opowiadanie
Zdun, mimo gwałtownego protestu, że za nic w świecie nie podejmie się budowy pieca, nieoczekiwanie, po nagłej zmianie decyzji wdał się w długą pogawędkę. Coś skłoniło go do zbijania własnego argumentu w postaci chorej nogi i energicznego ruszania nią, jakby nabrała nowego życia. Kiedy przybyli do jego domu na wzgórzu prowadzeni przez usłużną staruszkę – spał. Wyrwany z popołudniowej drzemki bezceremonialnym waleniem w drzwi, z trudem i gwałtownym biciem serca zdawał się przedzierać jeszcze przez gęste chaszcze znad mglistych jezior snu. Kiedy jednak wydostał się na brzeg i wreszcie dojrzał ich w oślepiającym sierpniowym słońcu, nie dawał sobie już przerwać potoku słów, zmuszając ich tym samym do grzecznego tkwienia w pozycji słuchaczy.
Nie reagował na coraz bardziej niecierpliwe odruchy znużenia a nawet z trudem skrywanej irytacji. Chwilami wydawało się nawet, że bawi go ta sytuacja: goście na pewno nie odejdą i będą musieli go wysłuchać.
Na nic zdały się dyskretne ziewania, ukradkowe spoglądania na zegarki i niecierpliwe dreptanie w miejscu. Na uwagę, jak bardzo im się spieszy, błagalnie uroczystym tonem rzucał: – Mili państwo, jeszcze słówko, delikatnie chwytając przy tym za przegub dłoni bądź ramię.
Nie sposób było uwolnić się ze zręcznie zarzucanej sieci. Zdun przejął nad nimi władzę. Tylko radykalne odwrócenie się tyłem i zdecydowane odejście do samochodu zakończyłoby wizytę, ale na takie rozwiązanie problemu goście a właściwie petenci byli zbyt delikatni. Mijała druga godzina. Żadne: musimy już iść, bardzo nam się spieszy, było nam miło, to na razie tyle, będziemy w kontakcie, w przypadku rozmówcy – wampira czasu, nie odnosi zupełnie skutku. Taki raczej przemrozi swojego interlokutora, skaże go na przewianie orkanem, doprowadzi do zasłabnięcia na palącym słońcu lub migreny z błyskami niż wypuści z towarzyskich szponów. Przeciwnie, każdy sygnał, że ma się dosyć będzie dla niego dorzuceniem drew do ognia. Wtedy to dopiero nastąpi odgrywanie scen, półobroty wzmocnione całym repertuarem magnetyzujących spojrzeń, z koronną zapowiedzią, póki co, nie zwerbalizowanej, lecz wartej wszystkich pieniędzy błyskotliwej pointy.
Już wiedzieli, że wymarzony kaflowy piec okupią czymś więcej niż tylko ustaloną bez zbytecznych targów ceną. Żadne z nich nie miało handlowej żyłki. Na jakimś wschodnim bazarze opluto by ich pewnie za brak grzeczności i znajomości ceremoniału. Ale nie tu. Tysiąc pięćset złotych przy zapewnieniach, że trafili na człowieka, który jak nikt na świecie zna swoje rzemiosło, wydawało się sumą znośną, by zrealizować od dawna hołubione marzenie – dostojny piec z zielonawych kafli, który będzie mruczał baśnie do rozgrzanego ucha a płatki śniegu wtopione malowniczo w emalię nie roztopią się nawet podczas największego trawienia węgla.
Wstępny opis zamawianego dzieła, jakie dawno wymarzyli, nie mógł oddać całej wizji obiektu z powodu nieokiełznanej gadatliwości fachowca. Kobieta z trudem wcisnęła między potok jego słów prośbę, by piec dobrze grzał i nie dymił.
– O, ha, ha! Co tam oni w Warszawie zrobią w tydzień rękami, to ja za dzień potrafię nogą – krzyknął majster, nie wiadomo czemu odnosząc się nagle do stołecznych zdunów. Wkrótce miało się okazać, że chcą go nawet Niemcy, więc i im nie ustępuje w robocie, a może nawet, tu znacząco podniósł do góry wskazujący palec, przewyższa. A jakże, najlepszym dowodem na to są Norwegowie, którym postawił takie cacko, że gdyby tylko znali polski – biadał – zapewne chwaliliby go na wszystkich kiermaszach, a nie tylko w nowo otwartym supermarkecie.
Wie pan, – lekko rzuciła kobieta – jeśli chodzi o ilość ludzi, to nie wiem czy na odpusty teraz chodzi ich więcej niż w niedzielę na zakupy. Nic pan nie traci w tym względzie, a Pan Bóg albo zesłał taką pokusę albo …– Tu przerwała, widząc, że wzrok zduna skupił się na wzorze jej lekko prześwitującej bluzki.
By wybrnąć z kłopotliwej sytuacji skierowała rozmowę na temat koloru kafli, które koniecznie miały być oliwkowo zielone. – Jak dziób kaczki – dodała z rozbrajającym uśmiechem w kierunku męża, który już skrzywił się, licząc dodatkowe koszty za każdą fantazję artystycznie usposobionej małżonki.
– Ale gdzież pani takie znajdzie! – Zdun niespodziewanie okazał lojalność męskiej stronie delegacji. – Przed wojną, to rozumiem. Do wyboru, do koloru. Jakaż tu była kaflarnia, a jaki sklep! Tu z zachwytu aż zakołysał się na lekko ugiętych nogach przymknąwszy z błogością oczy.
