze, że nie dodała: …i od siedmiu boleści” – pomyślał w ułamku sekundy.
– I dwóch sióstr. Jam średni – uzupełnił niepewnie.
– Powiadają, że Fredry chodzą na głowach i nigdzie nie można się obrócić, aby na jakiegoś się nie natknąć. No i traf chciał, że się natknęłam – uśmiechnęła się zalotnie.
– Zaprzeczyć nie mogę, ale za moich braciszków nie biorę odpowiedzialności – mówił żartobliwym tonem.
– Dobrze, żem zamężna, bo powiadają także, iż panny muszą się chować przed Fredrami, bo i z ołtarza by zdjęli…
– Takie komeraże rozsiewają złośliwe mateczki, których córuchny zostały staremi pannami. Żadnej nie porwaliśmy ze ślubnego kobierca, daję oficjerskie słowo. „Jeśli ona słyszała o naszych wyczynach, ciekawym czy zna też moje niecenzuralne wierszyki? – zastanawiał się zaniepokojony. – Jeśli zna, jużem trup. Zakład przegrany. A może, otworzywszy poemat na chybił trafił, przeczytała tylko niewinny wstęp Pieśni drugiej?

Powiedz Naturo, bom ja nie jest w stanie,
Przez jakie skryte dowcipu nadanie
Każde stworzenie, jeno wiek dojrzały,
Miłosnych pieszczot znajduje bieg cały?
Jak wie, bez nauk, gdzie szukać potrzeba,
To, co dla rozkosz utworzyły Nieba?

Przeczytawszy ów fragment, zapewne rzuciła poemacik w kąt. Oby moje przypuszczenia były prawdziwe” – zakończył rozmyślania pełen lęku. Obawy Aleksandra okazały się płonne. Zofia najprawdopodobniej znała z krążących odpisów jego nieprzyzwoitą Sztukę obłapiania. Będąc jednak kobietą żartowną, lubiącą swawolne wierszyki, potrafiła docenić jego talent.
Fredro wykonując rzetelnie zobowiązanie wynikające z zakładu wpadł we własne wnyki. Zakochał się w pięknej Zofii zaniedbywanej przez męża. Skarbek większość swojego czasu przeznaczał na prowadzenie interesów, wśród których były m.in. młyny, tartaki, huta żelaza w Cisnej, kuźnice, kopalnie, żupy, browary i gorzelnie z prawem propinacji. Resztę wolnego czasu poświęcał na rozrywki z młodymi aktoreczkami.
Pani Zofia z ukontentowaniem przyjmowała adorację Aleksandra, który miał w tej mierze niemałe doświadczenie. Kilka lat wcześniej podbił serce niejakiej Benigny. Uczynił to podczas dobroczynnego balu, bowiem  był wyśmienitym tancerzem, a zatem nie musiał wiele wysilać się w mowie, choć wprawne żonglowanie słowami przychodziło mu z łatwością. Jego wcześniejszą zdobyczą (a raczej miłością, gdyż było to jego pierwsze uczucie) była Karolina Potocka, córka komendanta pułku. Niestety jej rodzice mieli już dla niej wcześniej upatrzonego kandydata na męża. W okresie pisania Sztuki obłapiania (1817) miał romans z sawantką, panią Starzeńską.
           
Zofia i Aleksander często jeździli do Lubienia (oddalonego o siedemdziesiąt kilometrów na zachód od Lwowa), gdzie znajdował się dwór Jabłonowskich. W miejscowości było także zdrojowisko. Przed rodziną jej matki, Marią ze Świdzińskich Jabłonowską, występowali jako para dobrych przyjaciół. W gronie rodzinnym spędzali dużo czasu. Jedną z najbardziej ulubionych rozrywek w dworkach i domach była gra w karty. Aleksander i Zofia namiętnie grywali w „pantofla” (który zwany był też „mruczkiem” albo „talarkiem”), był on idealną grą dla zakochanych. Pewnego razu Zofia po wygranej dała do przerobienia miedzianą monetę na pierścionek, a w jego wewnętrznej części zleciła wygrawerować motto swojej miłości do Fredry „Nie tu – to tam” oznaczające, że jeżeli nie będzie mogła połączyć się węzłem małżeńskim na tym świecie, zrobi to na tamtym.
Tymczasem Fredro czynił wytrwałe starania, aby wygrać zakład. Po pewnym czasie Zofia również obdarzyła go uczuciem. Nieprzewidywalna fortuna zmieniła reguły gry, zakład przestał więc obowiązywać. Aleksander najprawdopodobniej nie zdobył Zofii w ustalonym terminie sześciu miesięcy. Jednak znając jego uwodzicielskie zdolności można przypuszczać, że nastąpiło to później.