Pewnie ma wizję tych pięknie barwnych cudeniek – pomyślała zazdrośnie kobieta – które widzi się teraz w muzeach, lub szczęśliwie ocalałych dworkach czy pałacach, utkane w misterne koronki gzymsów, łagodne przytulności uroczych kształtów, wreszcie solidne i kojące podstawy do których przyklejał się w mroźne i długie noce wiecznie nadęty kot.
Zdun miał wizję, lecz zgoła odmienną. Bezceremonialnie skierował ich w kierunku szopy: – Coś państwu pokażę. Przedzierając się przez rupiecie dotarł do przykrytej w rogu pryzmy i uchylając derki zaczął cmokać: – To jest prawdziwe cudo, niech pani tylko spojrzy – zsiadłe mleko nie kafla, a jaka równiutka, a jaka gładka, pan popatrzy na kąt, jaki prosty. A teraz? Wichrowate to wszystko. Ile to się trzeba namęczyć, nastukać, nakombinować, żeby cokolwiek pasowało. Ale ja poradzę sobie z każdą! To nie ma nawet mowy.
– I wiecie państwo, to jest kafla ze starego pieca, owszem, ale – tu zawiesił głos – wymyta, wypucowana, wysuszona, po prostu: brylant. No, trochę mało tego. – Zaczął narzekać – ale piec bym zrobił, policzę niedrogo. Na koniec łypnął obiecująco oczami, jak potrafili tylko rasowi handlarze z końskich targów w Bodzentynie i kusząco zakwilił: – Niedrogo!
Ostatecznie stanęło na tym, że przyjeżdża we czwartek z samego rana. – A ile to panu zajmie? – kobieta wyraźnie była śmielsza.
– No, w trzy dni to się dobrego pieca nie postawi, ale pomalutku, pomalutku. Nagle lekko machnął ręką, jakby podjął jedynie słuszną decyzję: – Będę u was spał, to i wieczorem się podgoni i z rana. Długo nie śpię.
Para zadrżała, ale słowo się rzekło. Mając elektryczne ogrzewanie domu sprawdzili już na własnej skórze, że nic nie zastąpi pieca z wesoło trzaskającym ogniem, zapachu smolnych szczap, odrobiny wonnego bukowego dymu, który po przymknięciu oczu zamieni salon w cygański tabor pod rozgwieżdżonym niebem. Rozkosz rozpalania w kominku, kiedy na dworze szaleje zamieć potrafi osłodzić każde wyrzeczenie. Ukradkiem wymienili spojrzenia, choć świdrujący wzrok zduna, jakby nieco zazdrosny o ich tajne porozumienia, badał ich nieustannie.
Czuli, że we czwartek nie wyśpią się na pewno, ale gdy dodał, że nie ma w zwyczaju nie tylko długo spać, ale i udawać się na spoczynek przed północą, miny zrzedły im na tyle mocno, że dodał rozbrajająco: – Ależ proszę się nie martwić o ten nocleg, doprawdy, mnie wystarczy kawałek podłogi. O, bywało, człowiek przespał się na sianie w stodole albo i w szopie. Gdzie popadło.
Kiedy po trzech godzinach udało im się w końcu na tyle skutecznie zbliżyć do samochodu, by do niego wsiąść i zatrzasnąć drzwi, mężczyzna tak wcisnął gaz, jakby startował w wyścigach Paryż – Dakar. Szkoda, gdyż okolica, przez którą przejeżdżali była piękna i wymagała dalszego spojrzenia niż tylko na pobocza drogi. Turyści, objuczeni plecakami, na pytanie, czemu tak często przystają, odpowiedzieliby zapewne: – Zapiera dech.
Zdun mieszkał na zboczu góry, z której rozciągała się wspaniała panorama wyrzeźbionej lodowcem doliny i miasteczka, słynącego z kamiennego pielgrzyma oraz smakowitych obwarzanków. Pielgrzym, jak powiadali bezzębni staruszkowie, a za nimi wszystkie foldery na wyblakłym papierze, przesuwał się co roku o jedno ziarnko piasku, a jego wejście na górę ze świętą relikwią, miało znaczyć nieodwołalny koniec świata. Koniec najbardziej wyobrażalny, bo ten według budzącej grozę Apokalipsy. Żadne tam próbne archanielskie ćwiczenie zadęć, by dobrze wypaść w dzień ostatni, ale porażający, wspaniały finał z udziałem niebieskich fanfar.
Chodziarz – pielgrzym, nie bił rekordów, z powodów dla wszystkich w okolicy zrozumiałych; po pierwsze: wędrował na kolanach po kamienistym bruku i, jak wszyscy ludzie po wygnaniu praojców z raju, miał ostro pod górkę. Kto by się spieszył w takiej sytuacji, nie mówiąc o tym, że na świętej górze trzeba było odbyć spowiedź z całej życiowej podróży.