Pewnego wieczoru, gdy po zakończonej grze w karty uczestnicy gry rozeszli się do swoich pokojów, zakochani zostali jeszcze przy stoliku, porządkując talię kart i kończąc picie herbaty. Bez osób postronnych mogli swobodnie porozmawiać.
– Miałeś mi dokończyć ową historię, kiedyś rozstał się z wojskiem – Zofia przypomniała mu przerwaną kiedyś opowieść.
– Powróciłem do Lwowa wespół z młodzieżą, która również opuściła szeregi armii małego cesarza. Po zrzuceniu mundurów i oddaleniu się od świstu kul poczułem prawdziwą swobodę życia. Urok bohaterstwa napoleończyków nadawał nam pewną udzielność w kręgach towarzyskich.
– Tylko, proszę, oszczędź mi dykterii o swoich uwodzicielskich sukcesach – zastrzegła delikatnym głosem.
„Jeśli tak sobie życzy – zastanowił się chwilę – będę starał się, ile możności, omglić wszelką szorstkość przedmiotu, by jej do siebie nie zrazić”.
– W takim razie nie mam o czem więcej opowiadać – zażartował, pocałowawszy ją w rękę.
Zofia uśmiechnęła się dyskretnie.
– Z braćmi wiedliśmy życie birbantów – ciągnął zadowolony – ciesząc się powodzeniem wśród…
– Aleksandrze, proszę cię – przerwała mu, ścisnąwszy mocno jego palce. – Mówiłam już tobie, że znane mi są wyczyny Fredrów.
– Przepraszam, ale zmierzam do inszego celu. Otóż będąc w tem orkanie redut, went i inszych zabaw, brylując po salonach pośród możnych galicyjskiego światka zacząłem czuć niesmak. Przyglądając się pustocie tych ludzi, nabrałem chęci ukazania twarzy, jak w zwierciadle, naszemu społeczeństwu, żeby weszło w siebie i zastanowiło się nad sobą.
– Brawo! – rzekła z uznaniem.
– Chciałem coś uczynić, lecz nie mając jeszcze objawienia autorskiego, nie śmiałem chwycić za pióro.
– Ale chwyciłeś. Tylko mi nie rzecz, że wcześniej nic nie pisałeś.
– Jak każdy coś tam nieudolnie skrobałem. W pułku pewien mój wierszyk, nie powiem jaki,  zrobił furorę. Jeden z kolegów, Ignac Dąbrowski, wziął mnie na stronę, mówiąc że brakuje w nim średniówki. „Co to średniówka?” – zapytałem. Wytłumaczył mi. Pobrałem wtedy dwie nauki wierszopisania: pierwszą i ostatnią.
 – Jesteś samouk.
– Raczej nieuk. Cztery lata uczono mię gry na fortepiano i niczegom nie pojął. Kładziono mi też do głowy, poza ową muzyką, nauki wyzwolone, których takoż nie zrozumiałem, z wyjątkiem ekwitacji. Fechtunek i taniec zaś opanowałem perfekcyjnie.
– Jednak owo zwierciadło przystawione społeczeństwu… to celna myśl.
– Dopiero po tej refleksji naszło mię objawienie poetyckiego zawodu, którego pierwszym poważnym owocem była „niepoważna” Intryga naprędce.
– Nikt nie jest w stanie dorównać twemu arcyciekawemu życiu – rzekła z wyczuwalną nutką zazdrości.
– Ciekawe oznacza też niebezpieczne, bom kilka razy uciekł grabarzowi spod łopaty.
– Jam żyła bezpiecznie. Każde moje życzenie było odgadnione i wypełnione. Ale też zdarzały się przypadki, kiedy przedsięwzięcia męża były ryzykowne, wonczas nawet moje klejnoty, perły i srebra szły pod zastaw. Jednakowoż miał nos do interesów…
– Nie mówmy o nim – Fredro zaprotestował. – Raczej o nas i o tem, co powinniśmy uczynić, aby się połączyć.
Rok po poznaniu ukochanej Fredro tak przedstawił swoją miłość bratu Maksymilianowi: „Napawam się rozkoszą – żyję cały w obecności, przeszłość i przyszłość niczem jest dla mnie. Gdzie wzrok poruszę, wszędzie spostrzegam coś stosownego z uczuciem, które mnie zajmuje. Obrzydła każda inna uciecha. W miłości tylko naszej wszystkiego tylko źródło mieć chcemy“. 
Kochankowie postanowili się pobrać. Najpierw jednak Zofia musiała uzyskać unieważnienie swojego małżeństwa. Na przeszkodzie stała jej rodzina; czterej bracia i matka, która nie wyobrażała sobie, aby córka mogła być rozwódką. Sprzeciw trwał latami. Maksymilian, widząc, że jego brat nie ma szans na małżeństwo z Zofią, postanowił nakłonić go do rozstania się z nią i poślubienia posażnej księżnej Elizawiety Buturlin. W tym celu pisarz, zrazu skłaniający się ku temu pomysłowi, zgodził się na wyjazd do Florencji, gdzie Rosjanka przebywała. Jednak w Italii opanował go tak mocny spleen, że szybko, co koń wyskoczy, powrócił do rodzinnej Beńkowej Wiszni. Po świętach Bożego Narodzenia w 1819 i na początku 1820 roku ogarnęła go duchowa odrętwiałość, w liście do przyjaciela napisał, iż męczą go myśli samobójcze.
W 1825 roku, po siedmiu latach od chwili poznania się, Zofii udało się przekonać rodzinę do rozwodu kościelnego, między innymi dlatego, że matka i jej bracia zdali sobie sprawę, że nie są w stanie przeciwstawić się ich miłości. Wystąpiono do władz z wnioskiem o uznanie małżeństwa za nieważne. Wedle prawa obowiązującego w cesarstwie Austrii sprawy te podlegały ustawodawstwu państwowemu, nie watykańskiemu. Postępowanie toczyło się kilka lat; biurokracja austriacka znana była z drobiazgowości i opieszałości. Najpierw odbył się proces przed sądem ziemskim we Lwowie zakończony niekorzystnym wyrokiem, potem pełnomocnik Zofii złożył apelację.
Trudny dla Fredry okres zabiegów o względy Zofii, niechęć jej rodziny oraz stresujące wyczekiwanie na decyzję władz, okazał się bardzo owocny dla jego twórczości. Napisał wówczas znakomite sztuki, jak Mąż i żona (1822), Cudzoziemczyzna (1824), Damy i huzary (1825 roku) oraz Odludki i poeta (1825).
Ciekawostką jest, że siostra komediopisarza, Cecylia, poślubiła w 1825 roku brata Zofii, Leona Jabłonowskiego, ponoć niekochanego przez matkę.
Po długim okresie oczekiwania wydany został 23 września 1828 roku dekret w imieniu cesarza Austrii Franza I Habsburga uznający małżeństwo Zofii i Stanisława Skarbka zawarte w 1814 roku za nieważne z powodu niedostatecznej liczby zapowiedzi przedślubnych w kościele parafialnym w Krościenku Wyżnym. Wiadomość ta dotarła do zainteresowanych pod koniec miesiąca. Tego samego dnia Aleksander poprosił o rękę wolną już narzeczoną, która bez wahania przyjęła jego oświadczyny.
– Zwyciężyliśmy, Zofijko najdroższa, choć było ciężko  – Fredro pocałował ją w usta. – Chwilami myślałem, że nie wytrzymam.
– Chwała Bogu, że dałeś rady, najważniejsze, że przemogłeś w sobie czarną melancholię.
– Nie wypominaj mi tego. To było dawno temu.
– Nie wypominam. Sam wspomniałeś o tem, jam tylko napomknęła. Przepraszam.
– Jestem pełen podziwu dla twego hartu ducha. Wytrzymałaś wszystkie udręki, nienawistne ataki rodziny i na końcu mielenie sprawy przez biurokratyczne młyny.
– Ważne, że wespół daliśmy radę – w oczach Zofii pojawiły się łzy.
– Czekaliśmy na tę chwilę dziesięć długich lat licząc od chwili zakładu – rzekł radośnie, nie zastanawiając się nad ostatnim słowem.
Narzeczona spojrzała na niego zaskoczona.
– Jakiego zakładu? – zapytała wysokim głosem.
Aleksander zbaraniał. „Słowo wróblem wyleci, a powróci wołu – pomyślał wściekły na siebie. – Muszę tedy wyznać jej tajemnicę…”.
– Za – kła – du…? – jąkał się przestraszony.
– O jaki zakład chodzi, Aleksandrze? – podniosła głos.
– Nic takiego, duszko moja – odwlekał wyjaśnienie.
– Powiedz szczerze, o co chodzi z tym zakładem – rozeźliła się. – Szóstym zmysłem czuję, że chyba byłam jego przedmiotem.
– Tak było. Niestety. Wybacz, błagam. Młodzieńczy wygłup – kajał się.
– Mów, jak na spowiedzi.
Fredro nie mógł zebrać myśli. Milczał.