Najstarsi ludzie w okolicy nie pamiętali, żeby kamienny pątnik, przepasany różańcem posunął się co do przodu. Sto lat niektórym wchodziło na kark, wchodzili jak las w wiek rębny, pora się było zbierać, a ten ani myślał drgnąć. Po długich naradach ogrodzili go żerdkami, przewidując słusznie, że jak dojdzie do przegrody będzie ją musiał łamać, napierać kamiennym brzuchem, przekraczać wstrzymującą go w marszu zaporę. Wtedy dopiero – bez oglądania się na rocznik – blady strach padnie na niedowiarków,
Historii o pielgrzymie nie udało się sprawdzić, ale coś musiało być na rzeczy, bo kiedy zatrzymali się na posiłek w miasteczku położonym u stóp góry, powietrze wydawało się być przesycone świętością i grzechem. Niczym świetliki przesuwały się a to jakby wiedźmie błyski, a to skrywane łzy w twarzach naznaczonych poczuciem winy lub zuchwałym buntem. Nic tu nie było powszednie. Nie dolatywał jeszcze zapach hamburgera i frytek, a od puszczy ciągnął jodłowy zapach kadzidła rozdmuchiwanego przez wiatr i braciszka na klasztornym dziedzińcu, który, aż czerwieniejąc z wysiłku na młodzieńczych jeszcze policzkach, nasycał prastary bór wonią mirry.
Żmije po ostatniej nawałnicy zmuszone do gwałtownej turlaniny w dół, teraz leniwie i dostojnie parły wąską drogą w górę, nie szczędząc kąśliwych gestów w kierunku nieuważnych stóp. Ich rozpaczliwa samoobrona zawsze wywoływała późniejszą krucjatę, podczas której pod pałkami, kamieniami i kijami zakończonymi metalowym szpikulcem, ginęły Bogu ducha winne zaskrońce i padalce. Jako usprawiedliwienie przywoływano na pamięć wszystkie stare oleodruki na których to wąż – szatan skutecznie kusi Ewę, wzywanie lotniczego pogotowia, podawanie surowicy. Wszystko, co sunęło ziemią śliskim, pokrętnym, zygzakowatym ruchem i kąsało znienacka, mogło być z wypukłego wału, mogło być z kręgu roztańczonych czartów i wiedźm, które skryły się pod wykrotami na Łysej Górze. Tylko powszechna nieświadomość, co do rzekomego (?) posiadania przez samca węża podwójnego organu, chroniła go przed zaliczeniem do stworzeń absolutnie ‘szatańskiej’ proweniencji.
Co do obwarzanków, nie było lepszych w całym powiecie. Ich sława docierała nawet do granic województwa, przenoszona wdzięczną pamięcią odpustowych wspomnień. Był to czas, kiedy ludzie jeździli nie tylko za odpustem, ale i za pracą, jako że bezrobocie sięgało już po kolejny milion Polaków. Nikt nie ścigał uchylających się od pracy, lecz praca, a raczej pracodawcy uchylali się przed szturmującymi ich gabinety bezrobotnymi.
Obwarzanki były pyszne i kruche delikatnością ciasta pełnego śmietany i żółtek. Szafranowe, niezbyt słodkie, sycące świątecznie nie tylko ciało, ale wzrok, powonienie i pamięć. Wpisywały dziecięce serca w historię ojczyzny urodzenia. Zajadali się też nimi dorośli i w dzień odpustu szybko znikały ze straganów, dyndając w rączkach dzieci, żylastych dłoniach dziadków, zwisały z niebieskawych rąk staruszek i wystrojonych świątecznie gospodyń. Tylko ojcowie w średnim wieku nie przepychali się pod stoiska ze smakołykami, lecz uważny obserwator mógł odnotować, jak niby to niechący, w pozornym roztargnieniu, urywali znienacka jeden egzemplarz z wianuszka, by wepchnąć go ukradkiem, w całości do ust i przełknąć gwałtownie z nieznacznym tyko rozszerzeniem źrenic. Bywały zakrztuszenia, ale od czego w takich miejscach oranżada i piwo, czy wreszcie nieoceniony kwas spod kiszonych ogórków.
Aby jednak stać się obiektem pożądania nieomal wszystkich na odpuście, obwarzanki musiały przejść próbę pieca i tu – trudno było to przegapić – zdun aż się zachłysnął – trzeba pieca specjalnego! – Ale ja i taki potrafię! Obydwoje obejrzeli się jednocześnie, prawie ze strachem. Majstra wprawdzie nie było przy żadnym ze stolików, ale jego głos ciągle wibrował im w uszach, pouczając jak to obwarzanki muszą być najpierw lekko podgotowane a później pieczone, a właściwie suszone w odpowiednio niskim i odpowiednio szerokim piecu. – A pani myśli jak był on opalany? Oho, po jednej stronie i tylko bukowym drewnem. Wszystko musi mieć swoje wygody. Taka łasiczka, niby mięsożerna, ale wieprzowina to dla niej śmierć, jak też i brak samczyka. Jak nie znajdzie partnera, umrze droga pani, umrze jak nic! Tylko bukowe, wyłącznie bukowe. Piec trzeba stawiać z głową, z głową. Jak to mówią: “dębowy las, bukowy łeb”. Żeby był piec, musi być spec, nie będzie speca, nie będzie pieca. “Bukowy łeb” określał zapewne wszystkich zdunów i budowlańców, którzy z pieczątką wystruganą z ziemniaka, brali się za jakiekolwiek budowanie. Oznaczał wreszcie wszystkich partaczy i fuszerów, jakich wątpliwe dzieła zdobiły nie tylko pasiasto – jodłową ziemię.
Tak jak zapowiedział, zdun zjawił się z samego rana we czwartek, rześki jak skowronek i powyciągał z samochodu przybory. Największe skarby miał w skórzanej, specjalnie robionej teczce, a więc: stalowy nożyk własnej roboty do przycinania kafli, piłkę, młotek, dwa przecinaki, kątownik (jeszcze poniemiecki) i obcążki – jak mówił – do klamrowania. Niezbędny okazał się także zwój samo rozprężającego się drutu. I ten był w pogotowiu. Przywieziono też kafle, jednak nie takie, o jakich marzyła kobieta – zielone, jak dziób dopiero co nurkującej kaczki, lecz białe, z ładnie wytłoczonym motywem śnieżynek.
Jedynym ukłonem w stronę artystycznych wizji kobiety była oddzielnie kupiona kafla z wizerunkiem beżowo różowego dudka. Miała ozdabiać jednostajność ceramicznych elementów i przypominać spotkanie z prawdziwym dudkiem na polnej drodze. Wszystko wskazywało na to, że dudek widział samochód po raz pierwszy w życiu, a oni dudka. Ptaszek ani myślał uciekać z drogi, więc zatrzymali się, oniemiali z zachwytu i przez długą chwilę przyglądali się do woli. On też zezował na nich wilgotnym paciorkiem oka. Trudno zgadnąć, jak długo trwałaby ta sielanka, gdyby nie idiotyczny zupełnie pomysł próby sfotografowania cudu, który w tym samym momencie, kiedy któreś z nich próbowało namierzyć go obiektywem, poderwał się z ziemi i odleciał z furkotem w kierunku Wymyślonej Góry. Na kliszy pozostał jedynie niewyraźny, nomen omen, ulotny ślad.
Kiedy sprowadzili się w okolice biskupiego miasta często przeglądali albumy z ptakami, tropiąc je później w naturze. Gorąco pragnęli spotkać niektóre gatunki, choć szansa była nikła. Dudek uwięziony w kafli miał im przypominać, że marzenia czasem się spełniają, i że kiedy się to już stanie, dawne pragnienie obraca się w twardą rzeczywistość, kamienieje, zastyga w bezruchu i powszednieje. Co musiał ujrzeć, bądź zrozumieć pielgrzym, że aż skamieniał u stóp świętej góry? Jaką otrzymał łaskę, by zamienić gorące lędźwie na niemrawą bryłę pokutnej skały lub jaki grzech próbował zmazać wystawiony na pręgierz spojrzeń? Gdybyż kończyło się tylko na spojrzeniach! Psy, nie bacząc na dostojeństwo postaci, każdego ranka testowały impregnat jego płaszcza a on w głębokim umartwieniu nie odmachiwał się kamienną ręką uzbrojoną w pątniczy kij. Czasem młode dziewczyny, z licznie przybywających tu szkolnych wycieczek, przytulały do niego uśmiechnięte twarze, fotografując się z nim o każdej porze roku. Może dlatego tak opornie szło mu się na świętą górę, tym bardziej, że kiedy wyruszył na pokutę, niewiasty nosiły długie i ciężkie suknie, lecz z latami materiał otulający kobiece nogi kurczył się i ciągle stawał się krótszy, zwiewniejszy i przeźroczystszy. Już nie tylko kostki, ale i łydki, a później, o zgrozo odkrywał kolana, lecz gdy doszło już do połowy ud, pątnik prawie zaniewidział, bo szaty, a właściwie to, co z nich zostało, podwiewał wiatr od Gołoborza i już nic prawie nie było do ukrycia.
Tak więc wszystko było gotowe: kafle, glinka i drut, a z kąta, w którym miał stanąć piec, gospodarze wynieśli wszystkie sprzęty. Tylko zacząć. Ale zdunowi się nie spieszyło.
–To porozmawiajmy sobie trochę. Rozparł się w foteliku po smacznym śniadaniu na tarasie, gdzie para miała zwyczaj spożywać posiłki od wczesnej wiosny aż do późnej jesieni. Słońce błogo prażyło policzki w błyskawicznym tempie przeganiając resztki porannej wilgoci. Zdun rozejrzał się dookoła i błądząc wzrokiem po soczystej zieleni ogrodu westchnął: – Macie tu państwo jak w raju. Dom – zameczek! – mówiłem żonie. A ja bym to miejsce nazwał ” Zacisze”.
– Było – przemknęło przez myśl kobiecie. Na próżno usiłowała posprzątać po śniadaniu, co miało być oczywistym sygnałem dla zduna, że czas wziąć się do pracy. Drugą herbatę zaparzyła pod jego czujnym okiem, gdyż nie chcąc jej pozbawić temperatury opowieści, którą właśnie snuł, poszedł za nią żwawo do kuchni i nie odstępując jej ani na krok, opowiadał a właściwie odgrywał to, co miał do przekazania. Zawsze przy tym starał się ustawić do niej frontem, a że akurat był przy wojsku, więc dziarsko salutował, składał jakieś meldunki, wydawał komendy: ” Baczność!”, by następnie poddawać się opcji: ” Spocznij!” Wkrótce poznała zawartość wojskowej stołówki, jakość jedzenia nie tylko dla żołnierzy, ale i psów, bo rzecz działa się przy ochronie pogranicza. Od wyżywienia przeszedł do tajnych meldunków, pochwał i nagan. Niebawem musiała aż zmrużyć oczy przed blaskiem wyglansowanego żołnierskiego buta. Nie wypadało inaczej, bo jako blady błysk tamtego blasku, zdun podstawił jej pod nos parę czarnych, wypucowanych miksturą swojej roboty niedzielnych lakierek.
Tak zeszło do obiadu przy opowieściach toczonych w rytm zawadiackiego werbelka. Na podłodze pojawił się zaledwie zarys pieca w formie pracowicie skuwanych przez pana domu podłogowych płytek. Zdun rzucił okiem i od niechcenia pochwalił, że ” może być, jeśli inaczej się nie da”. Pochwała umiejętnie połączona z lekką naganą miała zachęcić mężczyznę do lepszej i wydajniejszej pracy. Majster sprawnie podzielił role: kobieta miała przyrządzać posiłki i słuchać barwnych opowieści, a jej mąż, jako że robił uniki i odpowiednio nie wczuwał się w rolę słuchacza, nadawał się tylko na pomocnika.
Wojna wybuchła po pierwszej kolacji. Choć zdun był wtedy jeszcze małym chłopakiem zapamiętał szczegóły umundurowania niemieckich żołnierzy, rodzaje broni i motocykli. Ich warkot w tumanach kurzu przybliżał się dobre pięć minut do stołu rozjaśnionego świecami przeciw komarom. Kiedy jednak wojska naziemne wsparły samoloty, zaniepokojony pies zaczął ujadać, prowokując wycie wszystkich kompanów w okolicy. Hitlerowcy rozbili obóz na łące, zapachniało tłustą grochówką i zdun, wywijając radośnie blaszaną bańką szedł do nich czasem po zupę. W każdym, okazuje się, można znaleźć ludzkie odruchy, a nawet najpiękniejsze uczucia. Tu majster długo i z widocznym wzruszeniem opowiadał o miłości niemieckiego żołnierza do pięknej panny z sąsiedztwa, którą zabito pod koniec wojny.
I tak pierwszy dzień minął na intensywnych rozmowach o młodości, wojnie i życiu, ale od czego jest jutro. Kobieta tuż po północy obmyślała jadłospis na następny dzień. Zdun tak często napomykał o tym, gdzie i co jadł, jakiej było świeżości i smaku, że każdej wrażliwszej pani domu przebiegłyby ciarki po plecach.
– Ja tam nie jestem wybredny, wie pani, zjem co mi podadzą – uśmiechnął się wyrozumiale, niby mimochodem napomykając, jak to w jednym domu do bigosu wkrojono cuchnący boczek. Choć tamten bigos, według pobieżnych obliczeń, był blisko trzydziestoletni, jego intensywny zapach, a raczej knurzy odór nie wywietrzał do tej pory, a przełknięte niebacznie kawałki haniebnej sperki odbijały się z taką samą jak niegdyś regularnością, na co wyraźnie wskazywał ruch nozdrzy zduna oraz plastyczne ruchy ust imitujące raz odruch wymiotny a następnie mdlący.
Kolejnego dnia, gdy majster wyszedł z salonu, tam bowiem rozłożono jego spanie, śniadanie już czekało na tarasie. Aromat świeżo parzonej herbaty przywoływał chińską zasadę uprzejmej grzeczności. Wokół tarasu kwitły lilie św. Józefa, które już od rana zniewalały słodką wonią. Z końca ogrodu dobiegał szum swarliwej rzeczki, która, choć niepozorna, przynajmniej raz do roku pokazywała lwi pazur, zatapiając dolinę i przybrzeżne zarośla. – Jak w raju, jak w raju – powtarzał zdun, kołysząc się na krześle. – A co do pieca, to skuj pan tam głębiej tę wyleweczkę. Tu podał rzeźbiarzowi młot i przecinak. – Pan jesteś młodszy i szybszy. Oho, ale nie to co ja, kiedy byłem w pana wieku. Nie odrywałem się od roboty godzinami. Rozumiesz pan – tylko iskry szły! Mężczyzna zrozumiał, że dostał jedynie mierny, lecz nie bacząc na zniewagę, mocnej przyłożył się do skuwania, gdyż z fragmentów zdań, które dobiegały z tarasu wynikało, iż piec będzie piękny, na tyle a na tyle szycht. Wiadomo nawet było, jak miał być mocowany, jakie zamontuje się ruszta i drzwiczki, i gdzie pójdą zwichrowane kafle.
– Stawianie pieca to sztuka! – zawyrokował zdun około południa i co do tego nie mieli już obydwoje żadnej wątpliwości, gdyż na sztuce znali się jako tako. On był rzeźbiarzem a ona malarką. I wtedy przypomnieli sobie prawie jednocześnie, podobno ulubione powiedzenie Picassa: – ” Nie sztuka znieść jajko, sztuka je wygdakać”. Zdun musiał być wybitnym artystą, gdyż właściwie rozpoczął od gdakania. Dobrze od pierwszej chwili wyczuli, że należy więc obchodzić się z nim jak z jajkiem.
By piec faktycznie stanął piękny, nakryto zaraz do stołu. Wszystko wskazywało na to, że zdun najwyraźniej zobaczył ostateczny kształt swego dzieła. Należało tylko nie rozpraszać jego fantastycznej wizji zbędnym odczuciem, na przykład, że może być głodny, lecz wręcz przeciwnie, wzmocnić ją czymś smakowitym. Po zupie majster przyjrzał się wnikliwie drugiemu daniu i w zamyśleniu, jakby odpowiadał na zadane przez kogoś pytanie, nie odrywając zdegustowanego wzroku od talerza, rzekł:
– Jakeśmy pracowali tam a tam, to mówię do tej gospodyni: – A cóż się tak pani będzie codziennie kłopotać z tymi obiadami. Pójdziemy na wieś, zabijemy cielaczka. I wie pani – zatryumfował – tak zrobiliśmy. Ach, jakież były obiadki, jakie sosiki, palce lizać. Tak najlepiej, mówię państwu, najlepiej na wieś i cielaczka. Ja umiem rozebrać. Malarka poczuła nagły przypływ gorąca a rzeźbiarz zagryzł skancerowane przy skuwaniu podłogowych płytek palce.
Potrafię, a jakże, bo i mięsem się handlowało – zdun rozchichotał się rozbawiony. Przy deserze zaczął długi wywód na temat podstawy.
– Najważniejsza jest podstawa, pani rozumie. Podstawa musi być solidna, bo taki piec, pani zdaje sobie sprawę, waży dwie i pół tony. I już w toku były opowieści o piecach bez podstawy, jak pękały, jak się osuwały nagle, rozstępowały, uginały i kładły. Mówił o tych piecach, jak o gorących babach, które spotykał po domach, gdzie miał robotę. Jedna była wprawdzie normalna, ale miała “naloty”, druga miała wielkie sercowe uczucie, trzecia nawet i kilka godzin czekała, by z nim i z pomocnikiem przejść się wieczorkiem na spacer. Nie było ratunku: dla jednej był niezastąpionym tancerzem na zabawę, a dla innej z profilu uderzająco przypominał filmowego amanta. Tak czy owak, z relacji zduna wynikało, że gdyby tylko chciał, żadna by mu się nie oparła, nawet studentka, ale jemu takie głupstwa nie w głowie.
– Bardzo szanuję kobiety, każdej poznanej na wstępie mówię: – Pani jest śliczna. Zbliżam się do niej frontem i mówię, że mam bardzo, ale to bardzo piękną, dobrą i tolerancyjną żonę. Następnie proponuję przejażdżkę nad rzekę. Zawsze jestem przygotowany: pepsi, kocyk, ciasteczka, bardzo fajnie. Wszystko elegancko, bardzo fajnie. Cóż to, już porozmawiać nie wolno?
Rzeźbiarz po drugim ” bardzo fajnie ” odłupał spory kawał nośnej ściany, choć zamachiwał się na starą wylewkę.
Trzeciego dnia, gdy ruszyła jako tako podstawa, zebrało go na wokal. Zaczął od frywolnych i wesołych przyśpiewek, by następnie przejść na repertuar przykościelnego chóru, do którego należał od dziecka. Wyciągał pieśni Maryjne i do Serca Jezusowego. Przy zwrotkach, które odśpiewał na chórze podczas ślubu swojej pierwszej miłości, (ale z innym!), rozpłakał się naprawdę. Popijając herbatę z cytryną odbywał podróż w czasie. Już wiedzieli, że to im chodzi o piec, zdunowi zaś chodziło o coś zupełnie niewidzialnego. Majster leczył u nich duszę. Serce leczył od dawna. Każdego ranka i wieczorami łykał tabletki. Na wymowne spojrzenia malarki w kierunku rozbebeszonego kąta w kuchni, machał lekceważąco ręką powtarzając: – Zdążymy, zdążymy. Był właśnie przy zdobywaniu młodzieńczej miłości, co też potrafił oddać z zadziwiającą subtelnością. Dodatkowej pikanterii dodawał fakt, że wybranka była siostrą wysoko postawionego urzędnika, zaś rzecz cała odbyła się pod czujnym okiem brata i w wielkiej przed nim tajemnicy. Nic więc dziwnego, że nie obyło się bez awanturniczego wdrapywania się przez okno, zamierania ze strachu, kamiennego zaśnięcia w ramionach ukochanej aż po oślepiający blask słońca, wreszcie skok z parapetu wprost do głębokiej i wypełnionej zimną wodą fosy. Namiętne dialogi odtwarzane zachrypłym z uczucia głosem, miały dowieść burzliwości dawnego związku oraz satysfakcji z podjętych działań.
Malarka, wrażliwa na każde romantyczne zwierzenie, zaprzestała napomykania o budowie i wpatrywała się w zduna jak urzeczona. Oprócz intymności pogawędek najbardziej zadziwiała ją, niezwykła, jak na jego wiek, pamięć. Podawał daty, godziny i minuty. Odczytywał dawne jadłospisy i rozkłady pociągów. Sukienki sprzed półwiecza miały kolor, szyk i blask. Potrawy wydzielały wciąż smakowite zapachy, a tortowe ciasteczka (jego ulubione) wprost rozpływały się w ustach. Nic nie umknęło jego wyostrzonemu wzrokowi, węchowi i słuchowi. Albo było tak naprawdę, albo łgał jak z nut. Co do nut, to przypomniał rzewną piosenkę, którą odśpiewał z widocznym wzruszeniem: ” Napalcie ze mnie, napalcie ze mnie, popiołu, popiołu, i rozsiejcie mnie, i rozsiejcie mnie, po calusieńkim polu. Wyrośnie ze mnie, wyrośnie ze mnie, stokrotka, stokrotka. Płakać mnie będzie, płakać mnie będzie i ojciec, i matka”. Nagle otarł szybko łzę i zapytał: – Państwo wiecie, że ja miałem syna?
Tego dnia już z nimi nie rozmawiał. W głuchej ciszy zaciekle ostukiwał kafle, jakby od tego zależało coś ważnego, o czym oni obydwoje nie mieli pojęcia – byt, przetrwanie albo czyjeś życie.
I choć był wreszcie tak zajęty, widać było, że jego myśli krążą w niedostępnych dla nich obszarach. Przyjemnie zdziwieni, ale i zaniepokojeni zwrotem sytuacji, nie przeszkadzali mu w pracy, błogosławiąc niespodziewaną zapaść kwiecistych oracji, przemienionych w kojąco rytmiczny stukot młotka.
Gdy zbliżyła się pora obiadu, ponaglany przez gospodarzy niechętnie odłożył robotę. Tym razem widać było, że nie widział co je, nieuważnie mieszał łyżką chłodną już zupę, ledwo co tknął drugie danie. Niespodziewanie poprosił o miód do herbaty. Widząc ich zmartwione miny rzucił już prawie wesoło: – Muszę się dosłodzić, bo serce mam powiększone z powodu pięknych pań.
Starali się pomóc mu, zaśmiewając się ponownie z jego błahych dykteryjek, choć i tak w pewnym momencie zaległa martwa cisza. Okazało się, iż żadne z nich nie było przygotowane na tak obnażającą pustkę, która domagała się wypełnienia jakąś gorzką wiedzą. Nie mieli zamiaru jej prowokować ani zgłębiać, tym bardziej, że nie wyglądało, aby, na razie, chciał się nią z kimkolwiek podzielić.
Upały na dworze i męka przebijania się przez grubą ścianę do ukrytego przez zmyślnych murarzy kanału dymowego, dały się we znaki i zdunowi, i rzeźbiarzowi. Walili solidarnie, na zmianę, wzbijając kłęby rdzawo szarego pyłu. Cały dom zasnuł się ciężkim budowlanym kurzem i nic nie wskazywało końca roboty. Malarka, zrezygnowana, oddawała się gotowaniu i nieustannemu zmywaniu naczyń, dokonując karkołomnych ewolucji; z wrzącymi garnkami przedzierała się przez gąszcz rusztowań, zasieków z kafli, drutu i rozniesionej równo po deskach podłogi glinki. W rzadkich chwilach ciszy marzyła jej się kurna chata bez specjalnych, kaflowych udogodnień. Wszystkie dostępne przecinaki, a raczej przekuwaki, okazały się za krótkie i rozpoczęto poszukiwania właściwego. Radzono się telefonicznie i wybierano do kowala. Cudem, rzeźbiarz wytropił odpowiedni w nowo otwartym supermarkecie i robota w ciężkich potach ruszyła z kopyta. Rzeźbiarz, po nieustannym mieszaniu glinki i wnoszeniu jej licznymi porcjami na miejsce akcji, zaczął cierpieć na halucynacje. Był i tak dodatkowo osłabiony serią zastrzyków po wędrującym pocałunku kleszcza. Przedarcie się do kanału powitano jak koniec bitwy i zakropiono kolejny obiad czymś mocniejszym.
Zdun odtajał. Następny dzień upłynął pod hasłem ścinania drzew i przechwałkach, jakie to kolosy potrafi powalić na ziemię. Dęby nie dęby, jodły i buki, cmentarne śmiercionośne lipy, pokazowe wycinki na szkoleniach. Aż fruwało. Gałęzie skazańca, jak chmara spłoszonego ptactwa, musiały polecieć w jedną stronę. Tam, gdzie zamierzył, według obmyślonego przez niego klucza. Już poznali jego ucieczki w humor, a mimo coraz dłuższych historii opowiadanych z równą jak przedtem gorliwością i z niezliczonymi szczegółami, malarka nie mogła ich przerywać, ciekawa jednak, co kłębiło się w myślach zduna w kwadransach napiętej ciszy.
Któregoś popołudnia zaczął sam: – Tak, miałem jedyne dziecko – syna. Urodził się późno i jak często bywa, takie dzieci są bardzo piękne, zdolne i nie muszę mówić, jak kochane nad życie. Miał przejąć po mnie wszystko: warsztat, dom, ziemię, wiedzę, fach. Wiedziałem, że go tak przygotuję do życia, tak go wyuczę roboty, że nie będzie mu brakować ptasiego mleka. A bystry był; wszystko potrafił zrobić, znał się na samochodach i murarce, ludzie go lubili, on ludzi. Pomagał mi, ciągle koło mnie, matce pomógł. Nigdy się z nami nie kłócił, bo i o co? Żyliśmy dla niego i z myślą o nim. No, przyszło powołanie do wojska. Mówię mu: Nie przynieś mi wstydu. Oj, często do niego jeździłem, nie było miesiąca, ciągnęło mnie w tamte strony i do niego, bo służył tam, gdzie i kiedyś ja. Sam mu zresztą tę jednostkę załatwiłem. Jeszcze mnie tam pamiętali. Jak go odprowadzałem na przystanek nie było osoby, żeby się nie obejrzała, tak był zgrabniusieńki w mundurze, taki urodziwy. Puchłem z dumy. Służba dobiegała końca, został jeszcze miesiąc. To był styczeń, straszny był wtedy mróz. Coś mnie niepokoiło od samego obiadu. Mówię do matki: – A może on na warcie? Nie dawało mi spokoju. Myślę – pojadę do niego. Rano telegram: ” Proszę przyjechać. Syn ciężko chory”. Ja od razu na dworzec, do pociągu. Wchodzę do szpitala: już od drzwi widzę: siny, słaby, dostał plam. Pocieszał mnie: “Tata, będzie dobrze, nie martw się”. Na drugi dzień zmarł.
Zdun nie usiłował ukrywać łez, które ciekły stałym strumyczkiem przez wyżłobione koryta w siedemdziesięcioletnich policzkach. Dlaczego zachorował? – zapytała malarka, gdyż pogrążył się znów w osobnym rozmyślaniu, wyłączając ich z przestrzeni wokół siebie.
– Podobno zatruł się krokietem. Tak mi powiedzieli. Badali go wojskowi lekarze i nie było ratunku. Stał tego dnia na warcie, źle się poczuł. Kilka dni. Koniec. Zrobiłem mu piękny pomnik, sam, sam. Ludzie przychodzili podziwiać, duży… Będzie dla wszystkich. Mamy z matką kwatery obok niego. Ach gdybyście widzieli, jak pięknie wszystko obmurowałem, jak zabezpieczyłem. Wszędzie stal nierdzewna, granit. Kiedyś poprosiłem pilota, żeby przeleciał ze mną nad cmentarzem, chciałem zobaczyć z góry. Pani wie, że cmentarz z góry wygląda zupełnie jak miasto. Drzewa, alejki, domeczki. Miasto. Cichutkie miasto.
Nie mogłem sobie tego wydarować. Jak ja się awanturowałem: – Dałem wam syna jak malowanie, a wyście mi go otruli.
Spokojna z pozoru rzeka przerwała nagle tamę; nazwiska wojskowych prokuratorów i lekarzy mieszały się z nazwami miast, nazwami jednostek i rozkładów pociągów. Był wszędzie.
– Zażądałem sekcji zwłok. Sprawa ciągnęła się za sprawą, podsuwano mi wyniki analiz, odpychano i gaszono paragrafami. Jedni tłumaczyli się z niejasnych okoliczności, ale sami państwo rozumiecie, chłopak zdrów jak ryba i umiera od krokieta! Inni starali się pomóc. Kto wie, co i kogo kryli, Bóg jeden wie, co się stało naprawdę. Jego kolega mówił mi coś o magazynach z jakimiś chemikaliami.
Nietrudno było sobie wyobrazić ciąg dalszy. Nastąpiły długie godziny wyczekiwania na dworcach, kolejne pociągi, przesiadki. Zimne i jednakowe posiłki w obskurnych bufetach. Oszalała tęsknota i podsycana wyczekiwaniem wyobraźnia. Jakiś zarys czapki, podobna figura na peronie, ten sam mundur, aż któregoś dnia syn pochylający się nad mokrymi oczodołami ojca i jego ciepły, uśmiechnięty policzek. Miał dołeczki. – ” Tata, zasnąłeś, a ja tu czekam na ciebie”. Przebudzenie jak rażenie prądem. Nikogo obok na twardej ławce poczekalni. Środek nocy.
– Wiem, że na mnie czekał, wiem, że na mnie czeka. Ale już niedługo. Coś mi tam dali, coś tam wyprawowałem, choć na ten pomnik. Ale co znaczą pieniądze za śmierć dziecka?
Pytanie zawisło w próżni nie oddalając się nigdzie, choć wypowiedziane słowa są jak puch na wietrze; raz uwolnione rozpływają się przejęte przez innych ludzi, wiatr, ptasie dzioby i niebo. To pytanie skamieniało w miejscu i nie chciało opuścić zbolałego Hioba.
Malarka zrozumiała, że zostało w domu zduna wbijając coraz głębiej kły rozpaczy; niszczyło wszystko, co przypominało dawny, szczęśliwy czas. Zrozumiałe stało się opuszczenie obejścia i domu. Na początek poszły kwiaty, bo najbardziej delikatne, umierają wraz z radością i prostym sensem życia. Nie podlane, nie ogarnięte czułą ręką, odchodzą zostawiając na parapetach wyschnięte szkielety a w ogródkach przed oknem bezładną plątaninę rozpanoszonych chwastów. Płoty, które miały chronić dom, rozpadają się same, sztacheta po sztachecie. Przechylają się smutno, jakby śmiertelnie znużone szukały oparcia u sąsiadów.
Pies chce przejąć ołów tęsknoty, ale aż tyle nie potrafi, dostaje z nerwów raka i odchodzi.
Pozostaje przykościelny chór i skargi przed Bogiem, które zawsze kończą się płaczem. Z latami łzy coraz częściej chowają się do środka, wciąż bardziej rozpychając zmęczone serce. Dla ludzi pozostają wisielcze napady humoru, teatralna zasłona podbojów i barwnych opowieści. Czas niczego nie zmienia; zasnuwa jedynie przeszłość i przyszłość popielato szarą mgłą niejasnego przeczucia. Teraźniejszość nadrabia miną, niepewna okoliczności, ni czasu ponownego spotkania.
Leszczyny, 2022 r.