– Powiesz to wreszcie! – krzyknęła.
– Kiedym pierwszy raz zobaczył ciebie, zachwyciłem się…
– Ad rem – przerwała mu.
– Koledzy rzucili pomysł, czy zdołam cię zdobyć – mówił niepewnie. – Przystałem.
– Bezczelny! – wrzasnęła. – Potraktowałeś mnie jak rzecz.
– Nieprawda. Jak nieosiągalną boginkę.
– Jeśli ktoś z człowieka czyni przedmiot zakładu, jest to nikczemność. Jak mogłeś?!
– Tak wyszło – usprawiedliwiał się głupio.
– Zrywam z tobą. To podłość. Przez dziesięć lat nie przyznałeś się, żyjąc z tą tajemnicą. W głowie mi się to nie mieści. Czy przez ten czas mnie kochałeś? Koniec z nami! – zapłakała.
„To niemożliwe, żeby mię porzuciła – myślał przerażony. – Całe życie sprzyjało mi szczęście i tym razem, w co wierzę, nie opuści mnie”.
– Zofio najukochańsza. Miłuję cię uczuciem, jakiegom nigdy nie doznał i miłować cię będę do końca moich dni. Przez tyle lat wytrzymaliśmy razem, gdy nas upokarzano, twoja matka mną gardziła, teraz zaś chcesz mię porzucić?
– Jeśli ktoś skrywa tak długo tajemnicę, stać go też na daleko gorsze rzeczy – płakała.
– Ten zakład przestał dawno istnieć, stracił rację bytu w momencie, gdym się w tobie zakochał. Zrozum, duszko najmilsza.
– To było szubrawstwo – Zofia powiedziała bezosobowo. Nie krzyknęła, co dawało nadzieję, że zmieni zdanie.
– Przepłynęliśmy wspólnie wzburzony ocean i teraz mamy się utopić w misce wody? – rzekł rozsądnie.
Słowa te zastanowiły ją. Przestała płakać. Po pewnym czasie uspokoiła się.

W niecałe półtora miesiąca po stwierdzeniu nieważności małżeństwa ślub Aleksandra i Zofii odbył się 9 listopada w kościele we wsi Korczyna koło Krosna. Cecylia, siostra Aleksandra, zorganizowała młodej parze wesele w dworze Jabłonowskich w pobliskim Krościenku. Para nie była młoda, Fredro miał już trzydzieści pięć lat, Zofia zaś trzydzieści. Urodziło im się czworo dzieci, z których tylko dwoje dożyło wieku dorosłego, Jan Aleksander i Zofia Ludwika. Małżeństwo trwało czterdzieści osiem lat do chwili śmierci Fredry w 1876 roku. Zofia przeżyła męża o sześć lat.

Chyba nie ma polskiego literata, który zasłużyłby się dla ojczyzny walką i pracą społeczną bardziej, niż Aleksander Fredro. Za udział w wyprawie Napoleona na Moskwę w październiku 1812 roku otrzymał Złoty Krzyż Virtuti Militari. Za walkę w 1813 roku pod Dreznem, Lipskiem i Hanau został odznaczony Legią Honorową. Po upadku powstania listopadowego w 1830 roku udzielił w swojej posiadłości schronienia dwóm powstańcom. W 1857 roku otrzymał francuski Medal Świętej Heleny. Cztery lata później został posłem Sejmu Krajowego, galicyjskiego organu ustawodawczego we Lwowie.W 1873 odznaczono go Wielkim Krzyżem Orderu Franciszka Józefa, w tym samym roku został członkiem krakowskiej Akademii Umiejętności.

Paradoksem jest, że Fredro – autor wielu nieprzyzwoitych, wręcz pornograficznych utworów, od których „trzeszczały uszy” (poza wspomnianą Sztuką obłapiania, napisał też w podobnym duchu Piczomirę królową Branlomanii: tragedyę w trzech aktach) – był dziadkiem późniejszych wybitnych duchownych: Romana Aleksandra Szeptyckiego, greckokatolickiego arcybiskupa metropolity lwowskiego oraz Kazimierza Szeptyckiego, który był, jako ojciec Klemens, ihumenem czyli przeorem zakonu i nieformalnym zwierzchnikiem kościoła unickiego na Ukrainie do chwili jego aresztowania  w czerwcu 1947 roku (w 2001 papież ogłosił go błogosławionym). Trzecim wielkim wnukiem Fredry był Stanisław Szeptycki, generał armii austro-węgierskiej i Wojska Polskiego. Matką ich była Zofia Ludwika, żona Jana Kantego Szeptyckiego.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko